Ewa Malec

Genius loci Lwowa - we Wrocławiu?


Genius loci to pojęcie znane już w starożytnym Rzymie, gdzie według wierzeń każdy człowiek miał swojego geniusza, czyli ducha opiekuńczego czuwającego nad nim od dnia narodzin aż do śmierci. Wierzono, że są również miejsca, którymi opiekują się dobre duchy. Geniusz w tradycji chrześcijańskiej stał się Aniołem Stróżem, natomiast pojęcie genius loci przetrwało do naszych czasów, choć jego sens nieco ewoluował. Miejsca, które mają genius loci, określane są jako szczególne, wyjątkowe, o niezwykłej atmosferze, przyciągające do siebie łudzi, generujące niezwykłe zjawiska, stymulujące rozwój talentów, i wreszcie - emanujące na inne miejsca. Genius loci jest zjawiskiem wyczuwalnym dla przybywającego z zewnątrz, ale trudnym do jednoznacznego zdefiniowania. Należy ono raczej do sfery transcendencji. Miasto także może posiadać genius loci. Miasto to jednak nie tylko miejsce w przestrzeni, ale przede wszystkim ludzie tę przestrzeń tworzący.

W miastach wieloetnicznych, wielokulturowych, niewątpliwie częściej niż gdzie indziej wyczuwa się ów nieokreślony genius loci. Tam, gdzie współistnieją co najmniej dwie kultury, w procesie integracji wytwarza się nowa jakość. Integracja jest procesem dynamicznym, więc współtworzenie tej jakości trwa nieustannie. Pod pojęciem integracji najczęściej rozumie się proces wyrównywania się wzorców kulturowych, przezwyciężania barier regionalnych, narastania więzi społecznej, tworzenia się różnych grup i jednolitego społeczeństwa.

Otóż Lwów był właśnie takim miastem pogranicza, w którym koegzystowało i ścierało się ze sobą wiele kultur i religii. W procesie wielowiekowej integracji powstało miasto, którego mieszkańcy wyjątkowo się z nim identyfikowali. Lwów był fenomenem w skali polskiej, a może nawet i europejskiej, nie tylko ze względu na tak silne przywiązanie do miasta jego mieszkańców. Już samo chociażby położenie geograficzne było i jest niezwykłe - miasto leży dokładnie na Europejskim dziale wód między Morzem Czarnym a Bałtykiem. Jest we Lwowie kilka budynków leżących dokładnie na owym dziale wód, m.in. wytwórnia słynnych wódek Baczewskiego. Niewiarygodna, choć prawdziwa jest historia kościoła św. Elżbiety, z dachu, którego deszcz spływa z jednej strony do Morza Czarnego, a z drugiej do Bałtyku.

Niezwykła była również różnorodność grup etnicznych we Lwowie, co niewątpliwie miało związek z położeniem Lwowa między Wschodem a Zachodem. Było to najbardziej wschodnie z miast Zachodu (do którego zaliczam Rzeczpospolitą), a jednocześnie najbardziej zachodnie miasto Wschodu (np. z punktu widzenia Rusinów). Dla każdej z zamieszkujących Lwów narodowości było to ICH miasto. Tak więc dla Polaków Lwów był przede wszystkim Semper Fidelis, czyli miastem zawsze wiernym (Rzeczypospolitej).

W czasie rozbiorów Lwów był ważnym ośrodkiem polskiej kultury i kolebką polskich ruchów niepodległościowych, które później brały czynny udział w wyzwalaniu kraju, a potem także w życiu politycznym Rzeczypospolitej. Armia carska wkroczyła do Lwowa we wrześniu 1914 r., a car Mikołaj II był w mieście w kwietniu 1915 r. W czerwcu Rosjanie opuścili Lwów. Rok 1918 to bohaterska obrona Lwowa i walki z Ukraińcami, Wydarzenie to stało się dla Lwowiaków jednym z najważniejszych wydarzeń w okresie międzywojennym, a po konferencji jałtańskiej nabrało szczególnego znaczenia. Od Wiosny Ludów 1848 r. Lwów był też bardzo ważnym ośrodkiem ukraińskiego ruchu narodowego. Rusini mieli własne towarzystwa oświatowe i muzyczne, teatr, prasę. Lwów był znaczącym skupiskiem ukraińskich artystów, a także uchodzi za kolebkę ukraińskiego sportu. Spora część Rusinów ulegała procesowi polonizacji, a szczególnie szlachta, i to głównie w XVI w., mówiąc potem o sobie: gente Ruthenus, natione Polonus.

Przez cały XIX wiek i połowę XX-go Żydzi lwowscy liczyli około 30-40% populacji miejskiej. Lwów był centrum żydowskiego oświecenia - tu ścierali się ze sobą ortodoksi z rzecznikami postępu i asymilacji. Żydzi lwowscy byli grupą zróżnicowaną wewnętrznie. Spolszczona grupa Żydów, bogatych mieszczan, bankierów, przedstawicieli wolnych zawodów, nie przekraczała kilku procent ogółu. Większość Żydów żyła w swoich gettach, szczególnie na Zamarstynowie.

