Janusz Hodyr

Pocztówka z podróży - Wiesław Krawczyński

Na progu drugiego dziesięciolecia moich poszukiwań obrazu „Wizja św. Huberta” zamówionego przez myśliwych z Małopolski dla kaplicy Hubertowskiej z kościoła św. Elżbiety we Lwowie, udaję się do Krakowa. Kolejny trop moich poszukiwań cennej dla kultury łowieckiej pamiątki zaprowadził mnie tym razem do starego królewskiego grodu. Tu w swoim mieszkaniu oczekuje mnie świadek wielu ważnych dla kultury łowieckiej wydarzeń. Obecnie obywatel tego miasta, przed laty mieszkaniec podłańcuckiego Zalesia i Dąbrówek oraz Lwowa – żołnierz AK, sybirak , poeta i muzyk Wiesław Krawczyński.

To nazwisko elektryzuje i przyciąga każdego myśliwego, bowiem w kulturze łowieckiej zapisało się złotymi czcionkami. Wiesław Krawczyński - ojciec był m.in.: autorem pierwszego podręcznika napisanego po polsku dla leśników i myśliwych wydanego w 1924 r. pt; Łowiectwo, autorem kilku innych prac m.in. Instrukcja służbowa dla urzędników leśnych i łowieckich, (Rzeszów 1934) Pamiętnik Łowiecki, (Rzeszów 1938 ) Poszumy lasu, ( Kraków 1947) Dyrektorem lasów w Łańcuckiej Ordynacji Potockich, Prezesem Klubu Myśliwych „Diana” w Łańcucie, członkiem Galicyjskiego (Małopolskiego) Towarzystwa Myśliwskiego we Lwowie, wykładowcą akademickim w Poznaniu, Lwowie i Krakowie, a przede wszystkim wielkim znawcą i miłośnikiem przyrody.

W drzwiach swojego mieszkania wita mnie z uśmiechem w oczach i na twarzy Pan Wiesław Krawczyński – syn. Zaprasza z charakterystyczną dla ludzi urodzonych na początku XX wieku serdecznością. Wygląd oraz sposób poruszania się nie zdradzają jego wieku. Przedstawiam pokrótce przedmiot moich zainteresowań i prośbę o garść nie tylko lwowskich wspomnień. Pan Wiesław moją prośbę spełnia z wielką ochotą i wzruszeniem. Rozmowę rozpoczyna krótkim stwierdzeniem : A wie Pan - to nie wiarygodne, że po tylu latach jest jeszcze ktoś, kogo interesują wspomnienia o zapomnianych dawno polowaniach i ludziach którzy dla przyrody i łowiectwa poświęcili całe swoje życie.

Interesuje mnie wszystko – bo wspomnienia z tamtych dawnych lat Pana Wiesława są nieprzeciętnie piękne a jednocześnie tragiczne. Staram się zapisać wszystko, by nie opuścić niczego co w pamięci Pana Wiesława jest ciągle żywe.

