PROF. UNIW. DR ADAM FISCHER
BYŁY WICEKUSTOSZ BIBL. ZAKŁ. NAR. IM. OOSOLIŃSKICH

ZAKŁAD NARODOWY IMIENIA OSSOLIŃSKICH

ZARYS DZIEJÓW

LWÓW 1927
ZAKŁAD NARODOWY IMIENIA OSSOLIŃSKICH


Pisownia oryginalna, wyróżnienia tekstu pochodzą od autora strony

SPIS TREŚCI 

  1. Miłośnictwo książek w Polsce 
  2. Twórca Zakładu Nar. im. Ossolińskich 
  3. Ossolineum ostoją polskości we Lwowie 
  4. Pod nadzorem rządowym 
  5. W dobie rozkwitu 
  6. W czasach wielkiej wojny i w Polsce niepodległej 
  7. Skarbnica kultury polskiej i narodowych pamiątek 
  8. Zasoby materjalne i działalność wydawnicza 

III. OSSOLINEUM OSTOJĄ POLSKOŚCI WE LWOWIE

Ciągłe wysiłki kulturalne, pomimo niepokojów i mitręg wojennych, znamionują Lwów, ową strażnicą polskości u kresów. Gród, chociaż w samej „paszczęce tatarskiej" położony i w ustawicznej niepewności żyjący, miał przecież zawsze czas i moc potemu, by pełnić posłannictwo „pomnożyciela Polski", tworzyć istotne ognisko kultury i cywilizacji na całym wschodnim obszarze ziem naszych. Po przyłączeniu do Austrji charakter miasta uległ zmianie: gród, dawniej cichy, ożywił się nagle i stąd też ks. biskup warmiński, przejeżdżając przez Lwów w lat kilka po pierwszym rozbiorze, takim krótkim ale trafnym wierszykiem określił wrażenie swoje: 
„...I wspanialszy i ludniejszy, 
Jednak przedtem, choć był mniejszy, 
Choć mniej ludny, mniej kształtniejszy, 
Że był swoim, był wdzięczniejszy
!"...

Rządy austrjackie wycisnęły piętno na mieście, szkołach, urzędach. Lwów robił wrażenie ośrodka całkiem niemieckiego — lekarze, nauczyciele, kupcy, restauratorowie, nawet szynkarze, wszystko Niemcy! Ani jednego napisu polskiego nie widziano na ulicach, germanizacja zaś sięgała aż na cmentarz, trzeba bowiem było wielkich zachodów i wpływów, by uzyskać pozwolenie na napis nagrobkowy po polsku. To też wpadła Galicja w twarde uśpienie pod względem narodowym, a z martwoty tej nie zdołały jej wyrwać ani rozbudzone nadzieje sejmu czteroletniego, ani klęski w postaci dwu dalszych rozbiorów, ani wreszcie zjeżdżający od czasu do czasu z Warszawy teatr. Brak szkół narodowych i brak życia publicznego odbijał się też fatalnie na ruchu umysłowym i literaturze. Niemczyzna, jak powiedzieliśmy, panowała niepodzielnie, a polskość, wypędzona ze szkół, wyparta z urzędów, w dziennikarstwie blada i anemiczna, w literaturze obumarła, kryła się lękliwie po domach. I krzątała się jedynie mała garstka ludzi dobrej woli, aby martwe piśmiennictwo pobudzić do życia, a wśród społeczeństwa wskrzesić zamiłowanie do języka swojskiego. Grupę wskrzesicieli literatury polskiej tworzyli wówczas (około r. 1830): August Bielowski, Jan Nepomucen Kamiński, Ludwik Nabielak, Mikołaj Michalewicz, Walenty Chłędowski, wydawca Haliczanina, będącego wyrazem idei słowianofilskich w sferze lwowskich pisarzy, wreszcie Leszek hr. Borkowski i wielu innych zasłużonych mężów. Do nich zaliczamy też mecenasa Józefa Dzierzkowskiego. Wicemarszałek Galicji, deputat Stanów Galicyjskich, członek Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie, zapalony zbieracz o wysokiej kulturze, nie pracował wprawdzie na polu pisarskiem, ale przyczyniał się bardzo do ożywienia ruchu umysłowego we Lwowie, a jako deputat Wydziału Stanów zajmował się najgorliwiej pomyślnym rozwojem Zakładu Ossolińskich; zupełnie więc słusznie otrzymał od fakultetu filozoficznego doktorat honorowy.

W takich warunkach łatwo zrozumieć, jaką wartość miała katedra języka i literatury polskiej na Uniwersytecie lwowskim, urzeczywistniona za sprawą Ossolińskiego, jak bezwarunkowo jeszcze donioślejszem, wprost epokowem, stało się założenie w r. 1817 Bibljoteki Ossolińskich. Dziwnem zrządzeniem losu Zakład działać począł dopiero po zgonie założyciela. Przedewszystkiem należało przygotować miejsce na ustawienie bibljoteki, spoczywającej jeszcze w mieszkaniu wiedeńskiem fundatora. Takiemi sprawami administracyjnemi zajmował się za życia Ossolińskiego Jan Wincenty hr. Bąkowski, mianowany w r. 1818 administratorem Instytutu i specjalnym plenipotentem. Z jego śmiercią (r. 1826) zadanie to przypadło w udziale Mikołajowi Michalewiczowi. Pierwszy profesor literatury polskiej na Uniwersytecie lwowskim i zastępca kuratora literackiego, przystąpił z wielką energją do rzeczy, aby przyprowadzić ruiny klasztoru do porządku, przysposobić teren pod książnicę. W r. 1826 poleciły Stany Galicyjskie Gwalbertowi Pawlikowskiemu, nadwornemu sekretarzowi w Wiedniu odbiór i spisanie zbiorów Ossolińskiego. Z ramienia Bibljoteki Nadwornej uczestniczył przy tem Bartłomiej Kopitar. W przeciągu 10 miesięcy dokonał Pawlikowski poruczonego mu zadania, całą kolekcję spisał i spakował, a d. 31 marca r. 1827 wysłał na miejsce.

Była to piękna chwila w życiu Lwowa, gdy w ulice miasta wjeżdżał długi szereg ładownych wozów, mieszczących dziesiątki skrzyń o setkach centnarów wagi, pełnych ksiąg, map i sztychów. Owe zaś ogromne skrzynie w liczbie 52 zawierały 10.121 dzieł, a 19.055 tomów, dubletów (t. j. podwójnych egzemplarzy) 456 tomów, 76 wiązek różnych pism, 567 rękopisów w 715 tomach, 133 map, 1.445 rycin, pomijając rzeczy nieznaczne. Zbiory zaraz w szafach, naprędce skleconych, rozstawiono mniej więcej tak, jak w Wiedniu, chociaż nie według ścisłych wymogów porządku, lecz z uwzględnieniem danych warunków. Wśród ciężkich pierwszych początków, fundacja wreszcie weszła w życie. Wtedy też Henryk ks. Lubomirski objął kuratorję Zakładu, w d. 16 czerwca r. 1827 złożył przysięgę, a w trzy dni później arcybiskup lwowski, Andrzej hr. Ankwicz kładł już kamień węgielny pod nowe mury gmachu, podnoszonego z ruiny. Zupełna przebudowa pociągała za sobą poważny wydatek, położenie zaś Zakładu było trudne, tem trudniejsze, że kurator ekonomiczny odmawiał wypłat, nałożonych nań przez fundację. Na roboty zbrakłoby pieniędzy, gdyby nie pośpieszyły Stany Galicyjskie. Już w r. 1826 Sejm stanowy uchwalił pożyczkę 15.000 złr., później darowaną, i z niej to pokryto zrazu wydatki.

Teraz przystąpiono do budowy, aby dawny gmach poklasztorny dostosować dla celów bibljotecznych; z przeistoczeniem zaś tem związało się pamiętnie imię niezwykłego architekta: wówczas kapitana Józefa Bema, niebawem dowódcy artylerji polskiej pod Ostrołęką i Warszawą. Bem w czasie pobytu we Lwowie od r. 1826 do 1830 zasłużył się znacznie około zupełnej przebudowy gmachu Zakładu Ossolińskich. Ossoliński, przypominamy, zostawił gotowe już plany gmachu; sporządził je Nobili, przeznaczając np. kościół na muzeum rzeźb, lecz wobec braku miejsca na książki musiano projektu tego zaniechać. Natomiast w trakcie zasadniczej konferencji, odbytej w marcu r. 1827, Bem, zaproszony tu w sprawie rekonstrukcji budynku zakładowego, oświadczył gotowość kierowania robotami zupełnie bezinteresownie, a na żądanie komitetu wygotował szkice i obliczenia. Postępek ten zjednał Bemowi słowa uznania ze strony Wydziału Stanów, który w akcie specjalnym wysławia jego „obywatelską gorliwość w służeniu dobru publicznemu i usilną pracę". Po założeniu kamienia węgielnego rozpoczęły się w r. 1827 roboty pod kierownictwem Bema. Zebrana w r. 1828 komisja znawców wyraziła się ponownie a nader pochlebnie o talencie i znoju Bema. Późniejszy bohater w najdrobniejszych szczegółach umiał zastosować się do wziętego za normę stylu, starając się przysposobić wewnętrzne urządzenie budowy ku celom bibljotecznym. Dalszy trud, jak wiadomo, przerwała burza listopadowa. Uniosła ona żołnierza na długie lata z murów Lwigrodu. Cyrkiel i miarę budowniczą zamienił Bem na oręż, dobyty w obronie ojczyzny.

Także dla Ossolineum rozpoczął się wtedy okres niezapomnianych czynów i świetnych imion, ale zarazem okres pełen burz i tragiczny, jak wszystko, co się na biednej ziemi polskiej rodziło dla celów wielkich i wzniosłych. Więc i początkowe życie Zakładu krępowała na każdym kroku i ciążyła nad niem ręka absolutyzmu austrjackiego; biurokraci, urzędujący we Lwowie, zgodnie z nakazami Wiednia, czynili wszystko, aby to kiełkujące źdźbło nauki polskiej opóźnić w rozwoju, jeśli nie zupełnie zdeptać.