Kolejną grupą etniczną byli Ormianie, którzy zasłynęli głównie jako kupcy, złotnicy i tłumacze. "Grek - powiadano - oszuka trzech Żydów, Ormianin oszuka trzech Greków, a Ormianina sam diabeł nie oszuka." We Lwowie znajdowała się największa enklawa Ormian w Europie. Ważną rolę, szczególnie w rozbudowie gospodarczej Lwowa, odegrało mieszczaństwo niemieckie i austriackie. Również bałak, czyli gwara lwowska, wiele zapożyczył z języka niemieckiego. Z pozostałych, mniej licznych, acz równie istotnych grup etnicznych, należy wymienić jeszcze Rosjan, Szkotów, Turków, Tatarów, a w okresie renesansu Włochów.

Jeśli na tę mozaikę narodowościową nałożyć jeszcze bardziej skomplikowane stosunki wyznaniowe, to uzyskamy pełny obraz tego tygla kulturowego, jakim był Lwów. We Lwowie miały swą siedzibę aż trzy arcybiskupstwa katolickie: rzymsko-katolickie, greko-katolickie i ormiańskie. Papież Sykstus V swój "znak" do herbu Lwowa i tytuł urbs catholocissima, nadał miastu 15.09.1586 r., kiedy nie istniały jeszcze 3 metropolie, bo przecież greko-katolicka to dopiero Austria i r. 1808. Austriacy byli we Lwowie ewangelikami, a kościół przy Zielonej dała im Austria. W końcu było we Lwowie spore skupisko prawosławnych, głównie Rusinów.

Udowodnić, że Lwów posiadał specyficzny genius loci, można przede wszystkim przytaczając wypowiedzi jego mieszkańców, jak chociażby lwowskiego Żyda Ostapa Ortwina, o którym tak pisze Tymon Terlecki: "był najżarliwszym Polakiem: jako stary człowiek przyjął chrzest, we Lwowie okupowanym przez Armię Czerwoną publicznie ryczał swym słynnym lwim głosem: "Tu jest Polska. Tu od sześciuset lat była Polska". A tak pisał o Lwowie w 1939 r. Kornel Makuszyński: "Można wyrwać cierń z serca i jakąś zadrę z duszy - ale tego przeklętego miasta ani z serca, ani z duszy nie wyrwiesz."

To, że polscy Lwowiacy z dumą i głębokim poruszeniem mówią dziś o Lwowie, jest nie tylko wynikiem ponad pięćdziesięcioletniej rozłąki z miastem, ale wskazuje na coś znacznie głębszego. Przywiązanie do miejsca zamieszkania i poczucie wspólnoty z innymi mieszkańcami najczęściej zdarza się w małych wspólnotach: wsiach i miasteczkach. Natomiast niepowtarzalna jest namiętność, jaką darzą Lwowiacy swoje duże przecież miasto, i poczucie solidarności, nie tylko w krzywdzie wypędzenia, ze wszystkimi lwowiakami.

Epopeja ekspatriowanych Lwowiaków rozpoczęła się w roku 1945, po konferencji jałtańskiej, która miała rozstrzygnąć wszelkie wątpliwości co do Lwowa. Jak wspomina Zdzisław J. Zieliński; "Do wyjazdu nikt nas oficjalnie nie zmuszał, nie było też żadnych oficjalnych zarządzeń -wszystko miało w zasadzie charakter dobrowolny. Natomiast oficjalna propaganda nie pozostawiała cienia wątpliwości co do przynależności Lwowa i Kresów Wschodnich. Owszem, zdarzały się naciski, ale nieoficjalne. "Kiedy wyjeżdżacie?" - to pytanie zadawali nam często; zarówno miejscowi Ukraińcy jak i przyjezdni Rosjanie. Po prostu czekali na nasze mieszkania. Wybór byt jasny: pozostanie we Lwowie równało się przyjęciu radzieckiego obywatelstwa, co było nie do przyjęcia dla tych, którzy przeżyli dwie sowieckie okupacje we Lwowie. Ludzie związani z działalnością podziemną, głównie z AK, mieli do wyboru wywózkę do lagrów albo natychmiastową ucieczkę ze Lwowa." Wzywano nas na przesłuchania nocne kończące się pytaniami: "Kiedy wyjeżdżacie do Polski? Bo możecie wyjechać do Kazachstanu..." - wspomina pan Marek Rogalski z Wrocławia.

Rozpoczęła się wielka wędrówka na Zachód, najczęściej wieloetapowa. Lwowiacy, wyrzuceni ze swojego Miejsca, Stabilnego centrum ustalonych wartości, przez długi czas dryfowali w Przestrzeni, będącej wolnością, otwartością, możliwością, ale i zagrożeniem. Kraków, Bytom, Gliwice -to kolejne przystanki, nierzadko kilkumiesięczne. Przestrzeń, w jaką zostali rzuceni Lwowiacy, na początku liczy się wyłącznie w porządku aprowizacyjno-konsumpcyjnym. Nie ma jeszcze (u niektórych - nigdy) świadomości opuszczenia Lwowa na zawsze.