Ojciec mój urodził się 25 kwietnia 1884r w Lesku. Jego rodzicami byli Kazimierz i Olga z Nawratilów.
Dziadek Kazimierz był leśnikiem i zarazem urzędnikiem skarbowym. Zapewne zamiłowanie dziadka do lasu w jakimś stopniu ukształtowało zainteresowanie tajemniczym światem przyrody również u mojego ojca. Po skończonym gimnazjum w Sanoku został wysłany na studia do Wiednia, gdzie ukończył Hochschule fűr Bodenkultur - zaliczył tam egzamin państwowy. Po powrocie z Wiednia - co miało miejsce w 1906r, mój ojciec zostaje zatrudniony w dobrach łańcuckich Potockich jako adiunkt leśny. W tym czasie na stanowisku dyrektora lasów ordynacji w Łańcucie pracował Stanisław Kowalski ( zastąpił na tej funkcji Franciszka Reicharda de Reichardsperga - pierwszego Prezesa Klubu Myśliwych „Diana” w Łańcucie.) Wspomniany Stanisław Kowalski był ożeniony z Jadwigą (z Dobrowolskich). Mieli córkę Jadwigę, z którą zrządzeniem losu ożenił się później mój ojciec.
Dziadka Stanisława zapamiętałem jako wytrawnego strzelca. Urodził się bez prawej dłoni. Ten defekt wcale nie przeszkadzał mu w sprawnym posługiwaniu się strzelbą. Na polowaniach, w gronie kolegów uchodził za doskonałego myśliwego. Moja babcia otrzymała wyższe wykształcenie muzyczne w Wiedniu. W towarzystwie była zapamiętana i również z faktu, że pobierała lekcje gry na fortepianie u samego ucznia Chopina. Nie pamiętam gdzie poznali się rodzice – nie potrafię przypomnieć sobie czy była to stolica austro-węgier, czy Łańcut.
Z Łańcutem wiążą się moje najpiękniejsze wspomnienia z lat młodości. Tam w 1919 r. się urodziłem - byłem jedynym dzieckiem moich rodziców. Zaraz po moim urodzeniu ojciec otrzymał propozycję objęcia Nadleśnictwa w Zielonce pow. Murowana Goślina - woj. poznańskie. Stamtąd dojeżdżał do Poznania gdzie na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza wykładał również łowiectwo i gospodarkę leśną. Z rozrzewnieniem wspominam spacery z dziadkiem Kazimierzem. Na jednym z nich dziadek chciał chwilę odpocząć pod sosną, usiadł by więcej nie wstać.
Nie rozumiałem wówczas co się stało. Później spał wiecznym snem w pokoju pełnym jedliny…. I pogrzeb…. Jechaliśmy karetą 7 kilometrów na cmentarz …. Nad nami w leśnictwie mieszkał praktykant. Wieczorami grywał na skrzypcach – ojciec lubił śpiewać. Po czterech latach pracy w Poznaniu, niespodziewanie przyszła dla ojca od Alfreda hr. Potockiego propozycja objęcia stanowiska dyrektora lasów Ordynacji Łańcuckiej. Wówczas mój dziadek Stanisław Kowalski przyjął propozycję hrabiego Jerzego Potockiego – późniejszego ambasadora RP w Waszyngtonie, objęcia funkcji dyrektora lasów pod Lwowem. Na jego miejsce przyjechał mój ojciec – tak więc ponownie znaleźliśmy się w Łańcucie. Odkrywałem wówczas świat najpiękniejszy, zieloność lasu, jego zapach, cisze, trzeszczące pod nogami ścieżki od igliwia i gałązek. Dobroć domu, który stanowił świętą komórkę tworząca moja przyszłość. Dom nasz był wypełniony spokojem i miłością z którego cieszył widok przestrzeni lasu i pól. Kraj dźwigał się wówczas z bojów o wolność, we wsiach była bieda. Zamieszkaliśmy w Dąbrówkach k/ Łańcuta. Potem była zmiana mieszkania. Duży dom, park, konie, psy i obok znowu pachnący żywicą las. Poznaję w domu pierwsze wielolampowe radio i jego tajemnicze ze świata odgłosy i nieme kino w budynku „Sokoła”. Otoczony byłem dobrocią, szlachetnością, wzajemnym zaufaniem. W moim wnętrzu kształtował się wówczas wyidealizowany obraz wartości naznaczonych dekalogiem. Dziś dostrzegam to jako wspaniałe świadectwo starszego pokolenia. Mieszkaliśmy w przepięknym 12 pokojowym modrzewiowym dworku w stylu szwajcarskim. W domu były 2 pary koni, samochód, była służba.
Był ogrodnik, furman, stróż, szofer, kucharki, Tam było prowadzone szeroko rozumiane gospodarstwo. Do swojej dyspozycji posiadałem konia. Z ojcem jeździłem samochodem do Łańcuta. Gdy na drodze zwanej gościńcem stały kałuże, a nasz samochód zbliżał się do ludzi, którzy na piechotę udawali się w swych sprawach do miasta, ojciec wydawał szoferowi dyspozycję aby jechał tak aby samochód nie ochlapał przechodniów.
Miałem zaszczyt podania ręki hrabiemu Alfredowi Potockiemu, który ze swoimi gośćmi przyjeżdżał samochodami do Dąbrówek. Stąd dalej na polowanie do lasu myśliwi udawali się powozami. Zapamiętałem, że hrabia Alfred Potocki przy powitaniach i pożegnaniach miał zwyczaj podawania tylko końcówek palców swojej dłoni. Różnił się w ten sposób bardzo od hrabiego Jerzego, którego cechowała większa otwartość - wszystkim podawał całą dłoń.
Pamiętam z dzieciństwa ogromne uroczyste polowanie na które przyjechał do Potockiego, nasz Prezydent Mościcki. Na jego przyjazd była wybudowana specjalna brama tryumfalna. Miałem nawet wówczas okazję wygłoszenia kilku zdań powitania dostojnego gościa, po którym Prezydent wyjechał do lasu w okolice Leżajska. Upolował tam rogacza a gdy zrobiło się już ciemno straż leśna hrabiego Potockiego drogę z Rakszawy do Dąbrówek dla Prezydenta oświetlała pochodniami. Mój ojciec był organizatorem wielu polowań dla gości Potockich. Posiadał liczne trofea łowieckie i pamiątki, które zdobiły wnętrza naszego domu.

