Barbara Winklowa

Boy we Lwowie

1939-1941

Antologia tekstów o pobycie Tadeusza Żeleńskiego (Boya) we Lwowie w opracowaniu Barbary Winklowej

Oficyna Wydawnicza POKOLENIE, Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 1992

  • Wstęp

    WIDZIANE Z BLISKA

    Wspomnienia:

  • Zygmunta Nowakowskiego
  • Janusza Kowalewskiego
  • Michała Borwicza
  • Wiktora Turka
  • Aleksandra Wata
  • Wandy Ładniewskiej-Blankenheimowej

    Wanda Ładniewska-Blankenheimowa


    Z dwu ostatnich lat Boya (Lwów 1939-1941)

    La realite ne se formie que dans la memoire.
    Marcel Proust

    Boya poznałam we Lwowie w pierwszych dniach maja 1940 roku. Odtąd widywałam go niemal codziennie aż do tragicznej jego śmierci z rąk niemieckiego Sicherheitsdienstu w nocy z 2 na 3 lipca 1941 (przypis autora strony: tragiczna śmierć Profesorów Lwowskich miała miejsce w nocy z 3 na 4 lipca 1941 roku). Był wówczas profesorem literatury francuskiej Uniwersytetu Lwowskiego. I znowu przypadkowo, podobnie jak został pisarzem, został profesorem. Nie od razu jednak, gdyż przedtem - również przypadkowo - wrócił do swego dawnego zawodu. Przez kilka miesięcy bowiem pracował jako lekarz w klinice chorób dzieci, na oddziale prof. dra Stanisława Progulskiego; dyrektorem kliniki był prof. dr Franciszek Groer.

    Uchodźcy z całego obszaru Polski zajętego przez Niemców, o ile nie decydowali się na powrót do domu lub nie usiłowali wydostać się za granicę, szukali pracy we Lwowie, jakiejkolwiek, gdziekolwiek - byle otrzymać papierek z pieczątką, byle wejść w poczet "ludzi pracujących". Inaczej bogiem trudności piętrzące się i tak przed każdym w nowych, nieznanych i dziwnych warunkach, urastały do rozmiarów katastrofy. Najczęściej chodziło po prostu o możliwość zachowania mieszkania lub w ogóle pozostania we Lwowie. Boy mieszkał od przybycia do Lwowa aż do końca, u swego szwagra, prof. dra Greka, przy ul. Romanowicza 7. Dla Boya oddział na klinice dziecięcej był takim właśnie miejscem pracy, względnie spokojnym, anonimowym, nie zwracającym szczególnej uwagi nowych władz.

    Zapytałam go raz, jak się czuł po tylu latach znowu w klinice, wśród chorych dzieci. Odpowiedział: "To było ogromnie zasmucające, jak wtedy, jak dawniej".

    Nie na długo jednak udało się Boyowi zachować ów anonimat lekarza w klinice. Wkrótce poproszono go o wygłoszenie na Uniwersytecie Jana Kazimierza cyklu wykładów o Prouście; było to późną jesienią 1939 roku, a więc jeszcze przed reorganizacją uniwersytetu przez władze sowieckie i wprowadzeniem języka ukraińskiego jako języka wykładowego, co i tak pozostało oczywiście do końca fikcją.

    Wstęp na wykłady był wolny. Lwów przechodził wówczas ciężkie chwile, wielu ludzi ubyło, na ogól mało bywano, ale na wykładach o Prouście było pełno. Zapominano o smutkach, słuchano Boya. Dziwny to był obraz sali wykładowej - studenci wcale w niej nie przeważali, bowiem byli obecni wszyscy, którzy mieli cokolwiek wspólnego z literaturą, sztuką czy nauką - przychodziło także - jak to zwykle bywa - mnóstwo snobów i "pań z towarzystwa".

    Boy podbił serce Lwowa w mgnieniu oka i niejako wbrew własnej woli i intencji. - Wszyscy o nim mówili, wykłady jego były tematem długich dyskusji. Mimo skromności i prostoty - jego niezwykła indywidualność przyciągała uwagę, był soczewką, która skupia wszystkie promienie.

    * * *

    Niepokoił go wtedy bardzo los nie wydanych jeszcze, a przygotowanych już do druku książek. Mówił, że na pewno straci cztery książki - i niestety tak się stało. Były to ostatnie dwa tomy przekładu Prousta, tom esejów pt. W stronę Prousta i ostatni tom krytyk teatralnych.

    Wszystkie rękopisy, tak pieczołowicie przechowywane cały prawie czas wojny przez panią Zofię Żeleńską, spłonęły w pierwszych dniach powstania w mieszkaniu na Krakowskim Przedmieściu. Boy pisał ze Lwowa, by odebrać z drukarni rękopisy, żeby tam nie przepadły, a przede wszystkim oba tomy Prousta. - Niestety ani mieszkanie, ani drukarnia nie przetrwały powstania.

    Poprosiłam raz żartem Boya, by mi "opowiedział" dwa ostatnie tomy Prousta. Prośbę mą potraktował jednak serio i w czasie spacerów po Wysokim Zamku, który ogromnie polubił, opowiadał szczegółowo dzieje Albertyny, Chariusa i innych bohaterów Czasu odnalezionego. Niezrównane były jego komentarze, charakterystyki, interpretacja myśli proustowskiej; o bohaterach powieści mówił jak o żyjących ludziach, przenikał stosunek autora do nich i do jego autentycznego otoczenia. W rozmowach tych fikcja stawała się rzeczywistością, a rzeczywistość fikcją - Lwów z Wysokiego Zamku wyglądał pod wieczór jak Florencja, kiedy z malutkiej kawiarenki przed wejściem widać było zapalające się światła na dole w mieście i na otaczających je wzgórzach.

    Raz spotkaliśmy tam prof. Kleinera z dziećmi, schodzącego z kopca. Przywitał serdecznie Boya. Ucieszył się bardzo, że i on polubił to urocze miejsce oraz rozległy widok na miasto w kotlinie i wzgórza.

    Jeszcze jedna książka miała podzielić los wymienionych i nie dotrzeć do rąk czytelników, mimo że była już wydana. Jest nią antologia liryki młodopolskiej pt. Młoda Polska zaopatrzona obszerną przedmową Boya. Miała się właśnie ukazać na półkach księgarskich, kiedy wybuchła wojna. Cały nakład został w skrzyniach w Ossolineum.

    Boy dowiedział się o tym po jakimś czasie dopiero i wszczął starania u władz sowieckich o zwolnienie nakładu. Otrzymał odpowiedź, z której wynikało, że tytuł Młoda Polska budzi pewne zastrzeżenia. Autor zaproponował wobec tego zmianę tytułu, co nie przedstawiało większych trudności, jako że egzemplarze były broszurowe, łatwo więc można było zmienić okładkę i kartę tytułową. Propozycję przyjęto, nakład został w skrzyniach. Wreszcie jakiś uprzejmy urzędnik, oczarowany Boyem, wydał mu pięć egzemplarzy autorskich. Z tych Boy zatrzymał dwa dla siebie, dwa ofiarował kolegom profesorom, z których jeden nie żyje, a drugi, Mychajło Rudnicki, został we Lwowie - jeden mnie.

    I jak tu nie wierzyć w cuda? Czy w przyjaciół? Między moimi kilkoma zaledwie drobiazgami i książkami ocalonymi przez przyjaciół we Lwowie, znalazła się również Młoda Polska Boya. Przywieźli ją do Krakowa po moim powrocie z Oświęcimia oraz kilku innych więzień i obozów. Otwieram książkę. Trzy wiersze drobnym pismem:

    Pani Wandzie Blankenheimowej swojej najmilszej przewodniczce po Lwowie

    ofiaruje
    T.Ż.
    Lwów,l.VII.1940r.

    Zadumałam się nad dedykacją i datą... Pięć lat. Już pięć lat? Dopiero pięć lat?