Czym był Wrocław w roku 1945, jakim był miastem wcześniej? W połowie XIX-go wieku był pod względem wielkości drugim po Berlinie miastem Prus. Uniwersyteckim, pięknym, bogatym. Schyłek wieku i pierwsza dekada XX-go wieku to jeden z najlepszych okresów w historii miasta. Budowano wiele i efektownie, wznoszono monumentalne gmachy. Breslau był wówczas liczącym się centrum naukowym i kulturalnym, ważnym ośrodkiem gospodarczym. Po pierwszej wojnie światowej stracił nieco blasku, stał się natomiast ważnym punktem strategicznym blisko granicy z Polską. W przededniu drugiej wojny światowej liczył niespełna 630 tyś. mieszkańców. W roku 1944 miał ich już około miliona, ponieważ przeprowadzali się tu mieszkańcy zachodnich bombardowanych miast. Większość ewakuowano zanim wojska radzieckie zamknęły pierścień okrążenia wokół miasta w lutym 1945 roku. W czasie zaciekłej obrony Festung Breslau miasto zostało poważnie zniszczone, np. dzielnice południowa i zachodnia w 90%. Gdy do Wrocławia wkraczały pierwsze ekipy polskich urzędników, mieszkało w nim jeszcze około 150-200 tys. Niemców, głównie ludzi starszych, kobiet.i dzieci. Czy dla przybywających tu Lwowiaków Wrocław był tabula rasa, przestrzenią nie nacechowaną żadnymi znaczeniami, gdzie życie można było zacząć zupełnie od nowa?

Na początku był tylko Breslau - obce miasto. Obce mury, obce napisy, obca mowa domami. Moja mama płakała chodząc jego ulicami. I choć słowa Adama Zagajewskiego "...miasto Gorsze. Mniejsze. Niepozorne" dotyczą konkretnie odczuć Lwowiaków w Gliwicach, odnoszą się one również do Wrocławia i chyba każdego innego miasta na ziemiach zachodnich, gdzie przyszło żyć lwowiakom. Był więc Wrocław miastem obcym, przecież jednak nie pustym znaczeniowo. Tyle, że te kody kulturowe były czytelne tylko dla poprzednich jego mieszkańców, a tych zostało już niewielu. Dla nowych mieszkańców Wrocław w pewnym sensie był tabula rasa. Pierwsi osadnicy nie byli odważni ani awangardowi. Wiadomo, że były to całe watahy szabrowników, wywożących razem z Armią Czerwoną co się da.

Tymczasem nie dało się, mimo usilnej "piastowskiej" propagandy władz, odciąć od niemieckich korzeni miasta, które dawały o sobie znać nie tylko napisami gotykiem i pozostawionymi domowymi sprzętami, ale przede wszystkim przejawiały się w genius loci, wyczuwalnym przecież, a może nawet przyciągającym przybyszy ze Lwowa. Ci z kolei przyjeżdżali z własnym bagażem tradycji. Jak napisał A. Zagajewski w cytowanym już eseju "Dwa miasta": "Groby rodzinne zostały na Wschodzie. Duchy opiekuńcze zapewne długo się wahały zanim podjęły decyzję towarzyszenia nam w tej niepewnej wędrówce w towarowym wagonie." Nastąpiła konfrontacja przybyszy ze Wschodu z tym miastem, jakim był Wrocław. Zaczęły się procesy integracji i dezintegracji kulturowej. "Społeczeństwo wrocławskie zdominowały grupy: inteligencja niemal bezpośrednio przeniesiona z Uniwersytetu Jana Kazimierza, specjaliści skierowani tu do odbudowy miasta i szabrownicy, którzy przyjechali na chwilę, by się nielegalnie dorobić i pozostali. Z tego skupiska powstała nowa społeczność: otwarta, twórcza, przyjazna" -twierdzi prezydent (Wrocławia) Zdrojewski, socjolog z wykształcenia. Ale nie należy zapominać, że oprócz inteligencji przyjechała do Wrocławia lwowska wspólnota tramwajarzy, gazowników, kolejarzy i elektrowni.

Jak prezentowali się Lwowiacy na tym różnorodnym tle? Otóż procentowo wcale nie było ich najwięcej. Dużą grupę mieszkańców stanowili przesiedleńcy z Kresów Wschodnich. Mit Lwowa przeniesionego do Wrocławia (Wrocław jeszcze do dziś bywa uważany za replikę przedwojennego Lwowa) ma jednak swoje uzasadnienie, zresztą nie jedyne. Do Wrocławia sprowadziła się cała lwowska elita - zarówno profesorowie Uniwersytetu, jak i lekarze, prawnicy, wyżsi urzędnicy, artyści, wreszcie kolejarze i tramwajarze. To oni od początku nadawali miastu ton. Wielu z nich przez wiele jeszcze lat (a często aż do śmierci) żyło w świecie iluzji; szczególnie ludzie, którzy coś już we Lwowie zdążyli przeżyć. Spacery A. Zagajewskiego z dziadkiem, z których pierwszy chodził po realnych Gliwicach, a drugi w tym samym czasie po ukochanym Lwowie, nie są tylko piękną poetycką figurą. Wielu Lwowiaków nakładało obraz Lwowa na rzeczywistość, w której żyli, a której nie przyjmowali do wiadomości. Lwów był dla nich sacrum, jedyną rzeczywistością prawdziwie istniejącą.