Dopytuję o słynny kordelas Franciszka Ferdynanda.

Tak - jedną z nich był pamiątkowy kordelas i złoty zegarek, który otrzymał z rąk samego następcy tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda – w dowód uznania za wysoki kunszt organizacji polowania w którym uczestniczył. Pamiętam go dokładnie, bez zamykania oczu potrafię w szczegółach opisać jego wygląd. Co się z nim stało? – przepadł we Lwowie - ojciec musiał go oddać wraz z posiadaną bronią władzom wojskowym podczas pierwszej okupacji Lwowa.
Oprócz spraw związanych z prowadzeniem gospodarki leśnej i łowieckiej w dobrach Alfreda Potockiego, mój ojciec zarządzał również w tym czasie Klubem Myśliwych „Diana”w Łańcucie – jako Prezes tego koła.
Po 10 latach pracy ojca dla Ordynacji Łańcuckiej w 1939 r. pożegnaliśmy się z Potockimi i wyjechaliśmy do Lwowa. Tam mój ojciec objął katedrę na wydziale leśnym Politechniki Lwowskiej a ja zostałem studentem na wydziale inżynierii leśnej tej renomowanej uczelni. Był to bardzo nieudany okres w historii naszej rodziny, ponieważ jak do Lwowa wkroczyli sowieci to ojciec ze swoją przeszłością u hr. Potockiego był traktowany w bardzo nieprzyjemny sposób. Jako student (po znajomości) znalazłem zatrudnienie w Instytucie prof. Weigla na stanowisku palacza. Tam przypadkowo poznałem osobiście Profesora. Do moich obowiązków należało dbanie o utrzymanie odpowiedniej temperatury na dwóch kotłach. Co jakiś czas szuflą dokładałem węgla do tych pieców. Podczas jednego z dyżurów – a było to 24 grudnia, do kotłowni wszedł Profesor. Zapytał - miał zwyczaj do każdego zwracać się per „Ty”, jak się nazywam i co tu robię w wigilijną noc. Jego wzrok przykuł widok podręczników leżących na stoliku. Jednym z nich była książka do nauki j. angielskiego, którego uczyłem się u prof. Sembrata z Uniwersytetu Jana Kazimierza. Przedstawiłem się - odpowiedziałem, że tu pracuję a wolne chwile wykorzystuję do nauki j. angielskiego, że jestem studentem, opowiedziałem o swoich zainteresowaniach leśnictwem i kim jest mój ojciec. Nie wiedziałem jak bardzo uderzam w delikatna strunę. Okazało się, że prof. Rudolf Weigl był zapalonym myśliwym, znawcą przyrody, tradycji i kultury łowieckiej. Długo zemną rozmawiał. Odchodząc powiedział – dla ciebie znajdę lepszą pracę! Rzeczywiście, po kilku dniach zostałem portierem w Instytucie Profesora. Po dwóch lub trzech miesiącach Profesor powierzył mi następnie stanowisko administratora magazynów. Do moich obowiązków należało dbanie o materiały opatrunkowe, szczepionki i leki tam przechowywane. O ile mi wiadomo, pomimo nadzoru niemieckiego w Instytucie, część szczepionek przeciwko tyfusowi Profesor przerzucił do getta w Warszawie. W tym czasie mój ojciec był wykładowcą (w j.niemieckim) hodowli lasu, administracji leśnej i łowiectwa w tzw. Förstliche Fachkurse, w istocie był to odpowiednik oddziału leśnego Politechniki Lwowskiej.