    Uświadomiłam sobie jednak natychmiast, że skoro cały nakład przepadł, nie przepadł bezpowrotnie. Został ten jeden jedyny egzemplarz w Polsce - podstawa do nowego wydania. Toteż wyjeżdżając do Paryża zostawiłam go pani Zofii Żeleńskiej w Warszawie, a po przygotowaniu nowego wydania otrzymałam z powrotem mego białego kruka z epoki linotypów. i maszyn rotacyjnych.

    * * *

    Przez cały czas swego pobytu we Lwowie Boy pracował bardzo intensywnie. Wykładał literaturę francuską na uniwersytecie aż do końca roku akademickiego 1940/1941, to jest aż do wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej.

    66-letni wówczas, wiecznie młody, niestrudzony Boy wstawał bardzo wcześnie, szedł na wykłady, po wykładach były, pół godziny lub dłużej, konsultacje dla studentów, którzy zgłaszali się licznie. Młodzi romaniści - a było wśród nich kilku bardzo zdolnych - korzystali z entuzjazmem z okazji słuchania wykładów Boya, zasięgania jego rad i zdawania u niego egzaminów.

    W letnim trymestrze 1941 r. Boy wykładał prócz literatury francuskiej także literaturę porównawczą. Pamiętam dokładnie, jak przygotowywał te wykłady; pomagałam mu wtedy trochę w zestawianiu bibliografii i wyszukiwaniu niektórych tekstów oraz danych dotyczących literatury niemieckiej i hiszpańskiej.

    Przyjemnie było pracować w zacisznej bibliotece państwa Greków, która była pokojem Boya w czasie jego pobytu we Lwowie. Wspominam ten szczegół, ponieważ wśród innych cennych obrazów znajdował się tam jeden o wyjątkowej wartości. Była to Madonna z aniołkami, jedno ze sławniejszych dzieł Wyspiańskiego; ogromnych rozmiarów płótno formatu podłużnego, zawieszone wysoko na ścianie, sięgało prawie podłogi. Posiadało jakiś szczególny, magiczny wdzięk, nie mogłam od niego oderwać wzroku, ilekroć przechodziłam. Po aresztowaniu rodziny Greków i Boya gestapowcy zabrali m.in. i ten obraz, który po wojnie pojawił się w Krakowie w handlu. Kupiec nie chciał go oddać rodzinie, gdyż - jak twierdził - nabył dzieło w dobrej wierze. Dalsze losy Madonny z aniołkami Wyspiańskiego nie są mi znane. Zainteresowania Boya w tym okresie nie ograniczały się wyłącznie do literatury francuskiej. Pracował nadal nad Fredrą, którego bardzo lubił; mówił o nim również w radio lwowskim. Przygotowywał także zamówiony tom artykułów wybranych, pisywał krytyki teatralne do "Czerwonego Sztandaru". Ostatnia z nich, z przedstawienia Krakowiaków i Górali, ukazała się w przeddzień wojny niemiecko-rosyjskiej.

    Boy ogłosił też później kilka artykułów w "Nowych Widnokręgach", niechętnie zresztą, widząc nazwisko Zofii Dzierżyńskiej w składzie członków redakcji. Odpoczywał tylko dwie godziny dziennie, po południu od 6 do 8, które spędzał na spacerze i krótko na kawie: wyjątek stanowiły dni premier, wtedy bowiem wychodził do teatru, dokąd mu przeważnie towarzyszyłam. Wieczorem pracował jeszcze do późna, nieraz nawet po teatrze. Te dwie godziny odprężenia, te "spacery po Lwowie" - jak je nazywał - lubił bardzo. Poznawał bliżej miasto, zaczynał się z nim zaprzyjaźniać. Podobały mu się uliczki i zaułki ze starymi domami w okolicy Rynku, wspaniała barokowa kaplica Boimów, ogrody i parki, i niektóre dzielnice podmiejskie o specyficznym charakterze i nastroju. Na spacerach mówił zawsze o bieżących sprawach, o swej pracy, o wydarzeniach dnia, pytał o nowiny z miasta, interesował się wszystkim. Śmiałam się nieraz mówiąc, że chyba większość tego, co opowiadam, to powtarzanie plotek, a przecież plotek nie należy słuchać. Odpowiadał, że właśnie to go bawi, że ludzie tylko tak udają, plotki wszyscy bardzo lubią, są najzabawniejszym tematem. Ale nie były jedynym. Czułam najwyraźniej, jakkolwiek Boy nigdy się o tym otwarcie i jasno nie wypowiedział - że chce, by ktoś był dokładnie poinformowany o wszystkich jego sprawach, by wiedział zawsze dokąd idzie i kiedy ma wrócić do domu. Pilnował też skrupulatnie pory posiłków u państwa Greków chcąc jak najmniej przeszkadzać, ale może i dlatego, by ich nie niepokoić większym spóźnieniem. Czuł się w jakiś sposób niepewny, był niespokojny.

    Przytoczę tu jako przykład bardzo charakterystyczne dla ówczesnej sytuacji wydarzenie, które się dobrze zakończyło.

    Pewnego dnia telefonuje Boy do nas o niezwykłej porze. Od razu wiedziałam, że się coś stało, był bowiem niezwykle punktualny i codziennie dzwonił o 15-ej. Otóż powiada, że na godzinę 17-tą ma wezwanie do lokalu Partii w gmachu dawnego Województwa, nie wie absolutnie o co chodzi, ani kiedy wyjdzie stamtąd, na spacer więc już dzisiaj nie pójdziemy. Tyle. Odniosłam oczywiście wrażenie, że Boy jest zaniepokojony.

    Naradzamy się z mężem, czy nie byłoby wskazane, żeby wyszedł Boyowi naprzeciw, gdzieś w pobliżu zaczekał i zobaczył, co się dzieje. - Dyskusja długa, decyzja trudna, a to z wielu względów; mieszkamy bardzo blisko, męża tu znają etc. - Pół godziny po oznaczonej porze - telefon. Znowu Boy. Otrzymał nagrodę literacką, 5000 rubli. Wezwano go w celu jej wręczenia. Możemy zatem pójść na spacer i na kawę z ciastkiem. - Oto niespodzianki systemu. Bywały i inne. Wszystkie dla nas wówczas jeszcze niezrozumiałe, zawsze spadające nagle, zawsze zdumiewające i zawsze jakoś tragikomiczne. Po prostu mieliśmy jeszcze inną optykę. Oto np. sprawa związana z aresztowaniem kilku poetów w lokalu dawnego klubu mieszczańskiego przy ul. Jagiellońskiej 7, o której nie będę tu mówić szerzej, szczegółów jej bowiem nie znam dokładnie, inni wiedzą o tym więcej; mówiono o prowokacji, gubiono się w domysłach, w każdym razie zdziwienie i poruszenie w mieście było ogromne. Nie pamiętam też nazwisk aresztowanych poetów prócz Peipera, Skuzy, Wata i Broniewskiego. Otóż kilka miesięcy po tym wydarzeniu córka Feliksa Kona, Helena Usijewicz, należąca do zespołu redakcyjnego "Nowych Widnokręgów", przyjechała z Moskwy i zauważyła w rozmowie z Boyem, że brak jest bojowych, rewolucyjnych poetów. Na co Boy: "Przecież aresztowaliście Broniewskiego". -Odpowiedź: "No to go można wypuścić". - "Ale jak go wypuszczą, to już przecież nie będzie pisał jak dawniej.'" - mówi Boy. - "Dlaczego nie?", pada lakoniczne - retoryczne pytanie.

    * * *

    Popularność Boya wzrasta we Lwowie z dnia na dzień, mnożą się prośby o odczyty, o udział w zebraniach literackich, o artykuły do pism.