Nawet drzewa w parku przywoływały obraz tamtych drzew:

"Co innego liście lwowskie. Te były wieczne, wiecznie zielone i wiecznie żywe, niezniszczalne i doskonałe; poruszały się lekko jak płetwy delfinów. Jedyną ich wadą była nieobecność, a nawet nieistnienie. Lecz istnienie nie jest cechą rzeczy. Kant zauważył, że sto talarów istniejących niczym się nie różni od stu talarów wyobrażonych."

Kultywowanie mitu Lwowa nie hamowało jednak, a często wręcz wspomagało oswajanie Wrocławia. Trzeba pamiętać, jak bardzo Wrocław kontrastował ze Lwowem, szczególnie w tym właśnie momencie historycznym. Ekspatrianci opuszczali Lwów mimo wszystko kwitnący i niezniszczony - Wrocław był, szczególnie w centrum, jednym wielkim gruzowiskiem. Mówiono, że nie do zniesienia był stały widok zniszczonego miasta, wspominano wręcz o "chorobie ruin". Lwów, poza tym, że był ostoją polskości, przez sto kilkadziesiąt lat znajdował się w sferze wpływów różnych kultur, Wrocław natomiast był pruskim miastem. Wytworzył się duży dystans kulturowy.

Człowiek wobec przestrzeni fizycznej czuje się zawsze trochę bezradny. Po to, żeby móc w niej żyć musi ją w jakiś sposób zawłaszczyć, zidentyfikować, nazwać. Gdy nacechuje ją wartościami lub przypisze jej pewne właściwości, znaczenia - stopniowo przestrzeń przestaje być obca, daje się zaakceptować. Bardzo różnie Lwowiacy starali się oswoić Wrocław; poczynając od przedmiotów życia codziennego, na sprawach zasadniczych kończąc. Trudno powiedzieć, czy proces ten trwał kilkanaście czy kilkadziesiąt lat; każdy oswajał Wrocław na swój sposób i w swoim czasie. W przeprowadzonej przeze mnie ankiecie wśród Lwowiaków mieszkających we Wrocławiu na pytanie: "Kiedy poczułeś się we Wrocławiu jak u siebie w domu?" najczęściej padały odpowiedzi: "Po małżeństwie" albo "Kiedy urodziło mi się dziecko". Przełomowe momenty w ich życiu miały miejsce we Wrocławiu.

Najpierw oswajano przedmioty. "Rzeczy dzieliły się na: arystokratyczne, mieszczańskie i socjalistyczne. Arystokratyczne przyjechały ze Lwowa. Ponieważ rodziny deportowane nie dysponowały możliwością wywiezienia wszystkiego, zabierano tylko to, co najcenniejsze, srebro, kilimy, akwarele. Nazywam je arystokratycznymi, gdyż na ogół do niczego nie służyły, miały wartość raczej emocjonalną. Rzeczy mieszczańskie natomiast nazwane zostały "poniemieckie". Niemcy zostawili kuchenki, maszyny do szycia marki Singer, rowery, sztućce z nieszlachetnych metali. Metale szlachetne pochodziły ze Lwowa, nieszlachetne były poniemieckie. Rzeczy socjalistyczne produkowane były przez powojenną, nieudolną Polskę Ludową. Wszystkie te przedmioty musiały ze sobą współżyć, dotykać się, wchłaniać swoje różne zapachy, mieszać się ustawicznie, jak przystało na bez-klasowe społeczeństwo."

Równolegle z obłaskawianiem przedmiotów odbywało się oswajanie miejsc i architektury. Już w 1945 roku zaczęły powstawać w centrum Wrocławia knajpy, kawiarenki i restauracje lwowskie; z ducha, a na początku i z nazwy, dopóki nie zaostrzył się reżim. Słynna była jadłodajnia "U Fonsia" na ul. Szewskiej, która nota bene nie miała nawet szyldu, a gdzie można było zjeść pierogi lwowskie (później niesłusznie przemianowane na ruskie), gołąbki, studzininę i mamałygę. W latach stalinowskich, kiedy nie można było w ogóle mówić o Lwowie, tradycje kulinarne kultywowane były w domach. Niektóre z nich, jak gołąbki czy pierogi stały się po prostu "dobrem wspólnym". We wspomnianej ankiecie w odpowiedziach na pytanie: "Co, twoim zdaniem, z tradycji lwowskiej przeniosło się do Wrocławia?" na drugim miejscu po gościnności i otwartości, wymieniane są właśnie tradycje kulinarne, szczególnie świąteczne.