W tak trudnych warunkach powierzył książę kurator kierownictwo młodej instytucji ks. Franciszkowi Siarczyńskiemu. Dziekan jarosławski, zasłużony historyk i geograf, Siarczyński (1758—1829) w chwili nominacji na dyrektora był już w świecie naukowym dobrze znany. Jeszcze bowiem w latach 1786—1789 bawił w Warszawie na dworze Stanisława Augusta i tam poznał Czackiego, Ignacego i Stanisława Potockich, Naruszewicza, może i Ossolińskiego. Gdy Henryk ks. Lubomirski proponował mu dyrektorstwo, sądzono, że eks-spowiednik królewski nie przyjmie mandatu i, będąc w późnych latach, zrzecze się raczej ogromu bezpłatnych zatrudnień w powstającym dopiero Zakładzie. Sędziwy starzec wszakże dla dobra nauki wziął z ochotą ciężar ten na pochylone barki, wszczynając robotę ab ovo. Zatem od listopada r. 1827 przeglądnął i kazał oczyścić książki, sporządzić katalogi; dopilnowywał budowy i rachunków; prowadził korespondencję urzędową i z prywatnemi osobami, a wreszcie od r. 1828 rozpoczął wydawnictwo Czasopisma Naukowego Księgozbioru Publicznego imienia Ossolińskich w myśl woli Fundatora. Nowe czasopismo nie znalazło powodzenia, jako za poważne na ogólny stan oświaty społeczeństwa, które prawie nic nie czytało. A była to jednak najlepsza w owym czasie publikacja polska w Galicji, cenna zwłaszcza ze względu na gromadzony w niej i opracowywany materjał historyczny. Nieznużony dyrektor z wielką gorliwością odczytywał trudne rękopisy Ossolińskiego i przysposabiał je do druku, również w miarę wyłaniania się zbiorów podawał ich opis w owem wydawnictwie, które uprzedzało właściwe istnienie Bibljoteki jako instytucji użytecznej i dostępnej już dla wszystkich. Zarazem pragnął Siarczyński zainteresować całe społeczeństwo instytutem i dlatego już w pierwszem sprawozdaniu zwrócił się z gorącym apelem do ofiarności publicznej: „Rodacy! publiczny to jest skarb, nietylko waszym, ale i potomków waszych, poświęcony użytkom; ważny dla sławy i oświaty tego kraju. Jest to skład drogi pamiątek, myśli, czynów i chwały przodków waszych; więc nie może i nie powinien być wam obojętnym!" Wśród tych oto trudów i trosk zmarł pierwszy dyrektor Ossolineum, zmarł zaś na posterunku, dotknęła go bowiem śmierć przy bibljotecznym pulpicie.

Po nagłym zgonie Siarczyńskiego w r. 1829 panowało w Zakładzie przeszło dwuletnie bezkrólewie: nie było ani dyrektora, ani kustosza. Mianowany przez ks. Lubomirskiego zastępcą kuratora Ksawery hr. Wiesiołowski, obywatel z Tarnowskiego, z racji mieszkania poza Lwowem, mimo najlepsze chęci, nie mógł zająć się dostatecznie Bibljoteką. A nadchodziły właśnie czasy, w których z powodu rosnących represyj w związku z ruchem narodowym r. 1830-1 należało mieć się na baczności. Zmieniał się wtedy często i młodszy personel, wiernym tylko Bibljotece pozostał aż do śmierci Juljan Aleksander Kamiński (1805—1860), jeden z pierwszych urzędników, gdyż mianowany jeszcze w r. 1828, a w pierwszym okresie porządkowania Zakładu przy wypakowywaniu i inwentaryzacji książek niepospolicie zasłużony. Był to typ szlachetnego idealisty, który usiłował krzewić oświatę, ludową, publikując w tym celu Przyjaciela Ludu. Niestety - ziarno padło na opokę. Lud ciemny i czytać wówczas nie umiejący, nie odczuwał potrzeby tego wydawnictwa; toż biedny redaktor po kilkunastu numerach musiał je zastanowić z niemałą dla siebie stratą. Wprawdzie nie uwieńczony powodzeniem, zaznaczył się jednak zaszczytnie w dziejach pracy oświatowej nad ludem ów długoletni i niezmiernie roboczy skryptor i archiwista Zakładu.

Wreszcie w grudniu r. 1831 otrzymał powołanie na dyrektora Konstanty Słotwiński. Kiedy obejmował tu rządy, zastał, jak sam powiada: świątynię na skład książek przeznaczoną w ziemi zakopaną, wilgocią przesiąkła, sufity gołe, dom w ogrodzie zburzony, kopułę na świątyni zwaleniem grożącą, ściany i sklepienia od strony ogrodowej popękane. Wypadało zatem wprzód ratować istniejące już budowle, zanim pomyśli się o nowych. Odkopano więc gmach bibljoteczny, wzniesiono prawie nowy dom na pomieszczenie drukarni, założonej w r. 1832, pokryto okap na kopule i t. d. W r. 1833 otworzył Słotwiński czytelnię, co oznaczało moment podjęcia przez instytucję tych usług publicznych, do których ją Fundator powołał. Jak bardzo potrzebne było otwarcie czytelni, świadczy o tem znaczna na owe czasy frekwencja dzienna: 30-40 czytelników. W tym roku wrócono także do dalszego sporządzania katalogu. Słotwiński umyślił również i Czasopismo Naukowe Księgozbioru Publicznego im. Ossolińskich na wyższym postawić poziomie i w tym celu wszedł w stosunki z wybitnymi literatami kraju i zagranicy oraz nawiązał korespondencję z towarzystwami naukowemi. Dzięki temu pismo zjednało sobie rychło miano najpoważniejszego organu naukowego w języku polskim. Słotwiński to, wchodząc w intencje Założyciela, starał się skupić ruch intelektualny w Czasopiśmie i Zakładzie. Już w r. 1832 proponował, by założyć towarzystwo na wzór Maticy Czeskiej i wszczął u władz starania celem utworzenia Towarzystwa Naukowego. Związek ten miał koncentrować się dokoła Czasopisma i Zakładu; upatrzono nawet szereg członków krajowych i zagranicznych. Z obcych mianowano w styczniu r. 1834 członkami - współpracownikami Zakładu: Wacława Hankę, Pawła Józefa Safarika i Jana Kollara, jakby ku zaznaczeniu serdecznych uczuć dla świata słowiańskiego. Słotwiński bowiem czuł się zapamiętałym słowianofilem.

Wszystkie te zamierzenia i szeroką już działalność przerwał nagle cios niespodziany. Wynikał on z ówczesnych stosunków politycznych w Galicji, gdy to patrjotyzm poczytywano za zdradę stanu. Słotwiński nie był, jak Siarczyński, 70-letnim starcem, ale jako eks-porucznik artylerji pieszej Księstwa Warszawskiego i żołnierz napoleoński gorącą miał krew w żyłach. Ruchliwość jego nie podobała się rządowi; gubernator, ks. Lobkovitz, często spierał się o przymiotnik w nazwie Zakładu: „narodowy", chcąc go zastąpić „naukowym". Po rewolucji w Królestwie w r. 1831 patrzono na Zakład jeszcze bardziej niechętnie i podejrzliwie. Wychodztwo, uwijające się po Galicji, demokratyczno-narodowe dążności i zabiegi Seweryna Goszczyńskiego, Nowickiego i innych, robota spiskowa, prowadzona przez Komitet Patrjotyczny, wciągnęły w swój wir także kierownika Ossolineum, który już poprzedniem zachowaniem swojem „zwrócił na siebie ściślejszą baczność rządów krajowych". I tak w r. 1833 naraził się gubernjum za to, że udał się bezpośrednio do gubernatora Podola, aby na pocztamtach tamtejszych w Rosji przyjmowano prenumeratę na Czasopismo. Znowu d. 18 kwietnia r. 1833 wezwano Słotwińskiego do wytłumaczenia się z podobizny Kościuszki, wykonanej w litografji Zakładu wbrew cenzurze. Dyrektor usprawiedliwiał się, że wydano to mimo jego sprzeciwienie... Lecz jednocześnie zaalarmował władze policyjne i graniczne fakt pojawienia się zarówno we Lwowie jak na prowincji wielu broszur rewolucyjnych i książek wzbronionych przez cenzurę. Napróżno czyniono ciągłe a ścisłe rewizje; dopiero zdrada ze strony niedoświadczonego współpracownika odkryła źródło zakazanych druków, mianowicie drukarnię Zakładu Ossolińskich! Według raportu policji z kwietnia r. 1834 oficyna zakładowa w czasie od lipca do października 1833 wydała niecenzuralne Pieśni patrjotyczne z czasów rewolucji polskiej z fałszywem wskazaniem Lipska jako miejsca druku. Śledztwo stwierdziło zarazem, że drukarnia ta wytłoczyła również 1.000 egzemplarzy Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego, (dwa różne wydania) oraz siedmnaście broszur „treści podburzającej" w nakładach po 500 egzemplarzy, jak np.: Ostatnie rymy J. U. Niemcewicza, tudzież Reduta Ordona przez A. Mickiewicza i Zgon Sowińskiego Lipsk 1833, Do matki Polki z datą w listopadzie 1831 i wiele innych. Broszurki owe z ramienia Komitetu Polskiego we Lwowie publikował Aleksander Komarnicki, urzędnik Bibljoteki, a wybite egzemplarze powierzał do kolportażu Emilowi Korytce, słuchaczowi filozofji. Jedno z wydań Ksiąg uskuteczniono na wyraźne polecenie dyrektora Słotwińskiego.

Ogrom „zbrodni" przeraził „wysokie sfery". Wobec oczywistych dowodów „zdrady stanu" strwożone władze jęły się ostrych represyj. Zrewidowano więc gmach bibljoteczny od piwnic do strychów, zamknięto Zakład wraz z litografją i drukarnią, a d. 13 czerwca r. 1834 uwięziono dyrektora Słotwińskiego. Wraz z nim ujęci też zostali praktykant Aleksander Komarnicki, akademik Emil Korytko i nieostrożny zarządca drukarni, poniekąd sprawca wykrycia, Ząbkowski. Głośny proces trwał trzy lata. Bohatersko zachował się w sądzie Komarnicki, który całą winę wziął na siebie, przecząc stanowczo, jakoby dyrektor mógł coś o tem wiedzieć. Słotwiński bronił się z godnością i dumą, a szczególnie osłaniał Zakład. Nie złamały go nawet osobiste nieszczęścia, gdy mu doniesiono, iż żona przepłaciła uwięzienie mężowskie śmiercią, osierocając troje drobnych dziatek. Nareszcie d. 24 czerwca r. 1837 zapadł wyrok, z mocy którego Słotwiński jako Hochverrathsstrdfling skazany został na 8 lat więzienia w twierdzy Kufstein w Tyrolu, Komarnickiemu wymierzono karę lat 6-ciu, Korytkę internowano w Lublanie. Wywiezienie skazańców przywarło do pamięci Lwowa jako dzień żałoby narodowej. Wielu łudziło się jeszcze bliskim powrotem Słotwińskiego. Nie znali Austrji i jej systemu, gdyż dopiero na 2 lata przed upływem kary „w drodze łaski" uwolniono więźnia. Wyszedł on z za krat zupełnie złamany; doznane w kaźni cierpienia wywołały w nim łagodną melancholję, objawiającą się marzycielstwem religijnem. Osiadł w rodzinnem ustroniu swojem w Głobikowej i zajął się tam pisaniem dzieła treści religijnej, edukacją synów, gospodarką i opieką nad włościanami. W okolicy zwano go „chłopomanem". Nie dziw przeto, że czuł się bezpiecznym pomimo zbliżającego się roku krwi 1846, wywołanego przez prowokatorów austrjackich. Już z końcem grudnia r. 1845 ostrzegał wójt i życzliwi włościanie o zamierzonej rabacji. Słotwiński zlekceważył, niestety, ostrzeżenie — poranek d. 21 lutego r. 1846 przekonał go o smutnej rzeczywistości. Tłum, złożony z kilkuset pijanych, uderzył na dwór głobikowski, a w chwilę później Słotwiński, klęczący przed obrazem Chrystusa ukrzyżowanego, poniósł śmierć męczeńską. Nieletni synowie ofiary zbirów ocaleli cudownie z pomocą przychylnych dworowi gospodarzy.