    O tym, z jakimi honorami przyjmowano Boya do Związku Pisarzy - przewodniczącym był wtedy Petro Pancz - mówiono i pisano wiele, nie będę więc powtarzać wszystkiego. Przypomnę tylko, że tego wieczora obradom przewodniczył poeta Tudor, Ukrainiec miejscowy 1. - Kiedy Boy wstał, by - jak to było zwyczajem - opowiedzieć swój życiorys, Tudor zbliżył się do Boya mówiąc: "Proszę siadać, mnie trzeba stać, jak Boy-Żeleński mówi. Przetłumaczył on więcej książek, niż niejeden tu z obecnych przeczytał przez całe życie. My Ukraińcy bylibyśmy szczęśliwi, gdybyśmy mieli, już nie mówię całego, ale połowę albo ćwierć takiego Boya".

    Na sali panował nastrój patetyczny, napięcie wzrastało w miarę, jak Boy mówił, niektórzy oczekiwali jakiegoś oświadczenia wiernopoddańczego, tymczasem Boy powiedział tylko z właściwą sobie prostotą i skromnością, że jeśli idzie o jego światopogląd, to zdaje sobie sprawę z tego, iż w obliczu wojny jego liberalizm dziewiętnastowieczny nie stanowi rozwiązania, że muszą się znaleźć jakieś nowe drogi.

    Następca Pancza, młody pisarz ukraiński Desniak, zajął podobne stanowisko, jak jego poprzednik - odnosił się do Boya niemal z adoracją.

    Ludzie, skłonni na ogół do przesady i do przeceniania wpływów, sądzili, że Boy potrafi dokonywać cudów i pomóc w najzawilszych sytuacjach. Było to oczywiście fałszywe, gdyż politycznie nie odgrywał najmniejszej roli, komunistą nie był, ani też nie uważano go za takiego; reprezentował tzw. element postępowy, ponieważ bywał dawniej w opozycji, zawsze pisał śmiało, co myślał, od dawna był sławny nie tylko w Polsce, ale i za granicą - wszystko to w sumie stanowiło więc ogromną atrakcję, wartość propagandową budzącą zaufanie, przekonywającą społeczeństwo. Jak małe w gruncie rzeczy miało to znaczenie - udowodni fakt następujący. Pewnego dnia, latem 1940 r., tj. już po wywózkach, zjawił się u Boya jakiś nieznajomy z wiadomością o wywiezieniu kilku osób z rodziny Rydlów: matki - Panny Młodej z Wesela - wraz z córką i zięciem. Zięć mianowicie był leśniczym; wiadomo, że Rosjanie, a później Niemcy, aresztowali leśniczych ze względu na możliwość posiadania i ukrywania broni.

    Boy nie utrzymywał kontaktu z tą rodziną, był więc zaskoczony wiadomością. - Sprawa delikatna. Przyrzekł jednak zrobić wszystko, co może, dowiedział się też natychmiast, do kogo należy się udać.

    Zawiadomił mnie przedtem, że idzie do biura przy ulicy Batorego, do jakiegoś majora, którego nazwiska nawet nie znał. Denerwował się trochę przed tą wizytą. Nie była przyjemna, ale za to bardzo krótka. Major, przystojny i elegancki, wstał, wyprostował się jak struna i powiedział: Ne myszajte sia w to. Profesor Boy-Żeleński. Koniec audiencji.

    * * *

    Bywały - w przeciwieństwie do tego - inne, przyjemniejsze wydarzenia świadczące o niezwykłej popularności i sympatii, jaką lwowiacy darzyli wielkiego pisarza i profesora. I tak np. jesienią zaniósł Boy do krawca materiały na dwa ubrania zimowe; krawca nie znał zupełnie, ani też nie powiedział, kim jest. Gdy zapytał o cenę uszycia ubrań, krawiec oświadczył, że uszycie u niego nic nie kosztuje. Zdumiony Boy pyta, co to ma znaczyć. Otóż krawiec natychmiast poznał swego klienta, którego fotografie w pismach często oglądał, czytał wszystkie jego książki, Boy to jego umiłowany pisarz, szycie dla niego poczytuje sobie za największy zaszczyt, a zatem pieniędzy absolutnie nie przyjmie i na tym stanęło.

    Ów entuzjasta poznał Boya, mimo że ten wówczas nie nosił już wąsów, a na wszystkich prawie znanych zdjęciach był z wąsami. Z wąsami było mianowicie tak: Boy zgolił je mniej więcej rok przed wojną z następującego powodu. Syn jego grał w jednej sztuce rolę krytyka; na scenie czterech krytyków zasiadało przy stole. Postanowił więc ucharakteryzować się na ojca, byli do siebie ogromnie podobni. Zamiar swój otoczył głęboką tajemnicą, która, nie wiadomo jak, dotarta do ojca - jak to zwykle z tajemnicami bywa. Otóż ojciec postanowił również zrobić synowi niespodziankę. Wieczór przed premierą zgolił wąsy i usiadł w teatrze na swoim zwykłym miejscu. "Chciałem widzieć minę Staszka, jak zobaczy, że nie jestem podobny do tego na scenie" - powiedział. Dowcip się udał, a Boy od tego czasu wąsów więcej nie nosił.

    Wkrótce po przygodzie z krawcem zdarzyło się coś zupełnie podobnego, tym razem u szewca. Przy ul. Akademickiej miał sklep najelegantszy lwowski szewc, Sales. Obuwie od Salesa zostało jednym z moich nigdy nie ziszczonych marzeń. Za wystawą widniała błyszcząca mosiężna tabliczka z napisem "Absolwent Szkoły Przemysłowej we Wiedniu" - duma pana Salesa. Wiadomo było, że Sales ma jeszcze dobrą skórę i Boy udał się do niego, by zamówić sobie buciki na zimę. Sales - na widok Boya u siebie w sklepie - wpadł w zachwyt. Poznał go od razu, zaczął recytować Słówka, umiał prawie wszystkie na pamięć, a co zapomniał - to Boy uzupełniał. W końcu, po dłuższej chwili tej fantastycznej zabawy, Boy miał dość tego i chciał pomówić o butach. I znowu powtórzyła się historia z krawcem. Sales nie tylko nie chciał słyszeć o pieniądzach za robotę, ale nawet za skórę nie chciał nic przyjąć i zrobił Boyowi w prezencie dwie pary najpiękniejszych butów, prześcignąwszy nimi samego siebie i swoją sławę. Ale nie na tym koniec - zaprosił Boya na obiad. I Boy zaproszenie przyjął. U szewca na obiedzie było czarująco, mieszkał w ładnej willi gdzieś w okolicy ul. Listopada. Przy stole recytowali sobie Słówka i prowadzili rozmowę o literaturze - w sumie jedno z weselszych przeżyć tego niewesołego okresu, jakże bardzo w stylu humoru Boya. Jak zawsze bawił go koncept, humorystyczna sytuacja, ale był wtedy bardzo przybity, niespokojny o swoich w Warszawie. Bał się Niemców, przewidywał wojnę niemiecko-rosyjską, nie ufał zapewnieniom prasy, a przede wszystkim nie ufał Niemcom.

    Mówił o tym ciągle, z niecierpliwością oczekiwał listów z Warszawy, które nadchodziły z ogromnym opóźnieniem, czasem dostawał telegramy. Stale był w poszukiwaniu okazji przekazania rodzinie pieniędzy.

    Często mawiał, że jest smutny, że jest melancholikiem i człowiekiem nieśmiałym. Kiedy spojrzałam na niego z niedowierzaniem, dodał: "To przecież jest klasyczne, wszyscy humoryści są melancholikami".