Lwowiacy od razu zachwycili się zielenią i parkami Wrocławia, które przywodziły im na myśl utracony Lwów. Na pytania: "Z czego jesteś dumny we Wrocławiu?" i "Jakie jest twoje ulubione miejsce we Wrocławiu?" - najczęściej padały odpowiedzi: zielone dzielnice miasta i Park Szczytnicki (w całości albo poszczególne zakątki). Z ulubionych miejsc we Lwowie również niemal w każdej odpowiedzi pojawia się Park Stryjski, a także Pohulanka, Ogród Jezuicki, Kajzerwald, Czartowska Skała - a więc zielone tereny Lwowa. Bardzo lwowska bowiem jest tradycja wypadów za miasto, które teraz organizowane są głównie do Sobótki, czyli na górę Ślężę. W dużym stopniu do akceptacji Wrocławia przez Lwowiaków przyczyniła się również rzeka, czyli Odra. Dla Lwowiaków była to rzecz nowa i zachwycająca, gdyż Lwów posiadał tylko rzekę podziemną, Pełtew, zamurowaną jeszcze w XIX wieku. To właśnie rzeka niejako zrekompensowała brak wzgórz, jakże istotnych dla Lwowa.

Nadawanie ulicom i placom polskich nazw też było jednym ze sposobów na oswojenie Wrocławia. Na Starym Mieście, gdzie nazwy były historyczne, dokonano tłumaczenia istniejących ulic: Odrzańska, Malarska, Szewska, lub przywracano dawne, np. Plac Solny.

Oswajanie architektury przebiegało w bardzo różny, często dramatyczny sposób. I nie chodzi mi tu o odgórne decyzje władz. Znamienna jest historia pierwszego polskiego kościoła we Wrocławiu, pod wezwaniem Św. Bonifacego, obok dworca Nadodrze, wokół którego powstała pierwsza pionierska kolonia we Wrocławiu. W nienaruszonych z zewnątrz neogotyckich murach ekspatrianci chcieli odtworzyć swoją kresową świątynię. W większości jednak przypadków po prostu zostawiano architekturę poniemiecką samą sobie na zasadzie: "Nie będziemy niczego odnawiać ani naprawiać, przecież i tak niedługo wrócą tu Niemcy, a my do Lwowa." Dopiero po jakimś czasie zaczęto poniemieckie gmachy remontować i hołubić.

Z drugiej strony Lwowiacy tak już się zrośli z architekturą poniemiecką, że niektórzy przyjeżdżając do Warszawy z rozpędu pytają: "Dlaczego sobie nie załatwicie mieszkania w jakiejś ładnej poniemieckiej kamienicy?" Większość Lwowiaków jednakże zamieszkała we Wrocławiu w poniemieckich willach na przedmieściach, ponieważ to one najlepiej przetrwały obronę Festung Breslau. W wypalonych kamienicach w centrum miasta z uporem osiedlali się mieszkańcy wsi i miasteczek, głównie z Polski Centralnej, gdyż był to dla nich rodzaj awansu społecznego i mimo wszystko skok cywilizacyjny. Lwowiacy, przede wszystkim inteligencja woleli piękne wille i szeregowe domki na Biskupinie, Sępolnie i na Krzykach; szczególnie, że zaraz po wojnie jeszcze można było wybierać. Wielu Lwowiaków, którzy znali już przecież smak wypędzenia, odczuwało wewnętrzny opór przed zajmowaniem cudzego mieszkania, jedzenia przy cudzym stole, spania w cudzym łóżku. Zdzisław J. Zieliński wspomina: "Zaraz po naszym wprowadzeniu przyszła Niemka z góry mówiąc, że tu znajduje się zabrany jej... młynek do orzechów. Kiedy to przetłumaczyłem, mama kazała mi go z miejsca oddać, jako że nie chce mieć niczego czyjegoś."

Najważniejsze jednak dla oswojenia Wrocławia przez Lwowiaków okazały się instytucje, jakie ze sobą przywieźli. Najistotniejszą chyba rolę odegrał Uniwersytet. Po opuszczeniu Lwowa większość profesorów Politechniki Lwowskiej i Uniwersytetu Jana Kazimierza trafiło do Krakowa. Z niechęcią przyjmowali oni propozycje stabilizowania się na uczelniach krakowskich. Obawiali się, że propozycje krakowskiej uczelni stworzenia odrębnych sekcji lwowskich w ramach UJ mają charakter przejściowy, a z czasem lwowscy profesorowie i asystenci wtopią się w społeczność uniwersytecką, wypełniając luki powstałe w środowisku w latach wojny. O silnym poczuciu własnej odrębności świadczy fakt, że interesowały ich przede wszystkim projekty tworzenia nowych uczelni - w Gdańsku, Toruniu, Gliwicach, Katowicach i Wrocławiu. Najliczniejsza była grupa stawiająca na Wrocław - w niej dwóch byłych rektorów UJK: S. Krzemieniewski i St. Kulczyński, późniejszy pierwszy rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. Wśród lwowskich profesorów istniało przekonanie, że zachowanie zwartości dawnych lwowskich struktur akademickich daje pewne nadzieje na prawo do powrotu Polaków do Lwowa, przy mimo wszystko oczekiwanych zmianach politycznych. Generalnie warstwy elitarne, w dużej części pochodzące ze Lwowa, ludzie doświadczeni przez dwie okupacje plus terror ukraiński - odnosili się dość sceptycznie do trwałości polskiego panowania na ziemiach zachodnich.