Przez cały okres pobytu we Lwowie mieszkaliśmy przy ul. Nabielaka 49 w jednopiętrowej willi należącej do znanego z bezkrwawych łowów, mistrza kamery i myśliwego Włodzimierza Puchalskiego. Mieszkaliśmy na parterze tej willi. Były tam 4 pokoje, kuchnia i łazienka. Piętro tego domu zajmowali Puchalscy. Z okien naszego mieszkania był widok na Wzgórze Wóleckie gdzie rozstrzelano kwiat polskiej nauki. Wśród nich był również mój wuj matematyk Antoni Łomnicki prof. Politechniki Lwowskiej. Lwowską ulicę Nabielaka zamykała poprzeczna ulica Issakowicza, gdzie pod nr.6 stała willa należąca do naszej rodziny.

Dopytuję Pana Wiesława o kościół św. Elżbiety i znajdującą się tam kaplicę hubertowską.

Przepraszam Pana, nie mogę pomóc - chociaż mieszkaliśmy w bliskim sąsiedztwie kościoła św. Elżbiety, nie mam wiedzy o losach obrazu prof. Sichulskiego. O samej kaplicy - jej wystroju, też nie mogę nic powiedzieć. W czasie gdy los tej i wielu innych lwowskich świątyń został przesądzony ja przebywałem w więzieniu. Po skazaniu mnie wyrokiem Wojskowego Trybunału w dniu 20.05.1946 r. za zdradę (działalność w podziemiu AK), rodzice stracili wszystko co posiadali. Oprócz orzeczonego wobec mnie wyroku 10 lat ciężkich robót i 5 lat zesłania, karą dodatkową była konfiskata całego mienia. Z uwagi, że jako student nie posiadałem własnego majątku, kara została przeniesiona na rodziców. Przepadło wszystko co posiadaliśmy. Z zajmowanego mieszkania w willi Puchalskich nowa władza wyniosła wszystko. Pozostawili tylko jedno łóżko na którym leżała ciężko chora babcia. Przepadł też złoty zegarek od następcy austro-węgierskiego tronu, tak jak wiele innych cennych rzeczy za które rodzice próbowali mnie bezskutecznie wyciągnąć z więzienia.

A wie Pan, że nie wiele brakowało żeby rodzice nie wrócili do Polski?- wtrącił krótko Pan Wiesław.

W tych wspomnieniach, wszystko dla mnie jest nowe i nieznane, więc szybko dopytuję o dalsze szczegóły tej historii. Otóż gdy w 1946 r. stworzyła się Polakom możliwość opuszczenia Lwowa i wyjazdu do Polski, ja przebywałem w więzieniu. Moi rodzice oświadczyli kategorycznie, że beze mnie nigdzie ze Lwowa się nie ruszą. Wiedząc co mnie czeka, nie mogłem na to pozwolić. Prosiłem, może nawet rozkazałem rodzicom, żeby za wszelką cenę wyjechali ze Lwowa. Przewidując, że może to być dla nich jedyna szansa powrotu do Polski zagroziłem ojcu mówiąc krótko: wytrzymałem w śledztwie wiele, nie poddaję się, walczę w warunkach w jakich się znalazłem, ale jeśli nie zabierzesz mamy do Polski – nie wytrzymam i odbiorę sobie życie. Nic już Was wtedy nie będzie tu trzymało!. Ten szantaż sprawił, że rodzice opuścili Lwów i wyjechali do Krakowa. Ja również opuściłem to miasto na zawsze jako więzień Sybiru. Po przyjeździe rodziców do Krakowa w 1947 r. ukazuje się drugie uzupełnione i poprawione wydanie pracy literackiej ojca pt. ŁOWIECTWO. Pan Wiesław podaje mi swoją bezcenną po ojcu pamiątkę – egzemplarz tego wydania. Otrzymałem ją od ojca w 1956 r. zaraz po moim szczęśliwym powrocie ze Związku Radzieckiego.