    Pewnego razu otrzymał wezwanie na milicję, gdzie zakomunikowano mu, że znajoma z Ameryki wyraża gotowość wysłania mu papierów. Zapytano Boya, czy pragnie z tego skorzystać i wyjechać. Bez sekundy namysłu odpowiedział, że nie. Po pierwsze nie wierzył w możliwość realizacji podróży, następnie obawiał się następstw ujawnienia chęci wyjazdu do Ameryki, a chyba najsilniej wpłynęła tu na decyzję jakaś dziwna niechęć do zmiany miejsca pobytu, lęk przed bezdomnością, apatia - co miało w niespełna rok później tak tragicznie zaważyć na jego losach. Sprawy osobiste nie zniechęcały Boya do pracy, wręcz przeciwnie - obowiązków miał coraz więcej, a jak już wspomniałam, miał też swoje ulubione tematy, które go pasjonowały i odrywały od różnych smutków. Jaka szkoda, że nie ukazał się w druku odczyt pt.: Balzak na Ukrainie, wygłoszony we Lwowie trzykrotnie zimą 1940 r. Boy fascynował słuchaczy, porywał dowcipem; jednakowo reagowali nań starzy intelektualiści, jak i młodzi robotnicy. Słyszałam go wszystkie trzy razy mówiącego o Balzaku na Ukrainie, za każdym razem przed inną publicznością, w innej sali. Efekt był zawsze ten sam. Owacjom na cześć prelegenta nie było końca. Balzak, który jedzie z Paryża przez Kraków, Brody, Berdyczów do Wierzchowni, wydał nam się wtedy tak bliski, taki swój, był przecież tutaj, tak niedaleko, czyżby to było tak dawno?

    Boy czaruje; pokazuje, czego dotąd nikt nie widział - Balzaka-giganta u schyłku życia jako młodzieńczo zakochanego amanta, który po kilkunastu latach wiernej miłości, jaka mu bynajmniej nie przeszkodziła mieć w tym czasie nieślubnego dziecka, leci w niesłychanym pośpiechu do swej ukochanej. "Na czymże leciał ten grubas? - zapytuje Boy i odpowiada z całą powagą: "Na skrzydłach miłości". Przyleciał dwukrotnie. na tych skrzydłach do Wierzchowni, zanim doszło do małżeństwa z panią Hańską.

    Nie będę tu oczywiście streszczać całego odczytu. Ależ czego ci balzakiści nie wiedzą! Nazajutrz po odczycie zapytałam Boya żartem, czy znając tyle plotek, wie także, kiedy i gdzie została wreszcie uwieńczona miłość Balzaka. Tyle lat nic, tylko listy i listy! - Boy zatrzymał się - było to na ulicy - i poważnie, dobitnie odpowiedział: "tak, w Neuchatel". Byłam tak zaskoczona szybkością i ścisłością odpowiedzi, że zapomniałam się roześmiać.

    Ale z tym humorystycznym odczytem łączy się jeszcze jedno wydarzenie z rzędu humorystyczno-groteskowych. Otóż po przyjęciu zaproszenia, odczyt należało zgłosić kilkanaście dni wcześniej, jak to wyjaśniono Boyowi. Udaje się więc do sekretariatu w dawnym Kasynie Literackim przy ul. Akademickiej, gdyż tam miał się odbyć odczyt (potem poproszono Boya o dwukrotne powtórzenie, gdyż mnóstwo ludzi odeszło nie mogąc się dostać na zbyt małą salę). Przyjmuje go jakiś ponury żołnierz i każe sobie przedłożyć "autobiografię" i "płan" odczytu. Byty to widocznie przepisy obowiązujące prelegentów. Rozgniewany Boy wyszedł bez słowa i nie interesował się więcej całą sprawą. Kilka dni później - telefon, usprawiedliwienia, wyjaśnienia nieporozumienia, prośby o wybaczenie i obeszło się oczywista bez planu i autobiografii.

    Z dziedziny faktów groteskowych przytoczę jeszcze jeden. Boy opisał mi pierwszego Sylwestra w Związku Pisarzy, którego lokal mieścił się w pałacyku hr. Bielskiego przy ul. Kopernika. Stary hrabia mieszkał wtedy jeszcze u siebie w kilku pokojach na górze; członków Związku zebranych licznie w wieczór sylwestrowy uważał więc za swych gości i we fraku, w białych rękawiczkach snuł się po pięknych galeriach pałacu, jak mara, zjawa z dawno minionych czasów. W cztery miesiące potem wywieziono go do Kazachstanu.

    Niezapomniane dla wszystkich, którzy w 1940 r. byli we Lwowie, pozostaną uroczystości mickiewiczowskie. Rozpoczęły się 23 listopada i trwały 3 dni. Uświetnione obecnością znakomitych uczonych polskich i sowieckich były hołdem złożonym geniuszowi Adama Mickiewicza w 85. rocznicę jego śmierci.

    Największe wrażenie pozostawiły dwa przemówienia Boya - jedno wygłoszone pierwszego dnia uroczystości w szczelnie wypełnionej sali Teatru Wielkiego, drugie następnego dnia w auli uniwersytetu na zaproszenie Akademii Nauk dla ściślejszego grona uczonych i pisarzy.

    Któż potrafi odtworzyć uroczysty nastrój sali od chwili zjawienia się Boya na estradzie? Pierwsze zdania nie docierają jeszcze do świadomości słuchaczy zanim przestrzeń nie wypełni się głosem, następne od razu urzekają. Fascynujący jest ten obraz Mickiewicza, nowego - nie tego znanego ze szkoły i nawet nie tego z uniwersytetu, ale pogłębionego dalszymi studiami i długimi rozważaniami. Nie mogę tu streścić owych dwóch przemówień, ukazały się zresztą drukiem w "Nowych Widnokręgach", przypomnę tylko słowa kończące przemówienie w teatrze: "Mickiewicz jest wielki, jest tak wielki, że nie trzeba obawiać się prawdy. Jest tak wielki, że prawda o nim pozwala dopiero ocenić miarę jego wielkości".

    W prostocie leży szlachetność. Prostymi słowami mówił Boy. Język jego jasny i przejrzysty, jak kryształ - zrozumiały był dla wszystkich; z równym przejęciem słuchała młodzież tłumnie zebrana w Teatrze Wielkim, jak elita intelektualistów. Podobne wrażenie wywarł odczyt Boya w auli uniwersytetu. Uczeni sowieccy, wśród nich sławni slawiści z Leningradu i Moskwy, prosili potem Boya o spotkanie, o krótką choćby chwilę rozmowy na tematy naukowe. Jeden z najstarszych profesorów uniwersytetu leningradzkiego, człowiek niezwykle ciekawy, okazał się znakomitym znawcą Mickiewicza. Złożył Boyowi wizytę, by porozmawiać o pisarzach polskich, których twórczość i działalność znał zadziwiająco dokładnie. Podobnie jak inni żałował, że zbyt krótki pobyt we Lwowie nie pozwolił na szerzej zakrojoną dyskusję, na bliższe zapoznanie się z badaniami naukowymi i twórczością Boya.

    Jedna jeszcze uroczystość znaczy drogę Boya w tych jego dwu latach lwowskich. Odbyła się ona w Związku Pisarzy w styczniu 1941 roku, zainaugurowała - jakże wesoło - rok, który już tylko do połowy miał przeżyć Boy. Był to mianowicie jubileusz Słówek.

    Kiedy Desniak nagle oświadczył Boyowi, że w Związku Pisarzy odbędzie się uroczysty wieczór i bankiet z okazji jubileuszu Słówek, nikt nie mógł być bardziej zdziwiony od Boya. Próbował protestować; 35-lecie - to żadna data jubileuszowa, Słówka - to żart, Zielony Balonik - zabawa, jakaż mogłaby być przyczyna, dla której właśnie teraz należałoby obchodzić jubileusz Słówek? W odpowiedzi usłyszał, że Słówka to bardzo odważna książka i że autor-bohater ośmielił się podobno kpić nawet z samego cesarza Franciszka Józefa. Boy śmiejąc się serdecznie daremnie próbował przekonać Desniaka, że Franciszka Józefa nic by to nie obchodziło, oraz że satyra i dowcip absolutnie nie byty bohaterstwem, tylko rozrywką.