Uwięzienie Słotwińskiego, proces, kondemnata odbiły się fatalnie na Zakładzie. Roztoczono nad nim dozór policyjny; pozabierano wszystkie katalogi, zatrzymując je na okres pięcioletni. Osobna „c. k. komisja rewizyjna" przeglądnęła druki, nabyte po r. 1830, a „szkodliwe i zakazane" odstawiała do dyrekcji policji. Odtąd nie było wolno zakupić choćby jednej książki, nawet przyjąć ją w darze bez zezwolenia owej sławetnej komisji. W książnicy grasowały wciąż długie palce biurokratów z policji i z gubernjum. Czytelnia dla publiczności zamknięta; na-domiar zła stanowisko dyrektora nieobsadzone. Pod takim rygorem przeżyła instytucja lat kilka... Dzieje tych czasów są bardzo pouczające dla innych dzielnic, które nieraz lekceważąco patrzyły na narodowy dorobek „braci galicyjskich", mówiąc: „Toć to wam łatwo przyszło". Już na podstawie historji Ossolineum można stwierdzić snadnie, czy Polsce w zaborze austrjackim tak naprawdę łatwo było pozostać Polską, krzepić się i rozszerzać w polskości!

Mimo ten rozpaczliwy stan rzeczy nie przerywano pracy wewnętrznej. Kuratora zastępował Gwalbert Pawlikowski, a Bibljotekę doprowadzał do ładu Stanisław Przyłęcki, wielki bibljograf, o pełnej kwalifikacji naukowej, który jako politisch verddchtig, mógł urzędować w Zakładzie tylko w charakterze najniższego urzędnika: „praktykanta". Przybył on do Lwowa w r. 1832 z Białej Rusi, ale z racji uczestnictwa w powstaniu listopadowem znalazł się wnet na „czarnej liście". Stąd też i rzucono nań w r. 1837 podejrzenie, jakoby wiedział o „sprawkach" Słotwińskiego, zaczem „Wysokie Prezydjum c. k. rządów krajowych" nakazało natychmiastowe usunięcie go z Zakładu. Bibijoteka poniosła znów przez to dotkliwą stratę, gdyż Przyłęcki był wybornym znawcą książnic naszych i pozostawił też w manuskrypcie (10 grubych foljantów) cenne dzieło bibljograficzne p. t. Piśmiennictwo polskie. Mściwe władze austrjackie przeszkadzały stale w odpowiednim doborze personelu. Tak np. w r. 1833 prezydjum gubernjalne zawiadomiło Wydział stanowy, że Karol Sienkiewicz „jako poddany zagraniczny, ani od swego rządu mający pozwolenie w tutejszych rządach pozostawać, kustoszem Bibljoteki być nie może". Z podobnych powodów ustąpił zapewne i Kazimierz Józef Turowski, który miał również dochodzenia policyjne. W tych warunkach nie zdołał dostać się na urząd Żegota Pauli, starający się w r. 1834 bezskutecznie o posadę w Instytucie.

Zakład znalazł się więc w położeniu krytycznem. Opisuje je wymownie wicekurator Pawlikowski w liście do Wydziału stanowego : „Wiadomo jest Wysokiemu Wyborowi, jakie losy przeciwne od owego czasu (1834) ciążyły nad Zakładem. Zakład bez dyrektora, bo mianowanie go podlegało trudnościom, bez funduszów do prowadzenia budowli potrzebnych, ograniczony w częściach do niego należących, bo pozbawiony drukarni i litografji, musiał dla niemożności dozoru zamknąć się przed publicznością". Nie żądając więcej uprasza jedynie Pawlikowski Wydział stanowy, by mu przydzielono narazie registratora Stanów, Januarego Skarzyńskiego, jako zastępcę kustosza. Wydział zgodził się na to, a tymczasem rozważana była w dalszym ciągu pilna kwestja wyboru dyrektora. W r. 1837 zamierzano powołać na stanowisko to Aleksandra hr. Fredrę. W związku zaś z temi pogłoskami również Wincenty Pol skłonny był do objęcia kustodji, przyczem zastrzegał, iż zgodziłby się współpracować tylko pod kierunkiem Fredry, a celem uzyskania posady wydałby przygotowaną do druku rzecz p. t. O sposobie urządzenia bibljotek i ułożenia spisów książkowych. Wszystko to napróżno. Instytucja jeszcze lat parę pozostawała bez włodarza i urzędników, ograniczona do usług dwóch praktykantów. A tu przychodziło myśleć poważnie o dalszej naprawie gmachu, gdyż nawet sufit nad salą zakładową uległ zepsuciu i zaczął opadać do wnętrza.

Po tak długiej bezczynności nareszcie w r. 1839 wznowił Zakład przerwane mu niegodziwie prace. Kurator Henryk ks. Lubomirski mógł powołać już dyrektora w osobie dra Adama Kłodzińskiego (1795—1858), właściciela dóbr Jastrząbki w Tarnowskiem, a kustoszostwo powierzyć dr. Janowi Szlachtowskiemu. Nowy dyrektor musiał zaczynać powtórnie od zasadniczych podstaw reformy Zakładu, spotykając się wszelako z niezrozumieniem wyjątkowego położenia. Pewnej bowiem grupie malkontentów nie podobało się, że na czele instytucji stanął mąż bez poważnych zasług literacko-naukowych, uśmiechał jej się inny kandydat. Tymczasem Zakład w tym momencie potrzebował właśnie dużej ręki administratora, jakim był Kłodziński. Łączył on dobrą wolę z energją i gorliwością w wypełnianiu przyjętych obowiązków, których spiętrzyło się bardzo wiele. Bibijoteka nie miała dotąd gmachu, zbiory leżały w nieładzie, drukarnia opieczętowana, czytelnia zamknięta. Należało ostrożnie odzyskiwać dawne i zdobywać nowe, przedewszystkiem uczynić zadość woli Fundatora, to jest: wznieść wreszcie gmach odpowiedni przeznaczeniu. A że fundusze nie dopisywały, ponieważ władze administracyjne krewiły z egzekucją, więc brnęło się w długi, ograniczyć musiano zakup książek, wyrzec się wydawnictw naukowych, byleby budowa stanęła co rychlej.

Kłodziński sam doglądał robót, gdy zaś nie było czem płacić, zaciągał cichaczem długi wekslowe na swoje imię. Z podobną praktyką spotykamy się nie raz jeden. Rok 1846 pozbawia Ossolineum wszelkich dochodów, kurator ekonomiczny Teodor Broniewski zamordowany. Wtedy to Kłodziński z własnego majątku wkłada 9.000 złr., dając je jako pożyczkę bezprocentową. Chybaż jemu głównie zawdzięcza się urządzenie w r. 1842 galerji obrazów, gabinetów: starożytności, rzeźb i numizmatów, tudzież nowej czytelni, której wszakże rząd otworzyć nie pozwolił. Dla bezpieczeństwa od ognia złożono książki w dawnym kościele, zajęto się dźwignięciem skrzydła i obmyślano jak najlepsze sposoby wyzyskania obszernych, lecz niepodatnych murów. Nowe skrzydło wyrosło w r. 1846 i tu przeniosły się mieszczące się w Zakładzie biura Wydziału Stanów i Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. A kiedy cały już budynek doczekał się wykończenia, objął on niemal wszystkie najważniejsze instytucje Galicji. Mianowicie w skrzydle prawem znalazło się Towarzystwo Kredytowe; w zabudowaniu środkowem były kancelarje Stanów, sala sejmowa i Towarzystwo Agronomiczne; w lewem skrzydle zbiory i czytelnia, w dawnym kościele książnica. Pozwoliło to z uiszczanych regularnie czynszów zasilać obficiej szczupłe fundusze zakładowe. Myślał także Kłodziński o praktycznem wyzyskaniu ogrodu i porozumiał się z Uniwersytetem w sprawie wynajęcia go na ogród botaniczny, co również projektował jeszcze w r. 1784 prof. Schivereck. Z aktów archiwum Zakładu dowiadujemy się o rozmaitych planach ówczesnych, więc, by uczcić Ossolińskiego ustawieniem popiersia w starem skrzydle między dwiema kolumnami, pokryć wielką salę malowidłem mistrza z Loreto, nazwiskiem Antonio Benedetti, i tak dalej.

Starano się nietylko o ciało Zakładu, lecz i o jego duszę. W r. 1841 ukazuje się czwarty zeszyt Czasopisma Ossolińskich. Przypomnijmy, że zawiesił je rząd w r. 1834 z powodu uwięzienia Słotwińskiego. Kłodziński wznawia to wydawnictwo w r. 1842, acz pod zmienionym tytułem, jako Bibljotekę Z. N. I. Ossolińskich. Odtąd co kwartał wychodzi tom pisma, które według pragnień Fundatora miało stać się ogniskiem dla „badaczy rzeczy narodowych, bodźcem do naukowych usiłowań". Współpracownicy byli pierwszorzędni, jak: Bielowski, Pol, Szajnocha, Ujejski i inni, ale mimo to Bibljoteka nie zajmowała szerszych kół czytelników. Wówczas Kłodziński postanowił ustąpić z redakcji i zaprosić do niej Wincentego Pola, zdawna już kandydata na urząd w Zakładzie. Wszakże i w tym wypadku oparły się sfery rządowe, zwłaszcza zaś prezydent Krieg, uosobienie tyranji. W r. 1846 Kłodziński, skołatany pracą, chce usunąć się w cień, oddać wszystko Polowi. Lecz Pol ociąga się jeszcze, żąda, by dotychczasowy dyrektor tak długo zatrzymał ster Zakładu, dopóki on nie obezna się z całym biegiem spraw, nader powikłanych zarówno pod względem politycznym jak i finansowym. Rzecz skończyła się kompromisowo: Pol narazie wziął redakcję Bibljoteki Z. N. I. Ossolińskich i prowadził ją przez 15 miesięcy w latach 1847 i 1848. Pismo, zmienione na miesięcznik, przy pomocy wybitnych autorów, obudziło znaczniejsze już zainteresowanie. Ale niebawem rok 1848 dokonał przewrotu w życiu społecznem i politycznem ze szkodą ruchu intelektualnego. W marcu tegoż roku Bibljoteka doznała ponownej przerwy, a śpiewak Pieśni Janusza puścił się w podróż naukową.

Za dyrekcji Kłodzińskiego zdziałano też wiele dla samych zbiorów. W r. 1844 ukończono inwentarze i zaraz personel przystąpił do systematycznych i alfabetycznych katalogów; ogólny katalog alfabetyczny gotów był w dwu latach. Trzy miesiące trwało przeprowadzenie przez cenzurę rządową całej Bibljoteki, poczem nareszcie po kilkunastoletniem zamknięciu dawnej czytelni z decyzji rządu wiedeńskiego otwarto ją w d. 1 kwietnia roku „wolności ludów". Również uruchomiona została drukarnia, zupełnie na nowo urządzona.

