Wielcy zapomniani

Witold Szolginia - zakochany we Lwowie

Witold Szolginia całe swoje życie spędził na przekazywaniu prawdy o wielkości i świetności "tamtego Lwowa", który po II wojnie światowej pozostał poza granicami naszej Ojczyzny. Jego nostalgiczne wiersze, pisane zarówno bałakiem, jak i polszczyzną literacką, oraz wspaniałe, cykliczne książki o Lwowie dostarczają wzruszeń i wiedzy o Mieście Zawsze Wiernym.

Urodził się 11 marca 1923 roku we Lwowie. W latach 1929-1935 pobierał pierwsze nauki w Publicznej Szkole Powszechnej Męskiej im. Świętego Antoniego. W 1939 roku uzyskał w VI Państwowym Gimnazjum im. Stanisława Staszica tzw. małą maturę. Następnie kontynuował naukę w tzw. Szkole Średniej, którą w 1941 roku ukończył ze stopniem celującym. Podczas okupacji niemieckiej zajmował się m.in. sprzedawaniem gazet, a także zatrudniał się jako goniec w urzędzie skarbowym. Brał udział w redagowaniu i kolportażu prasy podziemnej. W 1944 roku rozpoczął studia u polskich jeszcze profesorów na Wydziale Architektury Politechniki Lwowskiej. W maju 1946 roku został wraz z rodzicami ekspatriowany ze Lwowa. Swoje studia kontynuował wówczas na Politechnice Krakowskiej, gdzie w 1950 roku uzyskał dyplom magistra inżyniera architekta. Rok wcześniej ożenił się z warszawianką Wandą Izert, późniejszym kustoszem w Bibliotece Narodowej. W swoim domu z niesłychanym pietyzmem pielęgnował najszlachetniejsze lwowskie tradycje i wartości. W zawodzie pracował ponad 40 lat. Osiągnął stanowisko docenta w Instytucie Kształtowania Środowiska w Warszawie. Prowadził różnorodne prace badawcze, jak również działalność popularyzatorską z dziedziny urbanistyki, architektury i budownictwa. Jest autorem m.in. encyklopedii "Architektura i budownictwo", książek "Estetyka miasta", "Historiografia urbanistyki i architektury dawnego Lwowa", "Cuda architektury" czy "Najstarsze widoki Lwowa". Wolny czas spędzał przeważnie w górach; był wieloletnim członkiem Klubu Turystów Górskich i PTTK.

Pisane bałakiem
Witold Szolginia zasłużył się przede wszystkim pisaniem - i w bałaku, i w polszczyźnie literackiej - wierszy o Lwowie i lwowiakach. Jego utwory, zebrane w tomy: "Krajubrazy syrdeczny", "Kwiaty lwowskie" i (w antologii wielu autorów, w tym Witolda Szolgini) Semper fidelis", przywracają obraz dawnego Lwowa z jego zabytkami i mieszkańcami. We wstępie do pierwszego z nich poeta wspomina moment, w którym zaczął pisać swoje nostalgiczne utwory o Lwowie: "Zaczęło się to pewnego grudniowego wieczora w połowie lat pięćdziesiątych, kilka dni przez Wigilią Świąt Bożego Narodzenia. Siedziałem wówczas przy biurku, coś tam sobie pisząc - i w pewnej chwili, chwili namysłu nad dalszym tokiem mojej pracy, machinalnie spojrzałem w okno. Za jego lekko oszronionymi szybami bladą czerwienią zachodzącego na horyzoncie słońca dogasał zimowy dzień. Z szybko ciemniejącego, pokrywającego się niskimi chmurami nieba zaczynał prószyć drobny śnieg. I wtedy, dokładnie w tym właśnie momencie, to się zaczęło. Sam nie wiem, jak mam określić ów niezapomniany, do dziś ostro się w mojej pamięci rysujący moment. Olśnienie? Wizja? Trans? Jakże nieporadny jest nasz język, gdy chcemy nazwać coś, co mimo iż tak niematerialne, tak nieuchwytne, tak ulotne - przecież niesie w sobie wielki ładunek emocji, nastroju, wzruszenia. Mówiąc krótko: raptownie, zaskakująco nagle straciłem poczucie miejsca, w którym się znajdowałem, znikł mój malutki pokoik do pracy - pojawiło się zaś tamto, jedyne na całym świecie miejsce: mój Dom rodzinny w moim rodzinnym Mieście. Z takim samym, dokładnie takim samym zimowym wieczorem za oszronionymi szybami okna wychodzącego na ulicę Łyczakowską... Do głębi poruszony tą nagłą wizją - od razu, z miejsca, z jakiegoś niepojętego nakazu napisałem wówczas przy tym moim biurku pierwszy w mym życiu wiersz: 'Wigilia'. Wigilia oczywiście tamta, sprzed lat, w Domu rodzinnym - jednakże również z odniesieniami do mojej ówczesnej warszawskiej rzeczywistości. (...) Za tym moim pierwszym, najpierwszym lwowskim w treści i formie wierszem poszły potem dość szybko następne. Wszystkie również lwowskie w swej treści, czterowersowe i dwunastozgłoskowe w formie oraz bałakowe w stylu...". Przytoczmy tutaj jeden z wierszy, znajdujący się we wspomnianym zbiorze utworów Witolda Szolgini. Czytając go, możemy poznać piękno i melodyjność gwary lwowskiej ulicy:

Lat już kilkadziesiunt jak woda spłynełu,
A z nimi to wszystku, co niesi nam życi;
Pół wieku już przeszłu ud czasów minełu,
U chtórych furt myślim, dumam, marzym skryci...

Lwów... To Miastu cudny, z synnegu marzenia,
Śliczności niezwykłyj, ni du upisania -
W myj tensknyj pamnieńci wciongli si udmienia,
Furt inszy - dnim, nocu, wiczorym i z rania...

A tagży na wiosny, latym, w jesiń, w zimi,
Gdy Miastu to w kwiatach, to w bujnyj zileni,
To het zasypany liściami złutymi,
To w śniegu i lodzi bajkowu si mieni...

Taj wcionż ty syrdeczny naszy krajubrazy
Przyd przymrużunymi jawiu si uczami,
Byz przerwy i wciongli, pu tysiency razy,
Wułany pamnieńciu, sercym, wspumniniami...

A skoru ni mogim na my własny oczy
Krajubrazów Miasta kiedy chcem zubaczyć -
Tu spraw, dobry Boży: naj mi si ni zmroczy
Nigdy pamińć o nich - pamińć, skarb tułaczy...

Choć autor wbrew swojej woli musiał opuścić ukochany Lwów i przez długie lata żyć poza jego granicami, nigdy nie wyrzekł się krwi prawdziwego lwowianina, która płynęła w jego żyłach. W jednej ze swoich książek podkreśla: "Byłem, jestem i do końca mego życia będę rzeczywistym, prawdziwym, na Górnym Łyczakowie urodzonym lwowianinem. Nikt mnie z tej godności i z tego obowiązku nie zwolnił. Nie wyrzekłem się, nie wyparłem, nie zapomniałem i nie zmieni tego faktu, owej dozgonnej przynależności do Lwowa, ta okoliczność, że muszę, choć ciągle nader ciężko mi to przychodzi, żyć z dala od niego. Nie oddychać jego powietrzem, nie chodzić jego ulicami". Ta tęsknota za Lwowem sprawiła, że zaczął on pisać urokliwe książki o swoim ukochanym mieście, by przybliżyć innym jego piękno i wartość. Andrzej W. Kaczorowski w tekście "Pamięć, skarb tułaczy...", zamieszczonym w ósmym tomie "Tamtego Lwowa" Witolda Szolgini, pisze o autorze, że "odkrywanie lwowskiej Atlantydy, utraconych 'korzeni i popiołów'" stało się najświętszą misją jego dni i nocy, sensem istnienia z dala od Wysokiego Zamku i ukochanych Bernardynów, testamentem wreszcie dla następnych pokoleń Polaków polskiego Lwowa już nie znających".