    Może wówczas nawet faktycznie nie doceniał roli, jaką odegrały jego Słówka w walce z przestarzałymi poglądami czcigodnych przedstawicieli nauki, sztuki, prasy i polityki c.k. Krakowa i w jakim stopniu Zielony Balonik i cyganeria krakowska przyczyniły się do zmiany umysłowości epoki. Nie przeczuwał zapewne też, że wybuch śmiechu w Jamie Michalikowej będzie poważnie rozpatrywany na płaszczyźnie socjologicznej przez następną generację. Wystarczy wymienić dobrze udokumentowaną i bogato ilustrowaną pracę Jana Pawła Gawlika pt. Powrót do Jamy wydaną w Krakowie w 1961 roku przez Wydawnictwo Artystyczno - Graficzne. A więc nie pomogły perswazje, jubileusz obchodzono i to ślicznie. Boy sam, uśmiechnięty i zakłopotany recytował wierszyki ze swych Słówek, "i.in. oczywiście Krakowski jubileusz, nie obeszło się bez przemówień i znowu powiedział ktoś na tej wesołej uroczystości, że Słówka to bardzo odważna książka.

    Po części oficjalnej odbyła się kolacja dla ściślejszego grona zaproszonych gości, na której Boy już niechętnie został. Trochę był zmęczony, nie lubił też tego rodzaju bankietów na swoją cześć, fala emocji i wesołego nastroju opadła szybko, jak gdyby przeczuwał, że z pogodniejszych wydarzeń tego okresu było to ostatnie.

    * * *

    Kilkunastu najwybitniejszych profesorów uniwersytetu i Politechniki Lwowskiej zaproszono do Moskwy, m.in. Boya, który jakoś nie bardzo miał ochotę pojechać; podróże nie interesowały go wtedy wcale, wręcz przeciwnie, miał wyraźną niechęć do zmiany miejsca, nie interesowało go też szczególnie zwiedzanie Moskwy. Sądził, że już i tak nie pojedzie, tygodniami bowiem mówiono o planowanej podróży, ale jej nie realizowano. Doszła jednak do skutku, nagle, jak wszystko, co się wtedy działo.

    Nie pamiętam daty wyjazdu profesorów ze Lwowa, było to wiosną 1941 r., podróż trwała tydzień, Boy wysłał z drogi krótki list, w którym wspomniał tylko, do jakiej miejscowości właśnie dojechał i że warunki podróży są dobre, ale nastrój tego listu był wyraźnie smutny. Po powrocie opowiadał niewiele. Przywiózł mnóstwo papierosów w ładnych, barwnych opakowaniach, które można było kupić w kiosku luksusowego hotelu "Moskwa", gdzie mieszkali, a jakich naturalnie nie było ani na mieście, ani we Lwowie. Powiedział, że komfort w mniej ważnych szczegółach też pozostawiał do życzenia, nie zachwycał się sławnym metrem, którego niebywały przepych uważał za zbędny. Było wtedy jeszcze za mało linii, jak na tak ogromne miasto; wolał skromne paryskie metro, którym wszędzie można dojechać. Jakoś czas mu się tam dłużył mimo towarzystwa kolegów profesorów, spotkań i zwiedzania. Był zadowolony, kiedy znalazł się znowu w swym pokoju na Romanowicza.

    Jakże przykre było jego zdziwienie, kiedy kilka tygodni później otrzymał z Warszawy kartkę od znajomego z wiadomością o śmierci Kazimierza Tetmajera jednocześnie z wyrzutami z powodu... wizyty złożonej Stalinowi oraz... przyjęcia funkcji rektora na uniwersytecie. Boy przejął się ogromnie śmiercią Tetmajera, który był nie tylko jego umiłowanym poetą, symbolem całej epoki "Młodej Polski", ale i jego bratem ciotecznym. O okolicznościach, w jakich zmarł Kazimierz Tetmajer, w kartce nie było słowa. Sprawy nieuzasadnionych wyrzutów dotyczących wizyty, której nigdy nie złożył i urzędu, jakiego nigdy nie piastował - w ogóle nie rozumiał. Czuł się dotknięty, zaczął się wtedy domyślać, że krążą o nim w Warszawie nieprawdopodobne wieści. Pamiętam, jak Boy czytał mi tę kartkę w słoneczne wiosenne popołudnie, w głównej alei Wysokiego Zamku, którą tak lubił, a dla której nie miał tego dnia ani jednego spojrzenia. Czytał kartkę jeszcze kilkakrotnie dla siebie, zastanawiał się nad przyczyną śmierci poety, był niepocieszony. Wiele mi wtedy o nim opowiedział.

    Potem pytał jeszcze, jak rozumiem uwagi dotyczące jego osoby. Złośliwie przekręcane wiadomości kolportowane są łatwo nawet przez tak dobrze strzeżoną granicę, a w każdym razie należy je natychmiast sprostować. Nie wracaliśmy już więcej do tego tematu.

    "Ciemne siły" były jednak słabsze od życzliwości, z jaką inni odnosili się do Boya. Jako dowód niechaj posłuży choćby następujący przykład. Jak już wspomniałam, Boy szukał nieraz okazji przekazania pieniędzy żonie i synowi, a było o to coraz trudniej. Około sześciu tygodni przed wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej przyszedł do biura mego męża w Elektrowni Miejskiej jakiś klient. W trakcie rozmowy - chcąc się może odwdzięczyć za uprzejme załatwienie jego sprawy - wspomniał, że ma możliwość przekazania pieniędzy do Krakowa. Mąż zapytał więc, czy mógłby także przekazać równowartość 2000 rubli pani Żeleńskiej w Warszawie. Nieznajomy pan zgodził się natychmiast, poprosił tylko o złożenie sumy u męża - jako jedyne zapewnienie. Boy napisał do żony prosząc o natychmiastowe potwierdzenie przesyłki z Krakowa. Tygodnie mijały. Boy się niecierpliwił, a potwierdzenie nie nadchodziło.

    Kiedy jednak Niemcy wkroczyli do Lwowa, uważałam, że dom nasz jest na pewno bardziej zagrożony od domu państwa Greków, co na przeciąg kilku tygodni okazało się fałszywe. Zwróciłam więc Boyowi pieniądze i jego ulubioną złotą, kwadratową Omegę, jaką obiecałam dać naprawić u znajomego zegarmistrza, czego już też teraz spełnić nie mogłam. Straszliwie przygnębiony Boy nie chciał o niczym słyszeć; czuł, wiedział, że spotka go coś złego. Ale uparłam się. Oświadczyłam, że jak zginę i Niemcy z domu wszystko zabiorą, nie chcę, by zabrali także i nie naszą własność.

    Dosłownie w dwa dni po aresztowaniu Greków i Boya zjawił się w biurze ów pan z wiadomością, że pani Żeleńska pieniądze otrzymała. Gdy dowiedział się, co zaszło, odmówił stanowczo wyrównania przez nas długu. Powiedział, że stać go na to, by w tak ciężkiej chwili pomóc żonie Boya-Żeleńskiego, poczytuje sobie to za zaszczytny obowiązek i życzy sobie, by pani Żeleńska nie dowiedziała się, od kogo pochodziła przesyłka. Nie chciał jej wobec siebie zobowiązywać. Niestety i ja nie znam nazwiska tego człowieka. Może żyje i przypadek zrządzi, że przeczyta te słowa; niechaj przynajmniej one będą dowodem tego, że jego głęboko ludzki gest nie poszedł w niepamięć.

    * * *

    Nic nie zdawało się wskazywać na zasadnicze zmiany, życie szło swym zwykłym trybem, a jednak ponure, zimne przedwiośnie 1941 roku było jakieś złowróżbne.