Otrząsnąwszy się z więzów, zabliźniwszy rany, Ossolineum pełniło znów zadanie, poruczone Instytutowi przez Fundatora jako ognisko postępu naukowego w kraju. Między innemi w myśl statutów ważną grał rolę akt doroczny w d. 12 października ku uczczeniu pamięci Założyciela. Ponieważ były to jedyne wówczas posiedzenia publiczne we Lwowie, więc zajmowano się niemi gorąco, a wielka sala Zakładu ledwie pomieścić mogła tłumy. W posiedzeniach uczestniczyli zwykle arcybiskupi trzech obrządków, wszyscy dostojnicy miejscowi, uczeni, literaci, artyści. Nadciągała wyjątkowo licznie młodzież uniwersytecka, wstęp miały także kobiety. Posiedzenie zagajał solennie zastępca kuratora Gwalbert Pawlikowski, przedstawiając następnie ogólne czynności Zakładu; po nim któryś z uproszonych literatów odczytywał swoją rozprawę naukową.

Obok tych aktów uroczystych skupiało się w domu Kłodzińskiego całe ówczesne życie literackie, artystyczne i to­warzyskie. „Wtorki" dyrektora należały istotnie do najbardziej uczęszczanych zebrań we Lwowie. Co tydzień zgromadzali się wszyscy, mający prawo zaliczać się do umysłowych znakomitości, a podejmowani uprzejmie przez gospodarza, mieli tutaj osobliwe pole ku wymianie myśli. Udział pań inteligentnych, gwiazd towarzystwa, nie przeszkadzał bynajmniej dyskusjom w najważniejszych nieraz kwestjach naukowych, literackich i publicznych. Kiełkowały projekty, rozjaśniało się to i owo pojęcie, rodziły się plany literackie, z których później jedne upadły, inne wszakże urzeczywistnione przyniosły sprawie pożytek. Każda ciekawa książka, nowe wydawnictwo — stanowiło zazwyczaj główny przedmiot rozmowy. Niemal zawsze czytał ktoś z obecnych jakiś swój utwór, najczęściej przeznaczony do Bibljoteki, stąd rozwijała się gawęda krytyczna; udzielano autorowi uwag, by wkrótce, urwawszy ten wątek, przenieść się na najrozmaitsze pola i przed­mioty. Na jednym z takich wieczorów zaprodukował np. Maurycy Dzieduszycki najnowszą rzecz Ujejskiego: pierwszy akt Samsona, przyjęty z uniesieniem przez obecnych. Tutaj wreszcie przyjeżdżający z za kordonu lub zagranicy uczony czy artysta poznawał się natychmiast z całym światem literackim stolicy i cześć gościnną odbierał. Nie dziw przeto, że „wtorki" wzrastały coraz bardziej, licząc po kilkadziesiąt, a czasem i więcej osób.

Znowuż w salach Zakładu urządzali Pol wraz z Janem Dobrzańskim, przewódcą młodzieży i publicystą, uroczyste przyjęcia na cześć bawiącego we Lwowie w maju 1847 Franciszka Liszta. W tej również sali w r. 1851 witały Stany Galicyjskie świetnym balem cesarza Franciszka Józefa. Wogóle nietylko pod względem kulturalnym, lecz także i politycznym tworzyło Ossolineum w owych czasach najważniejszą placówkę. W r. 1848 miała Rada Narodowa swe biura w gmachu zakładowym. Tutaj w lokalu Towarzystwa Gospodarczego czynny był komitet, zbierający poręki celem uwolnienia więźniów stanu. Deputację do dworu w sprawie nadania swobód wiódł stąd Jerzy ks. Lubomirski. Fredro, Bielowski, Pol i Szajnocha prowadzili obywateli do Stadjona z żądaniem zniesienia cenzury i koncesji na dziennik polityczny. W murach Zakładu odbywały się obrady przygotowawcze członków Sejmu stanowego. Na dziedzińcu Ossolineum zbierała się stale dla musztry szósta kompanja gwardji narodowej, a kilka godzin przed wybuchem zamieszek w d. 1 listopada r. 1848 dwie kompanje gwardji tu odbywały ostatnie ćwiczenia. W następnej katastrofalnej chwili między przedzierającymi się wśród niebezpieczeństw trzema wysłannikami miasta do komendanta soldateski znajdował się też dyrektor Kłodziński. Znaczenia i doniosłości Ossolineum w ówczesnem życiu narodowem, nawet politycznem, dowodzi chyba najlepiej następująca notatka Pola: „Generał Hammerstein oświadczył w dni parę po bombardowaniu Lwowa, iż bardzo żałuje tego, że zapomniał o Bibljotece Ossolińskich podczas bombardowania, bo byłby ją spalił"...

Zaiste nieprzeciętni ludzie kierowali tym Instytutem o zgoła wyjątkowej pozycji w społeczeństwie. Garnęło się doń wszystko, co płomienne, spragnione wiedzy. W drużynie literackiej owych lat niema prawie nikogo, ktoby dłużej lub krócej nie pracował w murach klasztoru karmelitanek i ktoby nie wspominał go potem z wdzięcznością.

Lecz z punktu widzenia zawodowego prócz dyrektora Kłodzińskiego szczególnie wielką zasługę ma kustosz Jan Szlachtowski, który pierwszy uporządkował i ułożył zbiory bibljoteczne. On to wprowadził systematyczny katalog kartkowy, zajął się ułożeniem i opisem numizmatów. Przed nim bowiem rzadkie monety i medale polskie tułały się w różnych kątach, pochowane w woreczkach, pudełkach, paczkach i skrzynkach, w piwnicach i na strychu. Przystąpił także Szlachtowski do ułożenia autografów i rękopisów. Pod kierunkiem dzielnego kustosza pracowało wydatnie trzech stypendystów, dobrowolnie zaś pomagał mu Aleksander Batowski, deputat stanowy, zapalony zbieracz i bibljofil, spisując rękopisma Bibljoteki w kilkunastu tomach. W okresie dwuletnim do r. 1841 sprawdzono stan wszystkich zbiorów, a w r. 1843 zinwentowano oddział polski, obejmujący 20.418 dzieł, a 22.899 tomów, oraz zaczęto układać katalog odsyłaczy. Kiedy zaś naprawa kościoła na pomieszczenie książek dobiegła końca, przenosił tam Szlachtowski dzieła, układał je własnoręcznie po tysiąc tygodniowo, jednocześnie zaś porównywał z inwentarzem, zaopatrując numerem bieżącym. .Dalej, by spełnić wolę Fundatora, uczył bibljotekarz stypendystów bibljografji i literatury. Jemu też zawdzięcza Zakład wskrzeszenie i utrzymanie drukarni. Po zdjęciu pieczęci ukazał się w niej ubytek czcionek, uzupełnia więc je pożyczką w kwocie 6.000 złr., uzyskaną od Włodzimierza hr. Dzieduszyckiego. Wzorowy organizator i administrator Bibljoteki, działa Szlachtowski i na innych polach. W czasach dość chaotycznych i swarliwych, jako profesor literatury polskiej na Uniwersytecie lwowskim, stara się u władz centralnych o Radę Szkolną i język rodzimy w szkołach. Wypadki r. 1848 paraliżują dalszą akcję w tym kierunku, lecz nieustępliwy rzuca już w r. 1851 myśl założenia Macierzy Polskiej na wzór czeskiej Maticy i ogłasza zaraz pierwsze w tym rodzaju publikacje w drukarni Ossolińskich. W r. 1850 zainicjował wydawnictwo specjalnego pisma p. t. Pamiętnik Literacki. Temi czasy pomnożono personel o szereg cennych jednostek. W r. 1845 pozyskano Augusta Bielowskiego, powierzając mu spis i opis manuskryptów. Uczony mąż, koło którego skupiło się grono literatów galicyjskich, mógł dzięki uzyskanemu stanowisku korzystać swobodnie ze zbiorów bibljotecznych i zużytkować je do celów naukowych. W latach 1847—1851 pełnił obowiązki konserwatora Szczęsny Morawski, niepospolity rysownik. Prawie wszystkie wybitne współczesne postacie znajdują się w tekach jego rysunków. Z powodu niezdrowia opuściwszy piastowany urząd, przeniósł się w Sądeckie, gdzie też napisał dzieło o Sądecczyźnie. W tychże czasach był urzędnikiem Zakładu Franciszek Ksawery Bełdowski (zm. w r. 1850), redaktor tygodnika Przyjaciel Dzieci.

Krótki ten przegląd wystarcza do stwierdzenia, że zarówno Kłodziński jak Szlachtowski pełnili powinność swoją najrzetelniej. To jednak, co było zasługą, obracało się im właśnie ku szkodzie. Gdyby mniej zaprzątali się administracją, porządkami, a jęli się pióra, okrzyczanoby ich za erudytów. Niestety, cicha praca bez rozgłosu dziennikarskiego i przechwałek nie zdołała wzbudzić uznania. Ogół literatów galicyjskich nie chciał pracy tej zrozumieć, wołając uparcie, że Zakład „nic nie robi" i nie publikuje nic prócz czasopisma. I daremny okazał się trud, by przekonać krytyków, że stanowisko w Bibljotece nie jest jakimś zaszczytem naukowym, ale ciężkim urzędem. Ciągła wojna podjazdowa przeciw kierownikom Zakładu, prowadzona nawet przez wybitnych pisarzy, jak Goszczyński, poczęła ich wreszcie zniechęcać. Tedy w r. 1846 złożył Gwalbert Pawlikowski zastępstwo kuratorji literackiej, a w r. 1849 zrezygnował Kłodziński, urażony do głębi krytyką Wydziału stanowego. Zastępcą dyrektora został Szlachtowski, przyjmując na się odpowiedzialność za całość skomplikowanych spraw zakładowych. Tak np. roztrząsana była wówczas sprawa sąsiedztwa z Cytadelą. Już w r. 1834, gdy na t. zw. Kaleczej Górze dawano w uroczyste dnie salwy, rysowały się mury gmachu od wstrząśnięcia. Wskutek próśb ze strony kuratorji przeniesiono strzelaninę do ogrodu niegdyś Jabłonowskich, lub na Wysoki Zamek. Zakład myślał nawet o tem, aby kupić Górę Wronowską, lecz planów tych nie dało się przeprowadzić. Rzecz stała się ponownie aktualną, gdy w r. 1850 budowano fortyfikacje na Cytadeli. Wówczas książę kurator w obawie o Zakład wystąpił do rządu z propozycją nabycia obszaru, zajmowanego przez Ossolineum, które obrałoby sobie inne, bardziej bezpieczne miejsce. Pomysłowi temu stanęła na przeszkodzie śmierć księcia w r. 1850. Prawie równocześnie zrezygnował Szlachtowski, nie mogąc dłużej znosić zaciekłych ataków.