"Biblia lwowska"
Wspomnienia związane z drogim mu miastem zawarł Witold Szolginia w "Domu pod żelaznym lwem", "Pudełku lwowskich wspomnień pełnym" oraz cyklu książek zatytułowanym "Tamten Lwów", którego napisał osiem tomów. Noszą one następujące tytuły: "Oblicze miasta", "Ulice i place", "Świątynie, gmachy, pomniki", "My, Lwowianie", "Życie miasta", "Rozmaitości", "Z niebios nad Lwowem", "Arcylwowianie". Stały się one dla "wyojczyźnionych" szczególnie bliskie i ważne. O "Domu pod żelaznym lwem" Kaczorowski pisze: "'To była w latach milczenia lwowska biblia, dekalog lwowskiej wiary, katechizm lwowskiego dziecka, które na wygnaniu osiągnęło wiek zgorzkniałego starca, a ta książka przywróciła mu siły młodzieńca' - napisał w swym 'Alfabecie lwowskim' Jerzy Janicki. Książka Witolda Szolgini była 'pierwszą kroplą, która wydrążyła szczelinę w niewzruszonej dotąd skale cenzury', a gdyby nawet nic innego Ślipunder (tak bałakowo lwowscy przyjaciele nazywali autora) nie napisał, 'Dom pod żelaznym lwem' daje mu i tak prawo do miana lwowskiego Homera". Szolginia, prawdziwy Larousse wiedzy o Lwowie, jak go wielu nazywało, w swych dziełach językiem wyjątkowo lekkim, barwnym i opisowym z pietyzmem wspomina ukochane miasto z jego wielkimi i małymi sprawami. W jego książkach ten stary, dawny Lwów po prostu żyje! Kaczorowski podkreśla: "W całej swej twórczości był perfekcjonistą i podkręcał tempo pracy nad opisem kolejnych fragmentów Miasta Zawsze Wiernego i ludzi z nim związanych: wydawało się, że tej pracy nie ma końca - jeszcze święci 'w niebiosach nad Lwowem', jeszcze arcylwowianie... Podobnie jak bezgraniczna i totalna była miłość Witolda Szolgini do 'tamtego Lwowa' - aż po ziemski kres jego wędrówki. W najtrudniejszych czasach był niezrównanym 'pokrzepicielem lwowskich serc' - dopóki biło jego serce". Przywołajmy tutaj fragment "Tamtego Lwowa", w którym autor opisuje Wały Hetmańskie: "Najpierw trochę informacji o nazwie tej zielonej śródmiejskiej promenady. 'Wały' - już wiadomo: nazwa pochodzi od odcinka otaczających dawny Lwów wałów obronnych, na którym owa promenada powstała. Dlaczego jednak 'Hetmańskie'? Od stojącego na nich ongiś najstarszego 'cywilnego' - chociaż nie, lepiej: świeckiego (nie kościelnego) pomnika lwowskiego, postawionego jeszcze w końcu XVIII wieku dla uczczenia hetmana Stanisława Jabłonowskiego - przyjaciela króla Jana III Sobieskiego, towarzyszącego mu w jego wojennych wyprawach oraz jak on lwowianina... Za co jednak aż pomnik? Za skuteczną obronę przed ostatnim już w dziejach Lwowa tatarskim najazdem na to miasto w roku 1695 oraz za wiele innych jeszcze dla niego przysług i dobrodziejstw. (...) Wzrok kogoś patrzącego z ulicy Hetmańskiej przy wschodnim obrzeżu Wałów Hetmańskich ku przeciwległej ulicy Legionów przy ich obrzeżu zachodnim penetruje tę przestrzeń swobodnie, nie napotykając na żadne wizualne przeszkody w postaci gęściejszej zieleni. Nic to jednak urody owym Wałom nie ujmuje - są bardzo piękne w swej wykwintnej prostocie wielkomiejskiego bulwaru z zieloną promenadą na swej osi. Jest to niewątpliwie drugi, obok niedalekiej ulicy Akademickiej z jej topolową aleją, salon miasta - Nie będziemy się tu spierać, który piękniejszy...".