    Podczas ciężkiego zapalenia płuc, na jakie wówczas zapadłam, jeszcze po raz ostatni w życiu Boy okazał się znakomitym lekarzem. Po prostu zabronił kategorycznie wszelkich zastrzyków, naświetlań itp. dodatkowych tortur, co okazało się skuteczną terapią.

    Zjawiał się codziennie w południe na chwilę, przynosił swoje książki, wyszukiwał w kilku pozostałych prywatnych antykwarniach; do dzisiaj mam jeszcze cztery tomiki.

    Po trzech tygodniach wszystko zdawało się wracać na normalne tory, był już maj, pracy było wiele, zbliżał się bowiem okres egzaminów, ale - nie wiadomo czemu - nie można się było skupić, niepokój i niepewność nie opuszczające przecież nikogo od wybuchu wojny, wzmogły się. Z prasy, ani radia nie można było wnioskować o jakichkolwiek zmianach w stosunkach dyplomatycznych między ZSRR a Niemcami, a jednak nieomylna intuicja, a prócz niej nie sprawdzone pogłoski o ruchu wojsk niemieckich na granicy - wskazywały na zbliżającą się wojnę niemiecko-rosyjską. Nie wiadomo dotąd, dlaczego właśnie w ostatnich dniach przed katastrofą ton prasy był optymistyczny.

    Boy brał bardzo za złe takie - jak uważał - wprowadzanie ludzi w błąd. Istotnie jednak zarówno wojskowi jak i ludność cywilna, która napłynęła masowo z ZSRR do Lwowa, byli bardziej jeszcze zaskoczeni wypadkami od nas.

    W przeddzień wojny odbyła się jeszcze w Związku Pisarzy akademia ku czci niemieckiej działaczki komunistycznej, Klary Zetkin. Odprowadziłam Boya do Związku, szliśmy ulicą Kopernika w dół, wracając z dalekiego spaceru przez Wulkę i park Stryjski, słońce zachodziło krwawo, nastrój wczesnego wieczoru był wręcz niesamowity. Boy, bardzo zdeprymowany, żegnając się u bramy pałacyku Bielskich, najwyraźniej nie miał ochoty ani cierpliwości na wysłuchiwanie referatów, obiecał jednak przyjść, a był słowny aż do przesady. Zauważył później, że wieczór był nieprzyjemny, mówiono tyle o Niemczech, Niemcach, nawet ktoś przemawiał po niemiecku, to wszystko jakby zbliżało katastrofę. I rzeczywiście miał to być ostatni wieczór w Związku Pisarzy.

    22 czerwca 1941 około 4-ej nad ranem obudziły nas detonacje. Przystąpiliśmy do okna, nie było niestety wątpliwości - to samoloty niemieckie bombardowały miasto. Koszmar stał się rzeczywistością.

    Około 10-ej, o tej niezwykłej porze, zjawił się Boy. Przyniósł kilka paczek papierosów, które po drodze jeszcze zdobył; sam nie palił, ale jak zwykle myślał o drugich. Toteż wtedy mówił przede wszystkim o tym, że przykro mu wobec państwa Greków, gdyż może boją się nieprzyjemności ze strony Niemców ze względu na jego obecność w mieszkaniu, jakkolwiek tego nie okazują, ani też o tym nie wspominają. Nie przyszło mu wówczas nawet na myśl, że sytuacja ułoży się właśnie wręcz odwrotnie i że Niemcy poszukiwać będą prof. Greka, przy czym Boy padnie ich ofiarą.

    Nazajutrz, w drugi dzień po wybuchu wojny, Boy opowiedział mi, że władze uniwersyteckie postawiły samochód do dyspozycji, jemu i kilku jeszcze pisarzom i profesorom, aby mogli ewakuować się w głąb ZSRR.
    - Czy skorzysta Pan z tej możliwości?
    - Takie imię synowi zostawię?
    Nawiasem mówiąc, według relacji jednej z osób, która chciała z samochodu skorzystać, samochodu o oznaczonej godzinie w ogóle nie było.

    Niemcy bombardowali miasto, szczególnie celnie nocą dzięki sygnałom świetlnym dawanym przez niektórych miejscowych nacjonalistów ukraińskich, ale i za dnia nie było spokoju. I tak to o mało nie zginął Boy od odłamka bomby, który wpadł o 12 w południe do naszego mieszkania i utkwił w drzwiach otwartej szafy w chwili, kiedy wprowadziłam Boya do przedpokoju.

    Nie było już wtedy elektryczności, telefon nie funkcjonował, co Boya ogromnie przygnębiało.

    Niemcy wkroczyli do miasta w poniedziałek, 30 czerwca.

    We wtorek przed południem wyszłam z Boyem na miasto, szliśmy z Kurkowej w kierunku Rynku.

    Tu przedstawił się naszym oczom widok wręcz niesamowity: dwie olbrzymie chorągwie ze swastyką, sięgające ziemi powiewały u bram ratusza, przez Rynek maszerowały oddziały wojsk niemieckich, przejeżdżały czołgi, a tłum Ukraińców rozbiegany, rozhisteryzowany, wznoszący okrzyki na cześć zwycięskiej armii hitlerowskiej i jej wodza, obrzucał białymi kwiatami dumnych żołnierzy i wieńczył girlandami tanki. Wśród tej gawiedzi znaleźli się także tu i ówdzie Polacy.

    Boy był załamany. Blady, powtarzał drżącymi wargami, jakby do siebie: "To straszne. Czy to możliwe? Co oni robią? Hitlerowską armię kwiatami witają? Co ci ludzie robią?"

    Widzieliśmy na ulicach skrwawionych Żydów, ofiary pierwszego pogromu. Boy, przerażony, poruszony do głębi przejawami ludzkiego okrucieństwa, powtarzał: "Co ci ludzie robią?"

    Epoka pieców zaczęła się.

    W milczeniu odbyliśmy drogę powrotną. Po drodze kilkakrotnie zażądano od nas papierów, po czym puszczano nas dalej swobodnie, bo z sowieckiego paszportu Boya wynikało jednoznacznie, że jest "aryjczykiem". Przy ul. Fredry przystąpił do nas młody Ukrainiec z niebiesko-żółtą opaską na ramieniu i trójzębem w klapie; był to asystent przy katedrze romanistyki. Bardzo uprzejmie zapytał Boya, czy nie może mu być w czymś pomocny, czy nie życzy sobie, by nas odprowadził. Boy chłodno odmówił, a zaraz potem zwrócił się do mnie; "Ależ chłopak szybko zmienił skórę.

    Dopiero co widziałem go z czerwoną gwiazdą w klapie".

    * * *

    Dalsze wypadki potoczyły się z zawrotną szybkością.

    2 lipca przyszedł Boy bardzo zdenerwowany złą wiadomością. - Aresztowano prof. Bartla.

    Do dziś nie mogę sobie zdać z tego sprawy, jak wiadomość ta lotem błyskawicy dotarła do Boya, jako że komunikacja telefoniczna była nadal przerwana. Nie ma już też chyba nikogo z żyjących, kto by potrafił wyjaśnić zagadkę aresztowania prof. Kazimierza Bartla jako pierwszego spośród profesorów już w ciągu dnia, według relacji Boya około 3-ej po południu, a może nawet nieco wcześniej, a nie w nocy, jak innych. Być może odegrało tu rolę stanowisko Bartla jako byłego premiera.

    Aresztowanie Bartla wzmogło jeszcze niepokój Boya. Przykro uderzyło mnie wtedy, że Boy przyniósł ze sobą kilka moich książek i nawet jakąś chusteczkę, którą kiedyś ode mnie pożyczył - spodziewał się więc aresztowania.

    Ponownie starałam się namówić go do zamieszkania na razie w świetnie zakonspirowanym pokoju przy ul. Chopina 3; mógł tam pójść natychmiast, a po kilku dniach ewentualnie wyjechać do Warszawy, zresztą planów na dalszą metę i tak nie można było robić w danej chwili. Odmówił. Jak znajdzie się z walizeczką na ulicy, będzie od razu bezdomny, zagubiony.