Otwieram ją – na stronie tytułowej ukazuje się moim oczom wzruszająca dedykacja autora tego wydania:

TOBIE SYNU JEDYNY – TUŁAJĄCEMU SIĘ POD KOŁEM POLARNYM, PRZEZNACZAM Z TĘSKNYM SERCEM TEN DOROBEK MEJ PRACY NA PAMIĄTKĘ PIERWSZEGO LISA UPOLOWANEGO PRZEZ CIEBIE W ZALESIU – OJCIEC

To, że udało mi się szczęśliwie przeżyć i wrócić do rodziców zawdzięczam jedynie Mamie. Wierzę w to mocno, że tylko dzięki jej modlitwie. Przez te wszystkie lata od momentu mojego aresztowania, leżąc krzyżem na podłodze wypraszała u Matki Bożej łaskę mojego powrotu. Ojciec chyba powątpiewał, że kiedykolwiek jego „Łowiectwo” trafi w moje ręce.

Dalej wsłuchuję się w opowiadanie syna Wiesława Krawczyńskiego o tamtych tragicznych czasach z przyjemnością i wzruszeniem. Poznaję nieliczne, szczęśliwie ocalone z minionej epoki pamiątki rodzinne. Radość ze spotkania, poznania nowych myśliwskich opowieści, rozwiewa gorycz zawodu. Może następnym razem przybliżę się do odkrycia tajemnicy kaplicy hubertowskiej z lwowskiego kościoła św. Elżbiety i losach obrazu prof. Kazimierza Sichulskiego. To bardzo sympatyczne spotkanie w krakowskim mieszkaniu syna - Wiesława Krawczyńskiego kończy wspólny śpiew ballad i romansów rosyjskich gospodarza mieszkania i mojej żony – uczestniczącej w spotkaniu.

Pan wie, ja nigdy nie przestałem lubić ludzi z Rosji i ich języka. To piękny język i ludzie tam dobrzy – dzięki nim przeżyłem. A ich melodyjne romanse – trzymają mnie przy życiu …….

Wiesław Krawczyński – ojciec, zmarł 17 kwietnia 1962 r. w Krakowie. Został pochowany na cmentarzu Rakowickim. Jego skromną mogiłę otula korona pięknego wiekowego klonu, odwiedziłem to miejsce – grób człowieka wyjątkowego, który o gospodarce leśnej i łowieckiej wiedział wszystko. Swoją wiedzę umiał w sposób wyjątkowy przekazywać swoim studentom. Jego nieprzeciętna osobowość przyciągała również studentów z innych wydziałów Uniwersytetu Jagiellońskiego – wspomina Juliusz Wołcz, były student Wiesława Krawczyńskiego i członek Rzeszowskiego Oddziału Klubu Kolekcjonera i Kultury Łowieckiej.

Tekst i foto: Janusz Hodyr - Rzeszów


Osoby mogące podzielić się wiedzą o losach obrazu z kaplicy Hubertowskiej św. Elżbiety, Proszę o kontakt – tel. +48 697 867 521


JANUSZ HODYR, ur. 1961 w Rzeszowie. Absolwent Technikum Mechaniczno-Elektrycznego w Rzeszowie. Pracę zawodową rozpoczął w 1981r. w Banku Spółdzielczym w Rzeszowie. 1991–2004 prowadził własną działalność gospodarczą. Od 1996 członek Polskiego Związku Łowieckiego, działający w strukturach Okręgowej Rady Łowieckiej PZŁ w Rzeszowie. Kronikarz Rzeszowskiego Okręgu PZŁ.



Data modyfikacji strony: 2011-02-15

Powrót
Licznik