Strażnik Miasta i Grobów
Witold Szolginia należał do grona założycieli warszawskiego Towarzystwa Miłośników Lwowa w 1988 r., do roku 1994 był wiceprezesem i członkiem pierwszego Zarządu Oddziału, organizatorem wielu prelekcji na tematy lwowskie. Warto przypomnieć, że od 1989 roku przez siedem lat, aż do śmierci, w każdy niedzielny poranek w radiowej Trójce w cyklu "Krajobrazy serdeczne" głosił gawędy o Lwowie, przybliżając słuchaczom wielkość i uroki miasta. Oprócz pisania zajmował się także tworzeniem grafik, które w plastyczny sposób oddawały klimat jego wierszy. Kolekcjonował również pamiątki lwowskie, które dały początek "Kolekcji Leopolis" w warszawskim Muzeum Niepodległości. W jego mieszkaniu w Warszawie od lat spotykała się diaspora lwowska z niezapomnianym Henrykiem Vogelfängerem - Tońkiem z Wesołej Lwowskiej Fali, jego szkolnym przyjacielem Andrzejem Hiolskim, Adamem Hollankiem, Janem Parandowskim, Jerzym Janickim czy Jerzym Michotkiem na czele, tworząc nieformalne Koło Literacko-Artystyczne. W środowisku tym Szolginię uznawano za lwowskiego "guru", chodzącą encyklopedię Lwowa, zawsze dokładnego i nieomylnego w sprawach lwowskich, a przy tym człowieka o niezwykłej szlachetności, uczciwości i etycznej czystości. "W całym życiu był człowiekiem niezwykle delikatnym, skromnym, a nawet nieśmiałym. Nie potrafił się przepychać łokciami, obcy był mu zgiełk i blichtr tego świata, nie znosił targowiska próżności w obcym, niekiedy barbarzyńskim otoczeniu, w jakim przyszło mu trwać. Wysoko cenił sobie tradycyjne lwowskie wartości: dom i rodzinę. Najdalszy od politycznego koniunkturalizmu, oportunizmu i moralnego relatywizmu, był człowiekiem głębokiej wiary wyniesionej od św. Antoniego i Matki Bożej Ostrobramskiej, spod lwowskich kapliczek, i przeżywanej dyskretnie w mokotowskiej parafii św. Michała" - dodaje Andrzej W. Kaczorowski. Zmarł 30 czerwca 1996 roku w Warszawie i 3 lipca został pochowany na cmentarzu Powązkowskim. Podczas pogrzebu tego zasłużonego dla Lwowa człowieka Adam Hollanek powiedział: "Żył najszlachetniej, najgodniej jak tylko można. Cudowny, jakże uczony druh, wspaniały mąż i ojciec, żywy pomnik Polaka, takiego, jakim by się bardzo pragnęło zostać, ale zostać trudno. Z nikim nie skłócony, etycznie absolutnie czysty". Wspominany często Kaczorowski w swojej pracy o Szolgini pisze z kolei: "Był jednym z ostatnich w długim szeregu bene merentes dla 'tamtego Lwowa' - i kolejnymi tomami bujnej, nostalgicznej twórczości, i latami prowadzonej na różnych polach niezmordowanej działalności na rzecz miasta swej młodości sam zyskał w pokoleniu 'wyojczyźnionych' ten zaszczytny tytuł. Arcylwowianinem był dla przyjaciół i dla nieznajomych, którzy od dawna w najprzeróżniejszy sposób oddawali mu hołd za wszystko, co napisał i co zrobił, by ocalić dla siebie i potomnych wierną pamięć o sześciu wiekach polskiego Lwowa. Witold Szolginia - 'primus inter pares lwowskich wygnańców' - był lwowskim encyklopedystą. Jak to barwnie określił Jerzy Janicki, jeden z jego najbliższych kolegów: 'Absolutny rebe. Po papiesku nieomylny w kwestiach lwowskich. Arbiter leopoliensis wszystkich sporów obszaru zamkniętego rogatkami Łyczakowa i Zamarstynowa. Arcylwowiak i arcyłyczakowianin'. Posiadł ogromną wiedzę o Lwowie i z każdym dzielił się nią jak chlebem - choćby odpowiadając na niezliczone telefony z pytaniami o leopolitana czy korespondując z rodakami rozsianymi po kraju i świecie. 'Lwowiak, lwowianin i lwowianista'. 'Strażnikiem Miasta i Grobów' - jakże trafnie! - nazwał go w dedykacji na jednym z tomów swej poezji Zbigniew Herbert".

Piotr Czartoryski-Sziler


Tekst pochodzi z gazety "Nasz Dziennik"

Materiał umieszczono za zgodą Redakcji. Wszystkie prawa zastrzeżone dla Redakcji gazety „Nasz Dziennik”

Powrót
Licznik

  Licznik