    Wypowiedział potem słowa - cytuję je z pewnym zażenowaniem -jakże charakterystyczne dla jego ciągłej troski o człowieka: "Tak mi ciebie żal, dziecko, będziesz miała złamane życie, szkoda, a taki masz ładny charakter". Pamiętam jeszcze, że siedzieliśmy wtedy naprzeciw siebie blisko okna, promienny dzień wczesnego lata, słodki, odurzający zapach lip był najbardziej wyrafinowaną ironią... Jak zwykle bywa w chwilach najgroźniejszych - nagle zaczynają zaprzątać uwagę rzeczy najmniej ważne. I tak denerwował mnie brak wszystkich szyb w oknach i chrzęst pod stopami drobnych odłamków szkła, które lśniły w słońcu na dywanie.

    Boy posiedział jeszcze chwilę, pochodził swoim zwyczajem po pokoju, lekko pochylony, w ciemnopopielatym ubraniu, pożegnał się; chciał być wcześnie w domu. Widziałam go wtedy po raz ostatni.

    * * *

    Nazajutrz nie przyszedł. Popołudnie mijało. Domyślałam się, że stało się coś złego. Telefon nadal nie funkcjonował, postanowiliśmy więc posłać na Romanowicza służącą. Nie nadawała się ona do roli posłańca w takiej misji, ale nie było wyboru. Była to starsza osoba, bardzo dziwna, trudno się z nią było porozumieć. Napisałam jej zatem na karteczce tylko adres Romanowicza 7 bez nazwiska, pierwsze piętro miała zapamiętać. Wyjaśniłam dokładnie, którędy ma iść oraz prosiłam, by nikogo obcego o nic nie pytała.

    Nie wracała długo; kiedy się wreszcie zjawiła, opowiedziała, że trafiła do tego mieszkania, dzwoniła kilkakrotnie, ale nikt nie otwierał, a na drzwiach ponaklejanych było mnóstwo białych karteczek. Stała więc dość długo pod drzwiami czekając aż ktoś nadejdzie, dzwoniła jeszcze - daremnie; odeszła więc, nikogo na schodach nie spotkała i nikt jej nie widział.

    W pierwszej chwili myślałam, że to znowu jedna z jej nieprawdopodobnych historii, miewała mianowicie wizje w biały dzień i wtedy rozmawiała z aniołami i duszyczkami. Prosiliśmy wobec tego, żeby jeszcze raz dokładnie powtórzyła, jak to było, ale uparcie twierdziła, że właśnie tak. Trudno było temu uwierzyć przede wszystkim dlatego, że u państwa Greków było dwoje służby, kucharka i pokojowa Stefcia, która w Warszawie służyła u państwa Żeleńskich. Wiedziałam także, że pani Grekowa bywała zwykle o tej porze w domu. Dlaczego więc właśnie tego dnia nikogo nie było? Co oznaczały białe karteczki ponaklejane na drzwiach? Powoli zaczęliśmy dochodzić do wniosku, że mieszkanie zostało opieczętowane. Ale gdzie byli mieszkańcy?

    Nazajutrz zebrałam się na odwagę i poszłam sama na Romanowicza. Weszłam do stróżki. I oto co usłyszałam: 2 lipca między 10 a 11-ą w nocy Niemcy zabrali wszystkich z mieszkania prof. Greka - kucharkę i pokojową Stefcię wypuścili nad ranem. Obie przyszły do niej, gdyż mieszkanie zostało opieczętowane. Właśnie kiedy miałam już odejść, zjawiła się Stefcia. Była jeszcze półprzytomna po doznanym wstrząsie, wzruszyła się do łez na mój widok i opowiedziała o przebiegu koszmarnej nocy. Otóż Boy był już w swoim pokoju, przez cały wieczór był bardzo smutny, wchodziła do niego kilkakrotnie, pytała, czy mu nie podać jeszcze herbaty, czy nie zechce zadzwonić do nas, porozmawiać i będzie mu raźniej. Odpowiedział, że telefonów jeszcze nie naprawiono, położy się zaraz i niczego mu nie potrzeba.

    Wtem odezwał się dzwonek. Weszli Niemcy, byli to oficerowie; zapytali o prof. Greka, a kiedy do nich wyszedł, pytali, kto jeszcze tu mieszka. Odpowiedział, że żona; zażądali, żeby także wyszła do przedpokoju, kazali obojgu usiąść obok siebie na ławce przy ścianie. Następnie pytali, kto prócz żony jest w mieszkaniu. Prof. Grek odpowiedział, że szwagier nie podając nazwiska. Kazali go zawołać. Wtedy Boy wyszedł z biblioteki, musiał również usiąść na ławce. Niemcy nie wiedzieli więc wcale, kim jest i o nazwisko nie pytali. Wszyscy milczeli. Boy był blady, drżał, podobnie jak prof. Grek.

    Kucharka i Stefcia stały również w przedpokoju. Po chwili Niemcy wszystkim kazali wyjść, także służbie. Na dole czekały samochody, byli w nich już jacyś ludzie. Wsiedli, kobiety osobno, samochody ruszyły, było tak ciemno, że absolutnie nie orientowały się, którędy jadą. Wreszcie samochody zatrzymały się przed jakimś dużym gmachem, kazano im wysiąść, przeszli przez podwórze, następnie dokądś po schodach, rozłączono potem kucharkę i Stefcię z panią Grekową, pana Greka i Boya już więcej nie widziały, gdyż polecono im zejść na podwórze. Tam stali jacyś ludzie odwróceni twarzami do muru. Nad ranem kazano kucharce i Stefci znowu wsiąść do samochodu, zawiązano im oczy, przywieziono przed dom na Romanowicza 7, tam wysiadły. Do mieszkania wejść nie wolno im było, ponieważ było opieczętowane. Nie mogły się w żaden sposób zorientować, gdzie były w nocy i jakimi ulicami wieziono je rano. Kiedy gestapowcy w kilka godzin po ich zwolnieniu zaczęli wynosić meble, obrazy i dywany z mieszkania - wtedy to właśnie zabrali słynną Madonnę z aniołkami Wyspiańskiego - pozwolili kucharce i Stefci zabrać najważniejsze rzeczy osobiste, tj. płaszcze i zmianę bielizny. - To wszystko. Kucharka poszła do znajomych, Stefcia, nie znając we Lwowie nikogo, nocowała u stróżowej i - jak się dowiedziałam po wojnie od pani Żeleńskiej - wyjechała wkrótce do Warszawy.

    Wróciłam do domu i tu dowiedziałam się od męża o dalszych aresztowaniach profesorów. Wiadomość - mimo braku prasy i telefonów - rozeszła się po mieście lotem błyskawicy. Podawano sobie coraz to inne nazwiska, wiedziano już o prof. Bartlu, o aresztowaniu prof. Politechniki Stanisława Piłata z synami, największego wówczas w Europie technologa nafty, prof. chirurgii Tadeusza Ostrowskiego z żoną oraz chirurgiem drem Ruffem, jego żoną i synem, młodym inżynierem, którzy mieszkali wtedy u Ostrowskich, obok Greków, na Romanowicza 5. Biednego Adasia Ruffa, z którym bawiłam się jeszcze w piasku w ogrodzie Jezuickim, zabili pierwszego, gdy dostał ataku epileptycznego, a matka i pani Ostrowska musiały zmywać jego krew ze schodów. (Relacja prof. Groera). Tejże samej nocy zabrano prof. prawa Romana Longchamps de Berier z rodziną, staruszka prof. medycyny, Renckiego, znakomitego stomatologa prof. Antoniego Cieszyńskiego, słynnego matematyka prof. dra Włodzimierza Stożka. - Wspominam tu tylko kilka nazwisk, które wymieniono natychmiast po aresztowaniach.