Po zgonie ks. Henryka narzuciła Austrja Zakładowi jako kuratora Maurycego hr. Dzieduszyckiego. Ten pod wpływem opinji zganił ostro dotychczasowe rządy, ale po latach przyznać się musiał do omyłki w sądzie — i zmarłemu w r. 1858 Kłodzińskiemu w dorocznem sprawozdaniu poświęcił następujące słowa wspomnienia i uznania: „Adam Kłodziński zasłużył z wielu względów na wieczną wdzięczność naszą. Przybywszy tu, zastał rzeczy, po wielu nieprzyjaznych i rozwój tej instytucji tamujących okolicznościach, w stanie nader opłakanym. Albowiem nietylko księgi, rękopisma i inne zbiory były nieurządzone, niespisane i w największym nieładzie, nietylko drukarnia dla braku funduszów oddawna spoczywała, a czytelnia nie istniała, ale i same do tego przeznaczone lokalności dalekie były ukończeniu. Wypadało mu być nietylko bibljotekarzem i literatem, ale i budowniczym, gospodarzem, organizatorem. Nie nastraszył się tylu trudnych obowiązków i porzucił dla nich byt swobodny i samoistny".

Śmierć pierwszego kuratora zagroziła chwilowo nowem niebezpieczeństwem dla Zakładu. Ks. Henryk niewiele wprawdzie bywał w kraju, mimo to opiekował się rzetelnie instytucją i gorąco bronił jej w potrzebie. W ciągłych podróżach swoich pamiętał zawsze o Muzeum, zbierał dlań liczne cenne nabytki. O sprawach Ossolineum musiał też mieć dokładne co parę tygodni sprawozdania, poczem dawał natychmiast odpowiednie instrukcje. W ostatnich latach, po ustąpieniu Gwalberta Pawlikowskiego, wyręczał się ks. Henryk synem swoim Jerzym. Ks. Jerzy pragnął oddać się Zakładowi niepodzielnie, z zapałem, cechującym każde postępowanie jego, zwłaszcza w sprawach publicznych. Tymczasem po śmierci ojca spotkał go zawód, tamujący zamierzoną działalność. Rząd odebrał mu kuratorję do czasu, póki nie przeprowadzi ustanowienia ordy­nacji przeworskiej, ku czemu brakło jeszcze dopełnić niektóre prawne formalności. Akt fundacyjny Zakładu łączył na mocy umowy, zawartej między Józefem Maksymiljanem Ossolińskim a Henrykiem ks. Lubomirskim, kuratorję zakładową z ordynacją przeworską. Wobec tego więc, że akt tejże ordynacji nie był dotąd sfinalizowany, posłużyło to za pozór uchylenia ks. Jerzego od kuratorji. Właściwe przyczyny, co zobaczymy niżej, były natury czysto politycznej. Ks. Jerzy w drodze sądowej i u dworu upominał się o prawa swoje, ale minęły dwa dziesiątki lat walki heroicznej, nim zdołał przełamać mnogie trudności, wyjednać ostateczne zatwierdzenie ordynacji i odzyskać z powrotem kuratorję Zakładu. Narazie rządy objęli ludzie nowi.

IV. POD NADZOREM RZĄDOWYM

Maurycy hr. Dzieduszycki brał urząd zastępcy kuratora, a raczej zawiadowcy rządowego, w okolicznościach niepomyślnych. Przedewszystkiem przeciw temu rozporządzeniu „Landespraesidium" wniósł, jako reprezentant potomności, gorący protest, Tytus hr. Dzieduszycki, który w piśmie swojem nazwał zarządzenie wręcz nieprawnem i zagroził odebraniem zbiorów przez ks. Lubomirskich. Za pismo to otrzymał hr. Tytus od Agenora hr. Gołuchowskiego bezwzględną naganę z zapowiedzią aresztu, gdyby podobny ton w stosunku do władzy miał się jeszcze powtórzyć.

Również opinja i prasa były wzburzone. Głos publiczny oświadczał się za ks. Jerzym, usuniętym z Zakładu za to, że na sejmie w Kromieryżu należał do opozycji i jako znany słowianofil popierał politykę słowiańsko-czeską. Zawrzało więc na całej linji: od Wisły do Bugu. Jeśli się jednak zważy, że w razie nieprzyjęcia kuratorji przez Dzieduszyckiego, mógł ją dostać nieprzyjaźnie usposobiony Niemiec, który niechybnie hamowałby rozwój instytucji, trudno brać za złe Dzieduszyckiemu, że ze względu na interes Zakładu, postąpił wbrew statutowi i powszechnemu życzeniu.

Najwięksi przeciwnicy nie odmawiali mu nigdy wysokich kwalifikacyj naukowych i administracyjnych. Nowy kierownik, wziąwszy do serca pilne sprawy Zakładu, przedewszystkiem uporządkował jego finanse. Przy pomocy władz rządowych ściągnął zaległe od lat należytości z dóbr fundacyjnych, wydzierżawił drukarnię, będącą dotąd przyczyną strapień i niedoborów. Zarazem nie zapominał o pomnażaniu zbiorów i Bibljoteki, podniesieniu naukowego znaczenia Zakładu, nawiązując stosunki ze światem naukowym w kraju i zagranicą, jednając dla Zakładu wybitnych współpracowników.

I tak po przełamaniu oporu władz mianował „tymczasowym zastępcą dyrektora" Augusta Bielowskiego, który już od r. 1845 pracował w Bibljotece. W r. 1852 powołał na kustosza Karola Szajnochę. Jedna to z najszczęśliwszych nominacyj. Już samo nazwisko Szajnochy, zacne i aureolą więźnia stanu opromienione, stanowiło chlubę dla Zakładu. Począł on tu formować katalog dzieł polskich i w ciągu lat 1853-4 znacznie posunął tę pracę, lecz głównie, mając teraz znośne warunki życiowe i możność studjów w umiłowanym kierunku, poświęcił się zupełnie badaniom naukowym. Z rzadką sumiennością prowadził też korektę drugiego wydania Słownika Lindego. Możliwe, że odpowiedzialna a żmudna ta czynność zepsuła doszczętnie osłabiony już w więzieniu wzrok Szajnochy. Tworzył bowiem w celi długie poematy, posługując się jako narzędziem szpilką i białą ścianą. Napisane zacierał i pisał znowu. Ponieważ zaś ryte na wapnie litery wtedy tylko były czytelne, gdy oświecał je zukosa ostry blask słoneczny, przeto skazaniec pisał w słońcu! To stało się początkiem późniejszej, przesmutnej utraty wzroku, z powodu której w r. 1858 ustąpił z Zakładu. Usunąwszy się w zacisze domowe, nie przerywał znakomity historyk jeszcze mozolniejszej pracy, bo już przy pomocy cudzych oczu. Opróżnione przez Szajnochę miejsce zajął wezwany z Paryża Ksawery Godebski (1801—1869). Godebski, syn legendowego żołnierza i poety, jako poseł łucki na sejm Królestwa odznaczył się krasomówstwem, a wcześnie poświęcił się działalności literackiej w różnych kierunkach. Był więc współredaktorem Wandy i Pszczółki krakowskiej, twórcą wielu grywanych swego czasu w Warszawie komedyj i scen lirycznych. Bawiąc po r. 1831 w Paryżu na emi­gracji, brał też udział w wydawnictwie Pologne pittoresque Chodźki i współpracował z Mickiewiczem w Tribune du peuple. Powołanie na kustosza Ossolineum spotkało go już w podeszłym wieku. A tak się złożyło, że nietylko musiał zastąpić Szajnochę, ale i zmarłego w r. 1859 Felicjana Łobeskiego, malarza i nie bez zasług konserwatora Muzeum. Dzieduszycki polecił mu właśnie reorganizację Muzeum, zapraszając również Pola do segregacji zbiorów archeolo­gicznych i dziejowych pamiątek Zakładu. Pol przy pomocy Teofila Żebrowskiego, dał cały plan urządzenia Muzeum, który też został zrealizowany trudem Godebskiego, jego młodzieńczą zawsze energją ducha i bystrym umysłem. Przedmioty muzealne wyodrębniono wreszcie z Bibljoteki, mieszcząc je jako osobną całość w dotychczasowej czytelni, obecnie przeniesionej na piętro. Godebski to kazał przyozdobić salę, przeznaczoną na Muzeum, znamiennem i stosownem malowidłem na sklepieniu, mianowicie herbami ziem dawnej Polski; sporządził inwentarz rycin i numizmatów; objaśnił i ułożył przedmioty muzealne. Równocześnie zaś w Bibljotece uporządkowywał katalogi. Przez dziesięć lat pobytu w Ossolineum, odłożywszy wszystkie inne zajęcia literackie, znoił się jedynie dla Zakładu „jak mól bibljoteczny w stosach ksiąg i katalogów", powtarzając, iż musi się śpieszyć, albowiem „mało mu już czasu pozostaje do przeprowadzenia zamierzonego zadania i pozostawienia trwałego śladu po sobie w Zakładzie".

Krótko, niestety, bawił w Instytucie także uczony ruski Jan Wagilewicz (1811—1866), który pomagał, jak przez całe swoje życie cicho, bez rozgłosu, po większej części bezimiennie. Mianowany w r. 1851 jeszcze przez Jerzego ks. Lubomirskiego tymczasowym kustoszem, oddawał się z namiętnem umiłowaniem przyjętym obowiązkom. Zarobiony od świtu do zmierzchu, nosił tu miano „Pszczoły". Później już, jako tłumacz dla języka ruskiego w gubernjum, obok zajęć urzędowych, prowadził korektę Słownika Lindego, która wartość wydawnictwa powiększyła niezwykle. Mieszkał on nawet w parterowym domku w ogrodzie Ossolińskich, w biedzie i zupełnej abnegacji. Dusza w głębi polska, był ofiarą nieprzebierających w środkach ataków świętojurców.

W czasach Dzieduszyckiego rządziło więc Instytutem grono ludzi znamienitych, z przedniem w nauce i literaturze stanowiskiem. Pod ich czujną i doświadczoną strażą mógł ogół czuć się spokojny o zbiory narodowe, pewny, iż nic im grozić nie może i że w nienaruszonym stanie oddane kiedyś będą pieczy prawowitego kuratora. Inna wszakże wynikała stąd niedogodność pod względem wewnętrznej organizacji Zakładu. Tym uczonym, pisarzom z powołania, schodził czas cały na nieustannych poszukiwaniach do dzieł własnych. Jakżeż wymagać od nich, aby byli jeszcze urzędnikami, oddanymi wyłącznie pełnieniu drobiazgowych, biurokratycznych czynności, od których zawisł porządek bibljoteczny. Dolegał przeto Zakładowi brak dostatecznej liczby naukowo przysposobionych, o wieloletniej wprawie funkcjonarjuszów. Służbę bibljoteczną spełniali stypendyści; ale ci, młodzi, zmieniający się co dwa lata, nie mogli chyba zastąpić urzędników stałych, zawodowo bibljotekarstwu oddanych, z doświadczeniem i znawstwem bibljograficznem.

V. W DOBIE ROZKWITU

Klęska pod Sadową wstrząsnęła Austrją, a zarazem zmusiła do poniechania dotychczasowego absolutyzmu. Nadana w grudniu r. 1867 konstytucja przyniosła większe swobody i szersze prawa polityczne. Chwila ta miała i dla Zakładu bardzo doniosłe znaczenie. Skończyły się czasy represyj, zatętniło życie, Ossolineum zaczyna odgrywać właściwą rolę.

Już minister Ryszard hr. Belcredi powrócił Jerzemu Lubomirskiemu kuratorję Zakładu. Po ośmnastu latach dotkliwej przerwy bierze książę dostojny urząd i nie zazna spoczynku, dopóki nie zreorganizuje Ossolineum na wzór zagranicznych instytucyj. Do ostatniej chwili życia działał on z równą żarliwością, mimo, iż inne ważne sprawy naukowe odwoływały go często ze Lwowa, jak np. utworzenie Akademji Umiejętności w Krakowie, księcia w największej mierze zasługa, a i zdrowie też nie dopisywało. W Zakładzie zamieszkały i na wszystko baczny, zwrócił przedewszystkiem uwagę na potrzebę wprowadzenia ściślejszej kontroli nad Bibljoteką i zbiorami, szczególnie nad czytelnią, gdzie przy znacznej liczbie korzystających książki mogły łatwo ginąć. Przystępując sumiennie do rzeczy, przeprowadził dokładny przegląd i sprawdzenie wedle katalogów książnicy i Muzeum. Kontrola, t. zw. szkontrum inwentarza i książek trwało kilka miesięcy, przez który to czas zamknięto biura i czytelnie, wstrzymano wszelkie inne prace. Korzyść z nowych porządków uwidoczniła się po uruchomieniu Bibljoteki. Pomnożono też wtedy grono urzędników, co z wielu względów okazało się konieczne, a również i z tego powodu, że jeszcze przed końcem szkontra i otwarciem na nowo Zakładu zmarł kustosz Ksawery Godebski, przy przeglądzie zbiorów „prawa ręka" księcia. Strata to była ciężka, Godebski bowiem bez zastępcy sam pełnił obowiązki kustosza, skryptora i konserwatora Muzeum jedynie przy problematycznej pomocy zmieniających się stypendystów. Dostrzega stąd książę konieczność stałych urzędników i rozłożenia obowiązków bibljoteczno-muzealnych pomiędzy większą ilość osób przygotowanych naukowo.

W doborze ludzi zawsze szczęśliwy, skupia ich Lubomirski teraz wyjątkowych. To też od r. 1869 datuje się tu arcypomyślny okres, gdy na czele Zakładu jest August Bielowski, mianowany wreszcie rzeczywistym dyrektorem, a zastępcą kuratora zostaje profesor Antoni Małecki, zajmujący tak zaszczytne stanowisko w świecie naukowym. Wybór ten opinja przyjęła radośnie. Dalej w miejsce kustosza nominowano dwóch skryptorów literackich: dr. Władysława Wisłockiego, który później na niwie bibljografji polskiej odznaczył się świetnie, i pedagoga-popularyzatora Lucjana Tatomira, nadto zaś stworzono urząd sekretarza naukowego Zakładu. Pierwszym sekretarzem był Władysław Łoziński, nieoceniony badacz przeszłości kultury polskiej.

Za kuratorji ks. Jerzego rozrosło się też szczególnie Muzeum. Na mocy ustawy ordynackiej i układu między ks. Henrykiem a Ossolińskim, przeniósł ks. kurator w r. 1870 zbiory muzealne i bibljoteczne z Przeworska do Lwowa i połączył je z Zakładem, mieszcząc cenny nabytek w prawem skrzydle gmachu, dawniej odnajmowanem. Konserwacją zbiorów tych, wyodrębnionych pod nazwą Muzeum im. XX. Lubomirskich, obarczono z poruczenia księcia artystę-malarza i archeologa Edwarda Pawłowicza (1825—1909). Uczeń Akademji Sztuk Pięknych w Petersburgu, który studjował następnie w Rzymie i w Paryżu, przysłużył się Muzeum odpowiedniem pomieszczeniem i uporządkowaniem artystycznych objektów, dbałością o ich pomnożenie i nienaruszalność.

Wnikliwy w potrzeby kurator tworzy zkolei oddzielną czytelnię, tylko dla ludzi, poświęcających się poważnym studjom. Zarazem nie zapomina o właściwej działalności naukowej Zakładu. Między innemi proponuje odznaczyć objęcie kuratorji wydawnictwem dzieła pomnikowego, któreby w literaturze pozostało trwałą pamiątką. Z porady Małeckiego wybrano ku temu Biblję królowej Zofji. Przepyszną jej, podziwianą wtedy edycję opracował też krytycznie prof. Małecki. Zczasem zmienił się wogóle kierunek wydawnictw zakładowych. Lubomirski mniemał, iż instytucja narodowa winna przedewszystkiem upowszechniać posiadane przez się materjały naukowe. Odłożył więc dawną, mniej czytaną Bibljotekę Ossolińskich do chwili, gdy fundusze pozwolą zwracać uwagę i na bieżący ruch w nauce, a natomiast przystąpił do ogłaszania rękopisów Zakładu pod zbiorowym tytułem: Kodeksy dyplomatyczne Bibljoteki Ossolińskich. Pierwsze tomy, wydane później przez Wojciecha Kętrzyńskiego i Stanisława Smolkę, zawierać miały akty opactwa tynieckiego. Zamysły kuratora usiłował rozwinąć w r. 1874 Bielowski, wszczynając Bibljotekę Ossolińskich, nową publikację, mieszczącą zbiór materjałów do historji polskiej. Sam przeto wypuścił z druku trzy pierwsze jej tomy, troska o dalsze przypadła już Kętrzyńskiemu.

Przejęty do głębi misją swoją, pragnął Lubomirski na wszelkich dążnościach naukowych w kraju położyć kierowniczą rękę, każde zaś inne poczynanie w tej dziedzinie, gdziekolwiek się ono pojawi i w jakiejkolwiek formie, osłaniać, nadawać mu bieg, być bodźcem do rozwoju. Człowiek zadziwiającej inicjatywy, rzucanej z murów Ossolineum, ogniska życia umysłowego u kresów, nie przepuścił by najmniejszej sprawy, wymagającej poparcia. I tak, gdy wyznaczony przez rząd konserwator zabytków przeszłości ugina się pod ciężarem swoich obowiązków, Lubomirski występuje z projektem, aby akcję tę objął Zakład Narodowy, mianując ze swego ramienia powiatowych delegatów celem przeprowadzania poszukiwań archeologicznych i opieki nad dawnemi zabytkami. Zaraz też sam (w r. 1871) zwraca się do Antoniego Schneidra (1825—1880) i poleca mu imieniem Zakładu zorganizowanie ochrony starożytności krajowych. Schneider, coprawda samouk, lecz fanatyczny pracownik na polu archeologji i krajoznawstwa, obdarzył instytucję wynikami swoich poszukiwań, rejestrowanemi w udzielonem przez księcia mieszkaniu. Tutaj eks-konspirator, ofiara prześladowań policji austrjackiej, mógł pod spokojnym dachem wydawać Encyklopedję do krajoznawstwa Galicji. Część materjałów tych, niewydrukowanych, pozostała w Ossolineum, reszta ugrzęzła w Akademji Umiejętności w Krakowie. Skoro zaś mowa o ulokowaniu Schneidra w gmachu, warto też wtrącić, iż w różnych jego ubikacjach, nawet zakamarkach, znajdowali często kąt bezpieczny emigranci, zasłużeni starcy, autorowie i artyści.

Kurator upominał się także o oddanie Archiwum Aktów Ziemskich i pod nadzór Zakładu. Tyle to rozlicznych spraw poruszył książę w ciągu lat kilku ponownej kuratorji. Zamiłowany w rzeczy przeszłej i nauce, a zarazem jeden z najpiękniejszych charakterów, jakie zna nasza historja, o „piersi z granitu i sercu kryształowej czystości", podniósł znaczenie Zakładu pod każdym względem, przeobraził jego ustrój i ożywił działalność. Niestety, tak zasłużony mąż zmarł przedwcześnie w r. 1872.

Ale i na tę ostateczność poczynił za życia odpowiednie zarządzenia. Ustanawiając ordynację przeworską, wyznaczył zarazem administratora, który w razie śmierci, a małoletności starszego syna, Andrzeja, miał niezwłocznie objąć zastępczo tak zarząd ordynacji przeworskiej, jak i kuratorję Zakładu. Od obywatelskiej tej usługi nie uchylił się ofiarnie Kazimierz hr. Krasicki.

Krasicki, nie zwlekając, wejrzał natychmiast w stan majątkowy ordynacji, jako też i w stan Zakładu z zamiarem, aby w sprawowaniu obowiązków kuratora literackiego trzymać się ściśle ustaw Założyciela, a posuwać dalszą czynność według tych samych zasad i w tym samym kierunku, co zgasły kurator. Dawny oficer wojsk polskich, człowiek otwartej głowy i rządny, patrjota, odpowiedział w pełni zadaniu. Był bowiem Krasicki wiernym włodarzem Instytutu, szczerze o jego dobro i sławę zatroskanym, przezornym zawiadowcą funduszów, zwierzchnikiem dla podwładnych sprawiedliwym. Podobnie jak na wszystkich stanowiskach swoich przejęty nawskróś poczuciem powinności i tutaj też wymagał od innych nieleniwej służby. Z wielu instrukcyj zastępcy kuratora podnieśmy słuszne rozporządzenie, zalecające jak największe ułatwienia publiczności przy użytkowaniu książnicy i Muzeum. A już wdzięczność niewymowną zaskarbił sobie wyjednaniem od władz przywileju na druk i nakład książek polskich dla szkół ludowych. Stało się to w r. 1878 i od tej ważnej daty poczyna się niekłopotliwa epoka Zakładu. Utrwalone dochody pozwalają czynić meljoracje, pomnożyć personel, zwiększyć jego zbyt skromne uposażenia, dokonywać koniecznych zakupów książek i muzealjów, słowem iść z postępem. Krasicki zwołuje wspólne konferencje urzędników, poleca wznowić przerwane prace nad katalogiem rzeczowym, który dopiero nadaje większym księgozbiorom pewną użyteczność. I jemu wreszcie przypisuje Zakład pozyskanie na dyrektora po śmierci Augusta Bielowskiego tak wybitnej siły, jak Wojciech Kętrzyński.

August Bielowski, jeden z najbardziej „podejrzanych", dostał wprawdzie formalną nominację na dyrektora dopiero w r. 1869, ale on to właściwie od chwili wejścia do Ossolineum był duszą naukową instytucji. Sądził zawsze, że Zakład dziełami, wydawanemi przez urzędników, winien stać na świeczniku piśmiennictwa i działał też w tym duchu. Zapatrywanie swoje w tej kwestji wypowiedział zresztą zupełnie wyraźnie wobec ks. Jerzego w następujących słowach : „Chcąc, aby Zakład w dzisiejszem swojem położeniu odżył niejako na nowo, potrzeba mu jak najwięcej nauki wewnątrz, a zewnątrz sympatji po całym kraju, sympatji ludzi światłych, ludzi naukowych. Obu tym potrzebom stanie się zadość, jeśli wszystkie, jakie są lub być mogą w tym Zakładzie urzędy, począwszy od dyrektora aż do ostatniego przepisywacza, obsadzone będą ludźmi naukowymi. Już to samo jest w stanie obudzić przychylne usposobienie dla Zakładu po całym kraju w ludziach, którzy się umiejętnościami zajmują ; nierównie więcej pokrzepi i utrwali ich dla Zakładu sympatje to przekonanie, że każda rzeczywista około nauk zasługa znajdzie należyte uznanie u tych, którym władza nad jedynym w kraju zakładem naukowym jest powierzona, że ci, zgodnie ze słowami Ossolińskiego ustawy nie czekają, aż im kto sam nastręczać się będzie na objęcie jednego lub drugiego z urzędów, starają się pierwsi pozyskać sobie tych, co mają istotne około nauk zasługi". Będąc na czele instytucji, trzymał się Bielowski zasad tych we wszystkiem. Ossolineum stało się osią prac i wydawnictw historycznych. Sam inicjator tegoż ruchu dawał świetny przykład, orząc zrazu rolę poetyczną, później historyk o głośnem imieniu. Osobliwie zasłużył się wobec dziejopisarstwa rozpoczęciem wydawnictwa p. t. Monumenta Poloniae historica. Zebrał on po raz pierwszy prawdziwe skarby wielkiego znaczenia dla przyszłych historyków. Nie szczędził znoju, kosztu i osobistych trudów, aby dzieło o ile moż­ności było zupełne i odpowiadało wymaganiom naukowym. Przedsiębierał także wielokrotnie podróże do Niemiec, Moskwy, Piotrogrodu i Sztokholmu celem porównywania znajdujących się w bibljotekach tamtejszych kodeksów rękopiśmiennych. Nawiązywał stosunki z światem naukowym i korespondencje z najznakomitszymi uczonymi, które dopomagały w poszukiwaniach i ułatwiały uzupełnienie dzieła wedle powziętego planu. Po długich studjach i przygotowaniach wydał epokowy tom pierwszy w r. 1864, do wydania tomu drugiego w r. 1872 przyczyniła się już Akademja Umiejętności w Krakowie, przyrzekłszy łożyć na druk dalszych tomów. Teraz, by przyśpieszyć wydawnictwo, ofiarowało pomoc swoją kilku młodych historyków. W r. 1876 dawano pod prasę tom trzeci, niestety już nie wykończony przez autora. Bielowski nie doprowadził wprawdzie dzieła do pewnego kresu, ale w każdym razie podjął się pracy, jaką gdzieindziej dokonywują całe komisje, kolegja, grona uczonych pod opieką rządów, zasobnych w środki pieniężne. Bielowski, choć niezamożny, dźwignął ciężar ten sam jeden, czerpiąc siły tylko z ukochania naszych dziejów.

W pracach naukowych ożywiała go miłość ojczyzny, zarówno jak w życiu. Wydawca Pomników dziejowych Polski brał udział w powstaniu listopadowem; walczył z legją pieszą polsko-litewską w wielu bitwach, a mianowicie pod Grochowem i Ostrołęką, gdzie stracił brata, Franciszka. Po powrocie do Lwowa nie porzucił robót w duchu szczerze niepodległościowym i ułatwiał agitację emisarjuszom. Nie dziw więc, że cieszył się mirem i posłuchem w kołach młodzieży, tak za działalność patrjotyczną, jak i za trudy około literatury ojczystej. Bielowski był też u nas jednym z pierwszych głęboko uświadomionych słowianofilów i, obok Ludwika Nabielaka, główną sprężyną w tajnem polityczno-literackiem „Towarzystwie Zwolenników Słowiańszczyzny" we Lwowie. Rozumiał, iż dla poparcia polskich ruchów wolnościowych trzeba wzniecić i zorganizować dążenia wolnościowe na ziemiach słowiańskich. Polityczno-estetyczne to słowianofilstwo znalazło bardzo wybitny wyraz w wydawanym przez Bielowskiego noworoczniku Ziewonja. Pierwszy tom jej ukazał się w r. 1834 we Lwowie, tom drugi w r. 1838 w Pradze czeskiej, przedrukowany i rozszerzony w roku następnym w Strassburgu. Z roczników tych wieje gorąca sympatja dla literatury słowiańskiej, zrodzona z poczucia jedności szczepowej. Ale odwaga przekonań w chwilach, kiedy to było poczytywane za zbrodnię, nie pozostała bez następstw. Jak wielu innych, ujrzał się Bielowski w r. 1834 w więzieniu, w którem przebywał dwa lata. Wypuszczony figurował nadal na liście „osób podejrzanych", nie mogąc z tego powodu uzyskać posady. W Ossolineum też do r. 1869 przebywał na stanowisku „prowizorycznem".

Rzadkie cnoty obywatelskie i zasługi naukowe zjednały mu natomiast cześć społeczeństwa. Zczasem też centralizował Bielowski dokoła siebie cały ruch literacki Lwowa. Starszy wiekiem i doświadczeniem, dawał impuls wszystkim prawie umysłowym poczynaniom, bądź ożywiał je radą, wspomagał słowem i piórem. Powszechna sympatja i to poważanie udzielały się też niepomiernie Zakładowi, w którym przez przeszło lat trzydzieści „był jak orzeł i żóraw".

Równocześnie prawie z Bielowskim służył Ossolineum drugi celny przedstawiciel umysłowości naszej, mianowicie Antoni Małecki (1821 — 1913). Wstąpił on tu w r. 1869 na prośbę ks. Jerzego w charakterze wicekuratora i odtąd długie lata, bo od r. 1869 do 72, i od 1882 do 1913, trwał na tym posterunku. „Antoni Małecki stał się legendową postacią, wcielonym mitem o autorytecie nauki polskiej, nieutrudzenie czuwający na straży polskiego języka, polskiej literatury, polskiej kultury historycznej... Dla Lwowa zaś to dostojny patron naukowego ruchu w zakresie umiejętności, przedmiotem samym dokumentujących swój narodowy charakter". Wchodząc do Zakładu, miał już za sobą niemal szczyt swojej sławy, jako były profesor Wszechnic jagiellońskiej i lwowskiej, a przedewszystkiem jako autor pierwszej monografji polskiej o Juljuszu Słowackim. Tutaj, zdała od gwaru, badaniami pochłonięty, nie widział zrazu pola do szerszych działań na rzecz instytucji. Wprawdzie ks. Jerzy nadał mu osobnem pełnomocnictwem pod nieobecność swoją „moc i władzę czuwania i przestrzegania we wszystkiem dobra i całości majątku i funduszów, należących do Zakładu, dozorowanie dobrego porządku i wykonania funduszowej ustawy, tudzież pełnienia sumiennego obowiązków, urzędnikom i sługom Zakładu powierzonych", ale właściwie władzę tę i inicjatywę zachował sam kurator w swoich rękach. Kiedy zaś po śmierci księcia (w r. 1872) objął zarząd Kazimierz hr. Krasicki, wówczas Małecki złożył godność wicekuratora i pozostał tylko jako prywatny mieszkaniec w budynku bibljotecznym. Zgon Krasickiego w r. 1882 wydobywa go znowu z zacisza, po raz drugi piastuje wicekuratorję. Z dawnych współpracowników nie było już nikogo. Miejsce po Bielowskim odziedziczył w r. 1876 Wojciech Kętrzyński. Wspólnie tedy z nowym dyrektorem przyłożył się do roboty, może nie głośnej, lecz nader owocnej. Blisko pół wieku trwała ta służba, podczas której nie szczędził trudu, światłych rad i cennych wskazówek, zwłaszcza w okresie małoletności obecnego kuratora, ks. Andrzeja. „Zda się duchem i ciałem przywarł do tych murów" i z miłości ku nim ofiarował na rzecz Zakładu 60.000 koron. Stąd też w r. 1892 kuratorja celem uczczenia 50-lecia pracy Małeckiego na polu nauki i literatury ustanowiła z funduszów Bibljoteki stypendjum imienia jubilata. W kwocie 600 koron wspierać ma ono studjujących piśmiennictwo, język i historję polską. Słuszne to, choć częściowe wypłacenie się z długu wdzięczności, jakie Ossolineum zaciągnęło wobec znakomitego przedstawiciela umysłowości naszej.

Po śmierci Bielowskiego w r. 1876 przypadło dyrektorstwo dr. Wojciechowi Kętrzyńskiemu (1838-1918). Wezwany w r. 1873 do Ossolineum, zrazu sekretarz naukowy, w rok później został kustoszem. Głośny w Polsce historyk trudził się dla dobra i rozwoju Zakładu lat czterdzieści pięć, na polu zaś badań jeszcze dłużej, gdyż lat pięćdziesiąt trzy. Sama bibljografja prac tych, wydana w r. 1917, obejmuje stronic dwadzieścia. A dodajmy, iż dziejopisarska działalność Kętrzyńskiego posiada duże znaczenie nietylko pod względem ściśle naukowym, ale także i narodowym.

Wojciech Cietrzew Kętrzyński urodził się w Lecu (Lotzen) w Prusiech Wschodnich w d. 11 lipca r. 1838 jako Adalbert von Winkler i do lat chłopięcych był Niemcem. Dopiero poznanie krewnych Kętrzyńskich z Prus Zachodnich i wpływ kolegów szkolnych-Polaków w gimnazjum w Rastemborku spowodowały powrót do nazwiska przodków. Kętrzyński rzucił się teraz do nauki polszczyzny, starał się poznać ojczystą historję i literaturę. O ówczesnych uczuciach jego świadczą poezje młodzieńca, wydane później p. t. Aus dem Liederbuch eines Germanisirten. Książeczka, choć pisana jeszcze w języku niemieckim, tchnie gorącą miłością ojczyzny, a kończy się strofami: „Noch ist Polen nicht verloren". Rząd pruski zarządził bezwzględną konfiskatę jej nakładu, tak że prawie jedyny egzemplarz ocalał w zbiorach Bibljoteki Ossolińskich. Represje te nie zdołały oczywiście stłumić nowych silnych uczuć. To też z wybuchem powstania przeciw Rosji Kętrzyński bierze w niem udział, przedziera się z ważnemi dokumentami i instrukcjami na Litwę, przyczynia się tam do organizacji ruchu, a po spełnieniu swojej misji wraca pod zabór pruski, aby przemycać broń z Prus do Królestwa. Schwytany na tej czynności, dostaje się do więzienia w Kładzku, na Śląsku, gdzie go władze pruskie trzymały przez półtora roku. I to prześladowanie nie złamało hartu jego duszy. Wszczyna tedy piórem walkę z niemczyzną. Naukową działalność rozpoczął w r. 1865 od artykułu, w którym protestował przeciw uroszczeniom niemieckim, jakoby na ziemi naszej nie mieszkali niegdyś Słowianie, lecz Celtowie i Germanie. Następnie zabrał się do studjów nad dziejami Prus, a wynikiem ich była rzecz pomnikowa, opublikowana w r. 1882 przez Zakład Ossolińskich p. t.: O ludności polskiej w Prusach niegdyś krzyżackich. Dawała ona rewelacyjne opracowanie tak zawiłego zagadnienia. Obok oryginalnych przyczynków z historji zaczął też Kętrzyński ogłaszać sporo wydań naszych źródeł dziejowych, więc przedewszystkiem roczników, dokumentów i zabytków dyplomatycznych.

Wielkie zasługi jego naukowe mają godne uzupełnienie w tru­dzie, poniesionym dla instytucji. Kętrzyński zjawił się w Zakładzie już jako biegły bibljotekarz Kórnika, gdzie przebywał w latach 1868-1870; a że do studjów historycznych musiał szukać materjałów w bibljotekach i archiwach niemieckich, więc poznał się tam dokładnie z ładem i systematycznym porządkiem tychże zbiorów. Wobec poprzedników swoich: albo dobrych, pilnych bibljotekarzy, albo wybitnych mężów nauki, nowy dyrektor w niezwykłej harmonji łączył obie zalety. Posiadał przygotowanie pierwszorzędne, jako świetny znawca paleografji, numizmatyki i wszystkich innych nauk pomocniczych historji, co udowodnił doskonałem ułożeniem kolekcji monet i medali oraz opublikowaniem trzech tomów Katalogu rękopisów Bibljoteki Ossolińskich, mogącego służyć za wzór tego rodzaju wydawnictw. Ale zarazem nie zapominał nigdy o potrzebie ścisłej organizacji toku urzędowania, skrupulatny, obowiązkowy, zawsze pierwszy i ostatni w biurze, zwierzchnik wyrozumiały. Wzrost Bibljoteki w jej przedwojennym okresie świadczyć będzie trwale o przymiotach znamionujących jej długoletniego kierownika.

Kazimierz hr. Krasicki zmarł, jak wiadomo, w r. 1882, w którym to roku wszedł w prawa kuratorskie Andrzej ks. Lubomirski, syn ks. Jerzego. W okresie kuratorji ks. Andrzeja Zakład potężnieje pod względem finansowym. W r. 1889 przedłużono Ossolineum przywilej wydawania w własnym zarządzie książek dla szkół ludowych, owo żywe źródło dochodów, koniecznych teraz na odnowę gmachu, poprawienie bytu urzędników, wydatniejsze pomnażanie zbiorów. Ks. Andrzej, znany powszechnie z zabiegów około uprzemysłowienia dawnej Galicji, z cechującą go rzutkością i energją postanowił podnieść także Zakład przez rozwinięcie oddziału przemysłowego. Dzięki wysiłkom kuratora wzmogła się niezwykle działalność Wydawnictwa książek szkolnych, których krocie rozchodziły się corocznie w Polsce. Poczęły huczeć coraz to liczniejsze maszyny ogromnej drukarni, największej we Lwowie. Do niej dokupiono zczasem dwie jeszcze drukarnie, zasobne w sprzęt i czcionki. Zakład nabył też szereg nowych nieruchomości, a w jednej umieścił własną już, wielką introligatornię. Powstały również filje Wydawnictwa książek w innych miastach naszych. Wszystko to zaś przeważnie za inicjatywą ks. Andrzeja, wiernego idei krzewienia przemysłu.

Zakład więc, powstały w dobie niedoli narodu, przetrwał złe, najgorsze nawet czasy, aby wreszcie w pomyślniejszych już okolicznościach, przy pewnej wyrozumiałości następnych władz politycznych, lecz przedewszystkiem pod troskliwym zarządem własnym iść w pomoc dalszemu rozwojowi oświaty narodowej, kształceniu nowych pokoleń. Zespół ludzi oddanych nauce wytworzył bowiem specjalną atmosferę naukową w tych obfitych a spokojnych zbiornikach wiedzy. I podobnie jak za dni ucisku i niemczyzny, tak i teraz ogniskował się w murach Zakładu ruch umysłowy Lwowa. To była zawsze ostoja i szkoła młodych, a bardzo wielu znakomitych pracowników w dziedzinie historji i literatury, jakich wydał zabór austrjacki, przechodziło przez Ossolineum, piastując tu różne godności. Wszystkich wymieniać niesposób; poprzestańmy na kilku wybitniejszych.

Lat z górą trzydzieści (1882-1913) poświęcił Zakładowi Władysław Bełza, współtwórca teatru w Poznaniu, założyciel wielu naukowych i literackich towarzystw, poeta-idealista, przedewszystkiem niezrównany pieśniarz dziatwy, autor Katechizmu polskiego dziecka. Początkowo (1882—1889) sprawujący jako skryptor dozór nad czytelnią dla młodzieży, mianowany później sekretarzem administracyjnym, od r. 1891 objął też obowiązki naczelnika Wydawnictwa książek szkolnych. Bełza okazał się i tutaj cennym nabytkiem. Ukochawszy gorąco instytucję, o jej dobro jak nikt drugi dbały, zajmował się żywo każdą najdrobniejszą rzeczą, występując przytem z zapałem i niebywałą bezinteresownością. Charakter czysty jak łza, serce o wyjątkowej dobroci — sprawiły, że wkrótce posiadł w Zakładzie pierwszorzędne znaczenie i powagę. Jako doradca kuratora i jego zastępcy, miał też odtąd na wszystkie sprawy zakładowe wpływ stanowczy, korzystał zaś zeń zawsze ku wielkiemu pożytkowi instytucji.

W czasach tych urząd kustosza pełnił poważny i sumienny badacz przeszłości dziejowej dr. Aleksander Hirschberg (1847—1907). Początkowo (w r. 1875) sekretarz oddziału naukowego, habilitował się też jako docent historji polskiej w Uniwersytecie. Zostawszy w r. 1876 kustoszem, poświęcił się zupełnie zajęciom bibljotecznym, porządkując w chwilach wolnych Archiwum Miejskie i wydając w latach 1890—1895 pisma ludowe Chatę i Nowiny.

Równocześnie z Hirschbergiem widzimy w Ossolineum dra Bronisława Czarnika (1857—1918). Związał on całe życie z Bibljoteką: w r. 1877 stypendysta, w r. 1883 skryptor literacki, w r. 1894 zastępca kustosza, a w r. 1907 kustosz. Jako bibljotekarz nie ograniczył się tylko poruczonem mu zadaniem, ale był zarazem czytającej publiczności doskonałym przewodnikiem. Rozległą erudycją swoją służył on z chęcią każdemu i przed nikim nie ukrywał jej zazdrośnie. Zarówno dla studenta jak i dla profesora uniwersytetu stały otworem jego bogate zapiski. Z doświadczenia i wskazówek kustosza korzystali niemało podlegli mu młodzi urzędnicy bibljoteczni. On to wreszcie zasłużył się dobrze pomnożeniem inwentarza bibljotecznego w duchu więcej nowożytnym. Czarnik bowiem sprowadzał systematycznie wszystkie celniejsze dzieła z zakresu literatury i kultury europejskiej. Tem odmłodził charakter Bibljoteki i to winno mu być wdzięcznie zapisane. Niemniej zainteresowania jego naukowe łączyły się ściśle z Zakładem, gdyż zajmował się on szczególniej literaturą galicyjską, tak bardzo bliską dziejom Instytutu.

Szereg lat układał wzorowo katalog realny obecny profesor Wszechnicy lwowskiej, Wilhelm Bruchnalski. Czynność uczonego w Zakładzie przypada na lata 1888—1906, lecz i po ustąpieniu swojem z Bibljoteki z powodu powołania na katedrę historji literatury polskiej nie przestał interesować się Ossolineum. Mówią o tem tak wydane, jak i znajdujące się w przygotowaniu publikacje.

Również dla katedry literatury polskiej opuścił Zakład Bronisław Gubrynowicz, długoletni skryptor literacki, a później kustosz muzealny (1892—1919), obecnie profesor Uniwersytetu warszawskiego. Na miejscu kierownika Muzeum przedsięwziął on porządkowanie i klasyfikację zbiorów artystycznych, a podobnie jak inni dawni współpracownicy, dał dowód pamięci o instytucji wyczerpującą monografją o Antonim Małeckim.

Dzisiejsza postać Muzeum jest dokonanem w znojach dziełem kustosza Mieczysława Tretera, zczasem inspektora rezydencji Rzeczypospolitej. Treter też zainaugurował tu cykl wystaw obrazów i rycin. Zastąpili go na krótko Władysław Podlacha i ś. p. ks. Władysław Żyła, profesorowie Uniwersytetu Jana Kazimierza.

Trudno, zaprawdę, w krótkim zarysie popularnym wyliczyć, cóż dopiero scharakteryzować wszystkich współpracowników Zakładu. Konieczność przeto każe poprzestać na przytoczeniu nazwisk najbardziej znanych w piśmiennictwie i nauce, jak: Bruno Bielawski, Józef Kazimierz Turowski, Aureli Urbański, Stanisław Smolka, Klemens Kantecki, Jan Krechowiecki, z późniejszych: Fryderyk Papee, Korneli Heck, Stanisław Wasylewski, Jerzy Koller, Witołd Bełza, Józef Zaleski, Kazimierz Piekarski. Rozsławiły się też w różnych dziedzinach imiona legjonu stypendystów Ossolineum. Poczet ich w r. 1830 otwiera Józef Dzierzkowski, powieściopisarz, autor Uniwersału hetmańskiego. Za nim w kolei lat kroczą: Bernard Kalicki (sekretarz Szajnochy), Kazimierz Górski, Aleksander Hajdecki, Roman Maurer, Bronisław Gorczak, Michał Lityński, Zdzisław Hordyński, Antoni i Mikołaj Mazanowscy, Stefan Ramułt, Wiktor Czermak, Piotr Bieńkowski, Henryk Kopia, Karol Nittman, Tadeusz Sternal, Stanisław Sobiński, Jan Pieracki, Bronisław Gebert, Karol Hadaczek, Stanisław Kętrzyński, Władysław Podlacha, Tadeusz Mańkowski, Józef Ruffer, Kazimierz Ostrowski-Bełza, Stanisław Koncewski, Antoni Sadzewicz, Stanisław Kossowski, Edward Dubanowicz, Marceli Prószyński, Stanisław Stroński, Bolesław Bator, Czesław Nanke, Juljusz Kleiner, Bronisław Pawłowski, Stefan Vrtel-Wierczyński, Stanisław Łempicki, Juljusz Petry, Stefan Wierzbicki, Kazimierz i Stefan Sochaniewicze, Mieczysław Hartleb, Emil Kipa, Stefan Mękarski, Stanisław Peliński, Karol Maleczyński, że się wymieni tych tylko.

Bo istna jasność, moc i urok biły od murów, dźwigniętych ręką wielkiego Fundatora. Dopiero dzisiaj z perspektywy dziejowej da się ocenić ich potężne działanie. I dziś też dopiero rozumiemy, iż stara książnica Ossolineum, jak pieczołowita macierz garnęła do się młodych badaczy, była szafarnią światła i przybytkiem wiary dla idących z otuchą w promienną przyszłość... Wreszcie przyszły owe czasy upragnione. Ziściła się tęsknota gorąca, dla której ossolińczycy gnili w lochach więziennych i życie swoje kładli w ofierze... Marzenie przybrało kształt rzeczywistości... Polska zmartwychwstała !

wstecz...

dalej...

O historii powstania lwowskiego Ossolineum

Powrót
Licznik