Jeszcze przed wyjazdem do Wrocławia odbyło się w Krakowie zebranie grupy Bolesława Drobnera (pioniera i organizatora polskich władz we Wrocławiu), na którym, jak wspomina jeden z uczestników spotkania, "dla wszystkich było oczywiste, że to uczeni lwowscy we Wrocławiu będą organizować uniwersytet i politechnikę." Jak silne musiało być oddziaływanie wrocławskiego genius loci, skoro lwowscy profesorowie nie wybrali Gdańska czy Katowic. Trzeba było we Wrocławiu nie tylko zbudować struktury akademickie, ale fizycznie odbudować Uniwersytet z gruzów.

Uniwersytet Wrocławski stał się dla Lwowiaków duchowym ośrodkiem, który ściągał ich z Bytomia, z Gliwic i innych miast; ucieleśnieniem lwowskiego genius loci we Wrocławiu. Na pytanie "Czy wybrałeś Wrocław jako ostateczne miejsce zamieszkania świadomie?" - starsi Lwowiacy w większości odpowiadali twierdząco. Wybrali Wrocław, "bo tu byli Lwowiacy" albo "bo tu był uniwersytet de facto lwowski". Lwowscy profesorowie na Uniwersytecie Wrocławskim wychowywali następne pokolenia w duchu tradycji lwowskich. Nawet pedel, na Uniwersytecie Wrocławskim był ze Lwowa, a tak o nim pisze F. Ryszka, były student nie-lwowiak: "Pan Wiśniewski zbierał za niewielką opłatą podpisy profesorskie w indeksach, kibicował też z życzliwości przy egzaminach żeby wesprzeć zestresowanych studentów:

"Ta głupsi od pana zdawali". Pisze też Ryszka: "w klimacie wrocławskim było coś osobliwego, niezupełnie porównywalnego z sytuacją na innych uniwersytetach. Nie chodzi mi tylko o dystans między studentem a profesorem, we Wrocławiu mniejszy niż np., w Krakowie, gdzie profesor był postacią z Olimpu i dawał to studentom do zrozumienia." Wpływy tradycji lwowskiej, związanej ze szczególnym uczuleniem na patriotyzm i demokratyzację stosunków uniwersyteckich, były związane nie tytko z malejącą przecież grupą uczonych lwowskich. Przejmowały je i dziedziczyły grupy wyrastające z innych polskich środowisk akademickich, a dziś kontynuowane są również przez najmłodszych wychowanków uczelni wrocławskiej. W świadomości wrocławskiej społeczności uniwersyteckiej związki z uczelnią lwowską nobilitowały. Lwowskie tradycje nie były tradycjami muzealnymi. Ze swej istoty jednak były sprzeczne z dążeniami ówczesnej polityki dostosowywania uniwersytetów polskich do modelu uczelni radzieckich. Lwowskie tradycje służyły więc obronie ciągłości, tradycji i tożsamości etosu akademickiego. Ponadto we Wrocławiu to nie, jak zazwyczaj, miasto budowało Uniwersytet, ale Uniwersytet brał rzeczywisty udział w odbudowie miasta ze zniszczeń wojennych.

Następną ważną dla Lwowiaków "instytucją narodową" przeniesioną ze Lwowa było Ossolineum, czyli Zakład im. Ossolińskich, w latach 50-ych upaństwowiony i podzielony na wydawnictwo i podlegającą PAN Bibliotekę. Co prawda nie udało się odzyskać całości zbiorów, ale nie da się przecenić kulturotwórczej roli Ossolineum w powojennej Polsce. Było ono (i jest), podobnie jak Uniwersytet Wrocławski, symbolem ciągłości tradycji, nie tylko lwowskiej, ale w ogóle kultury przedwojennej Polski.

Jeżeli porównać Uniwersytet i Ossolineum do ucieleśnionego genius loci Lwowa, to Panoramę Racławicką, sprowadzoną ze Lwowa w 1946 roku, należałoby chyba nazwać lwowską "arką przymierza". Pomimo swej burzliwej historii (udostępniona do publicznego zwiedzania dopiero w 1985 r.), Panorama była i jest dla Lwowiaków rodzajem "świętego słupa", który wyznacza pęknięcie w ciągłej przestrzeni świeckiej i pośredniczy w kontakcie z sacrum. We wspomnianej ankiecie Panorama Racławicka jest najczęściej wymieniana w odpowiedzi na pytanie: "Co Jest dla ciebie miejscem świętym w Wrocławiu?"

Przestrzeń miejską wyznaczają między innymi pomniki, określające niejako świadomość ludzi, którzy tę przestrzeń zamieszkują. Dla Lwowiaków takim pomnikiem jest posąg Aleksandra hrabiego Fredry, sprowadzony ze Lwowa w 1946 r., odsłonięty w 1956 r. O wpływie i pozycji Lwowiaków we Wrocławiu niech świadczy fakt, że stoi on na środku Rynku Starego Miasta i stał się dla większości wrocławian najpopularniejszym punktem spotkań. Jednym słowem, Fredro wrósł we Wrocław, tak jak lwowski genius loci zaszczepił się na wrocławskim gruncie. Nota bene drugim ważnym pomnikiem, gdzie umawia się na randki, jest figura Szermierza, jeszcze z czasów pruskich, co z kolei świadczy o oswajaniu przez wrocławian niemieckiej przeszłości miasta. Może to, że ostatnio odsłonięto pomnik Sokratesa, wyjaśni najlepiej, co to takiego ten lwowsko-wrocławski genius loci.