    Cios był wymierzony celnie. Sicherheitsdienst niemiecki wybrał najwybitniejszych lwowskich uczonych, a wśród nich wielkości w skali międzynarodowej. - Jaki los spotkał ich? Ludzie wierzyli wówczas wszelkim pogłoskom, a zatem nie ulegało dla nas wątpliwości, że wzięto ich jako zakładników, że żyją w niezłych warunkach, wymieniono nawet jako miejsce internowania willę w Brzuchowicach pod Lwowem. Nikomu wtedy nawet przez myśl nie przeszło, że wszystkich, z wyjątkiem prof. Groera, wymordowano tej samej nocy. Poszukiwania ani starania rodzin nie ustawały. O Boya i Greków dopytywał się u władz daremnie syn pani Grekowej, który w tym celu przyjechał z Warszawy.

    Mniej więcej półtora roku później panią Żeleńską gestapo zawezwało w Warszawie na AL Szucha zawiadamiając ją, że mąż jej "zmarł".

    * * *

    Nikt by się nigdy nie dowiedział, w jaki sposób wymordowano lwowskich profesorów, gdyby w dniu 19 listopada 1943 r. nie wybuchł bunt Brygady Śmierci i nie udała się ucieczka kilku zaledwie jej członków, m.in. najmłodszego z nich, bo zaledwie 18-letniego "Schleppera", Leona Weliczkera. Okazało się więc, że i ta zbrodnia Sicherseitsdienstu nie była zbrodnią doskonałą. Rzecz zdumiewająca - Leonowi Weliczkerowi udało się mianowicie uratować swój pamiętnik. Już w 1946 r. ogłosił go pt. Brygada Śmierci2 , w 1961 r. zeznawał jako jeden z koronnych świadków w procesie Eichmanna, a w marcu 1962 r. wyszedł w całości jako pamiętnik 3 , którego III część stanowi Brygada Śmierci - La Brigade de la Mort.

    Dowiadujemy się od Weliczkera-Wellsa, obecnie profesora fizyki w Nowym Yorku, o grobie zbiorowym w niewielkim wąwozie na Wulce, zasłoniętym od parku Stryjskiego zboczami wzgórz, skąd 8 października 1943 r. Brygada Śmierci złożona z więźniów żydowskich wykopała na rozkaz Niemców dla zatarcia śladów zwłoki celem spalenia ich na stosie na Piaskach.

    Po wycofaniu się Niemców młody Weliczker zaprowadził na to miejsce członków sowieckiej komisji dla badania zbrodni niemieckich i miejsce kaźni bez trudności zidentyfikowano, gmach, w którym aresztowani profesorowie spędzili noc przed śmiercią, okazał się Bursą Abrahamowiczów.

    Mówią o tym w książce pt. Pod obcymi sztandarami, Włodzimierz Bielajew i Michał Rudnicki w rozdziale pt. Tajemnica wuleckich wzgórz 4. Rozmawiali oni latem 1945 r. z Marią Łomnicką, żoną zamordowanego prof. matematyki Politechniki Lwowskiej, Antoniego Łomnickiego. Rodzina Łomnickich mieszkała przy ul. Kotlarewskiego, jak większość profesorów Politechniki; naprzeciw rozciągały się wzgórza wuleckie. Oto co m.in. opowiedziała Maria Łomnicka: "W tę straszną noc, po aresztowaniu męża chodziła do samego świtu po pustym mieszkaniu męczona strasznym przeczuciem, a potem, kiedy pierwsze zapowiedzi dnia zaczęły przesiąkać przez niebieskie story do pokoju, podniosła je i otworzyła okno skierowane w stronę wzgórz wuleckich. Zarośnięte gęstą zieloną trawą wzgórza coraz wyraźniej ukazywały swoje kontury. Gdy zrobiło się już całkiem widno, Maria Łomnicką zobaczyła grupę ludzi w ciemnych ubraniach schodzącą ścieżynką do wąwozu, gdzie była wykopana świeża, gliniasta jama. Jeden z idących w dół po ścieżce od Bursy Abrahamowiczów w dół do ul. Wuleckiej miał na sobie czarną sutannę. Później zostało wyjaśnione, że to był ksiądz Komornicki, gość prof. Tadeusza Ostrowskiego.

    - Grupa cywilów była otoczona ze wszystkich stron przez gestapowców uzbrojonych w automaty. Gestapowcy zaprowadzili ich do wąwozu i ustawili nad brzegiem jamy, wydawszy polecenie zwrócenia się twarzą w kierunku Bursy Abrahamowiczów, zasłoniętej przez pasmo wzgórz. Dopiero kiedy pierwsza salwa z automatów wstrząsnęła powietrzem i przerwała ciszę wczesnego poranka, Maria Łomnicką widząc, jak padają do jamy ludzie w cywilnych ubraniach, zrozumiała, co odbywa się na jej oczach.

    Przygnębiona na skutek nagłego aresztowania męża, wstrząśnięta okrzykami gestapowców i w końcu strasznym widokiem, jaki obserwowała, nie mogła odejść od okna. Widziała, jak naziści przyprowadzili nową partię aresztowanych i powtórzyli to samo, co zrobili z pierwszą grupą.

    "0czywiście, w tę noc nie mogłam jeszcze przypuszczać, że obserwuję rozstrzelanie mego własnego męża" - powiedziała autorom książki".

    * * *

    Więźniowie Brygady Śmierci - Totenkommando, względnie Sonderkommando 1005, jak ją nazywano oficjalnie (szefem jej był Untersturmfuehrer SS. Scharlack), chcąc rozpoznać zwłoki, szukali dokumentów w ubraniach - znaleźli niektóre, a także dwa złote pióra z wyrytymi nazwiskami. Weliczker wymienia: "Profesor Kazimierz Bartel, światowej sławy matematyk i były premier Polski, dr Tadeusz Ostrowski, profesor Stożek, Tadeusz Boy-Żeleński. Zwłoki tych 38 stanowiły elitę społeczeństwa polskiego".

    Boy zginął więc na trasie swego ostatniego "spaceru po Lwowie".

    * * *

    Nie powtarzałabym tutaj faktów już ogólnie znanych z wymienionych książek, ani też listy zamordowanych podanej od dawna do wiadomości, gdyby nie to, że w liczbie 38 rozstrzelanych i pochowanych w zbiorowym grobie na Wulce podaje się trzy kobiety, których nazwisk dotychczas nikt nie ustalił. Nie ulega wątpliwości, że były to zwłoki żon prof. dra Ostrowskiego, dra Ruffa i prof. dra Greka.

    Piękna Maria Grekowa z domu Pareńska, Maryna z Wesela, siostra Zofii Żeleńskiej - Zosi z Wesela - znalazła śmierć bardziej dramatyczną, niż najfantastyczniejsze wizje Wyspiańskiego.

    Paryż, we wrześniu 1962.
    ("Zeszyty Historyczne" 1963, nr 4, s. 123-144.)


    Przypisy:

    1 Pisarz ukraiński Jarosław Gałan we wspomnieniach o pisarzu Aleksandrze Hawryluku mówi: "jak zawsze w takich wypadkach przewodniczył Hawryluk", natomiast Piotr Rawicz obecny wówczas podczas zebrania, na którym przyjmowano Boya i in. do Związku Pisarzy, pamięta dokładnie, że przewodniczył Tudor.

    2 Wydawnictwo Żydowskiej Komisji Historycznej. Łódź 1946 r.

    3 Leon W. Wells, Pour gue la terre se souvienne, Edition Albin Michel. Paris 1962.

    4 Książka wydana po wojnie we Lwowie przez wydawnictwo "Młoda Gwardia", daty wydania nie znam; rozdział pt. Tajemnica wuleckich wzgórz przedrukowany był w "Gazecie Krakowskiej" w 1956 r. w przekładzie Mikołaja Kuplowskiego.

  • Copyright by Barbara Winklowa Warszawa 1992

    Powrót
    Licznik