Wreszcie to właśnie we Wrocławiu powstało pierwsze Towarzystwo Miłośników Lwowa - w latach 80-tych, kiedy już było można. Członków TML przybywa, choć starych rodowitych Lwowiaków jest coraz mniej. Młodzi ludzie, wychowani w lwowskich domach, coraz chętniej sięgają do korzeni i pragną kultywować tradycję. O jej sile niech zaświadczy prawdziwa anegdota opowiedziana przez pana Andrzeja Chlipalskiego, prezesa krakowskiego oddziału TML, o rodzinie lwowskiej, która w 1945 roku przybyła do Wrocławia. "W przydzielonym sobie mieszkaniu ludzie ci zastali niemieckie dziecko. Chłopak paroletni, słowa po polsku nie umie, rudawy, piegowaty, na pierwszy rzut oka Niemczura jak z obrazka. Nie wiadomo, co z rodzicami -wyjechali, zginęli? Tak czy owak dzieckiem trzeba się było zająć - i chłopak został w rodzinie. Po latach, już jako dorosły człowiek, przyjął gościa, który pierwszy raz od wojny chciał odwiedzić jego przybranych rodziców, chwilowo nieobecnych w domu. W trakcie rozmowy gość westchnął: Ech, wróciłoby się do Lwowa, co? Na to Niemiec, który Lwów widział tylko na fotografii, woła z entuzjazmem: Ta panie, ta na kolanach!",

Nieprzypadkowo w końcu właśnie we Wrocławiu zrodziła się Pomarańczowa Alternatywa, która nie przyjęła się nigdzie indziej. Dlaczego? Po pierwsze była sposobem wrocławian na oswojenie miasta zabawą, absurdalnym żartem. Myślę jednak również, że paradoksalnie był w Pomarańczowej Alternatywie, punkowo-kontestatorskim ruchu młodzieżowym, odrodzony duch polskiego kresowego miasta, a konkretnie odbicie specyficznego lwowskiego humoru. Poczucie absurdu wszelkich skrajności, otwartość i sympatia dla obcych - to przecież charakterystyka lwowskiego esprit. Jak pisał w 1939 r. (a więc jeszcze przed utratą Lwowa) K. Makuszyński: "Uśmiech Lwowa jest wspólnym ich (Lwowiaków) skarbem i tym zaklęciem, co ich łączy. (...) Kiedy go wymienią, tam wszędzie wyrasta dokoła nich - Lwów." I może jest to najlepszy dowód na istnienie lwowskiego genius loci we Wrocławiu.

Zestawienie przedwojennego Lwowa z powojennym Wrocławiem daje również ciekawe rezultaty. Zastanawia ilość punktów stycznych, nie tylko "przeszczepów" lwowskich we Wrocławiu. O różnorodności kulturowo-wyznaniowej Wrocławia i Lwowa już pisałam. Oba miasta wyróżniały się zresztą tak zróżnicowanym składem ludnościowym na tle innych polskich miast. Można również ze sobą porównać ulice i place Lwowa i Wrocławia, i wtedy okaże się, ile chociażby samych nazw ulic jest takich samych. Ulica Ruska, Kurkowa, Plac Strzelecki - to tylko niektóre przykłady. Na siatkę ulic, rzecz jasna, Lwowiacy nie mieli wpływu, ale zaadaptowali ją do swoich przestrzennych potrzeb. I tak ulica Świdnicka musiała zastąpić lwowskie Corso, czyli ulicę luksusowych sklepów Akademicką, a Park Szczytnicki odegrać rolę utraconego Parku Stryjskiego.

Porównanie rozwoju kulturalnego obu miast zajęłoby zbyt dużo miejsca, więc wymienię tylko najważniejsze podobieństwa. We Lwowie działali m.in. W. Bogusławski, A. Grottger, G. Zapolska, Al. Fredro, W. Horzyca, R. Ingarden - by wymienić niewielu. Wrocław z kolei jest miastem, w którym tworzyli J. Grotowski i H. Tomaszewski, tutaj mieszka Tadeusz Różewicz. Teatr Wielki we Lwowie - jeden z najpiękniejszych budynków teatralnych w Europie - nie tylko posiadał słynną kurtynę Siemiradzkiego ale przede wszystkim grywali tu Ludwik Solski, Gabriela Zapolska i sama Helena Modrzejewska. Teatr Polski we Wrocławiu, pod dyrekcją Jacka Wekslera odrodził się po niedawnym pożarze Jak feniks z popiołów i dziś współpracują z nim najlepsi polscy reżyserzy: Krystian Lupa, Jerzy Jarocki, Jerzy Grzegorzewski.

Nie można też zapomnieć o radiu, jakże ważnym zarówno dla Lwowiaków jak i dla wrocławian. Audycje słynnej "Wesołej Lwowskiej Fali" słuchane były przed wojną w całej Polsce. Wrocławskie radio nie ma co prawda takiego zasięgu, ale audycji wrocławskiego Studia 202 również słucha dziś cała Polska. Zresztą nie jest przypadkiem, że kabaret "Elita", realizujący tę audycję, działa właśnie we Wrocławiu. Nieżyjący już niestety od kilku lat jego twórca, Andrzej Waligórski, pochodził ze Lwowa.

Najciekawsze dopiero jednak okazuje się porównanie stosunku Lwowa i Wrocławia do Polski, rozumianej jako zbiór pewnych niezmiennych wartości. Lwów, jak już pisałam, był Semper Fidelis, czyli zawsze wierny Rzeczypospolitej w różnych krytycznych sytuacjach historycznych, czy to w roku 1918 czy 1939, Wrocław natomiast w latach 80-tych zyskał miano polskiego Belfastu. To tutaj odbywały się największe manifestacje "Solidarności". Do dzisiaj wielu mieszkańców miasta, mówiąc o ulicy Grabiszyńskiej i stykającym się z nią placu Pereca - miejscach największych bitew ulicznych - używa określeń "zomostrasse" i "gazplatz". "Solidarność" była we Wrocławiu nie tylko ruchem politycznym, ale przede wszystkim samorządowym - w tym tkwiła jej siła i zasięg społeczny. Dbałość o lokalne, wrocławskie sprawy była znakiem wrośnięcia mieszkańców w miasto. Jak napisał W. Kalicki: "Atak na kolumnę milicyjną na Moście Grunwaldzkim, nocne walki z użyciem butelek z benzyną miały w sobie coś z wyzwalania własnego miasta -przez mieszkańców.'*

Podobieństwa między Lwowem a Wrocławiem nie są przypadkowe. Pisał jeszcze przed wojną K. Makuszyński:

"Bardziej solidarni niż masoni, bardziej solidarni niż wszystkie znane i nieznane tajemne stowarzyszenia, słowem najbardziej solidarni na całym Bożym świecie są lwowianie. Lwowianie tworzą mafię, najściślejszy związek - bezinteresownie." Lwowska solidarność związana była z wrocławską "Solidarnością" nie tylko nazwą.

To nie instytucje ani kultura materialna przesądziły o lwowskim charakterze Wrocławia. Najistotniejsza była i jest kultura duchowa, przekazywana z pokolenia na pokolenie, ocalona mimo oderwania jej źródła - Miasta. Bo duch Miasta przywędrował razem z jego mieszkańcami, a Lwowiacy są - mówiąc bez przesady - opętani przez namiętność do swojego Miasta.

Miasto to ludzie w nim mieszkający, co napisali wszyscy bez wyjątku Lwowiacy w odpowiedzi na pytanie "Odwiedziwszy Lwów po wojnie, czy sądzisz, że miasto zachowało swój charakter?". Chociaż mury we Lwowie wciąż te same, miasto jest obce. Pani Janina z Wrocławia napisała: "Lwów to było miasto europejskie. Obecni mieszkańcy Lwowa nie pasują do jego pięknej architektury. Utkwił mi w pamięci taki obrazek z jakiejś pięknej, słonecznej niedzieli: (...) na Wałach Hetmańskich siedzący "lwowianie" bardzo niegustownie, nieelegancko ubrani, wietrzyli sobie nogi, tzn. siedzieli boso. To kiedyś było nie do pomyślenia."

Lwowiacy przywieźli ducha swojego Miasta do Wrocławia i okazało się, że lwowski genius loci zadecydował o obliczu tego drugiego. Pomimo, iż rodowitych Lwowiaków jest coraz mniej, stali się oni współtwórcami tak specyficznej kultury, że nawet nazywana później "wrocławską", będzie ta kultura nosić w sobie głębokie pokłady "lwowskości".

Lwów przeniesiony w sferę sacrum, mitu, staje się na naszych oczach ważnym archetypem kulturowym, być może największą Itaką współczesnej polskiej tradycji. To przeniesienie w obręb mitu, w sferę sacrum, gdzie "możliwe Jest życie po śmierci i co ważniejsze - owocowanie po śmierci" jest rodzajem rekompensaty za utratę Lwowa, równie ważnego ośrodka kultury jak Warszawa czy Kraków.

O sile przyciągania tego mitu niech świadczy fakt, że najpiękniejszy wiersz o Lwowie napisał urodzony w 1945 r. A. Zagajewski, a prezesem Towarzystwa Miłośników Lwowa jest urodzony rok wcześniej (we Lwowie) pan Andrzej Kaminski.


Ewa Malec - studentka II r. Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego, studentka Międzynarodowej Szkoły Humanistycznej skupiającej młodych naukowców z Europy Środkowowschodniej; członek Koła Naukowego Uniwersytetu zajmującego się badaniem kultur pogranicza. Ur. 1.02.1976 w Warszawie, córka lwowianki i wilnianina, wnuczka, z dziada pradziada, kresowiaków (Dolina, Lwów)
Redakcja.

Copyright © 1998 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich.
Wrocław.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót