Jerzy Masior

Życiorys

Mam napisać życiorys. Z pisaniem tego rodzaju wypracowań bywa ostatnio sporo kłopotów, biorąc pod uwagę mój wiek i świadomość, że życiorysy mogą prócz rutynowej funkcji sprawiać także przepustkę do przyszłości. Oczywiście pisane dostatecznie wcześnie, z talentem i... chytrze, na tyle chytrze, by umieć usprawiedliwić wszystko. Nie jest to łatwe zadanie chociażby dlatego, że usprawiedliwiamy na ogół to co za nami, a nie zamierzenia. Pisząc życiorys zazwyczaj nie wie się dokładnie, w którym miejscu już jesteśmy. Stąd oglądanie się w tył i w przód bywa nieprecyzyjne, a co najmniej nie zawsze odpowiedzialne. Tego chciałbym uniknąć za wszelką cenę. Aczkolwiek precyzja, dokładność, punktualność to nie najchwalebniejsze cechy mojego sposobu na życie, tym niemniej, skoro ten życiorys ma być czytany przez innych i być może nawet podglądany, komentowany, oplotkowany to przecież na jakąś tam wiarygodność muszę się zdobyć. No, wymienione wyżej wady pozwoliły mi, jak sądzę, na żywot niebanalny o tzw. poszerzonych horyzontach, na dobre tempo, na jego gubienie, na wynalazki z dnia na dzień, w których przydatność ja tylko wierzyłem. Np. wierszy nie pisywałem od samego początku, a więc wtedy, gdy bywa się pierwszym uczniem, zakochanym sztubakiem, pędziwiatrem i bogoojczyźnianym harcerzem- To przyszło później i było moim dodatkowym (?), dość serio zajęciem. To samo z malarstwem, a właściwie z malowaniem, bo to nie to samo. Z czasem te i inne zajęcia stały się orbitami, po których z przyjemnością poruszałem się, szukałem przyspieszenia, miękkiego lądowania, świateł bardzo nie postojowych. Tego nie wyuczyłem się, nie wyedukowałem, to stało się z potrzeby tzw. wewnętrznej, co w moim przypadku jest określeniem prawdziwym. W wolnych chwilach usiłuję analizować przypadek własny. Dochodzę do wniosków czasem zbieżnych, to znów bałamutnych i na ogół te moje nocne kazuistyczne wypociny szaroko m orkowe nie nadają się do publicznego rozstrząsania. Tyle w nich niepewności, luk pamięciowych, łapania za rogi właściwych przyczyn tego wszystkiego, co teraz układa się w życiorys. Jedno jednak wiem zdecydowanie: wpływ na mój embrion, na mnie noworodka, oseska i tą całą dojrzewającą resztę w sposób niezwykle znaczący, ba - przesądzający miał krajobraz. Tak krajobraz, czyli środowisko dalsze, bliższe i astralne. Moje pojęcie krajobrazu jest bowiem dość szerokie i dość... mgliste, a równocześnie jego potrzeba nieodparta.

Urodziłem się w małym podolskim miasteczku, w Chodorowie. Widnokrąg tu szeroki, falisty i senny. Rozlewiska rzeczne, trzciny, młyn w Dobrowlanach, którego drewnianą urodą nasyciłem się na zawsze, bo o jego szumach, groblach, wodnych przepływach mogę snuć opowieści do dziś i zawsze dobrze, zawsze kolorowo, z sentymentem, jak dla rzeczy nie na zawsze utraconej. W ten krajobraz miasteczkowy trzeba jeszcze wmontować ze dwie ulice, cukrownię, księcia z jego rezydencją, stację kolejową z nieodłączną bryczką w Dobrowlanach, czekającą na mój przyjazd ze Lwowa na wakacje, które zawsze były truskawkowo-malinowo-śliwkowo-kukurydziane. Były ciepłe, były rzeczne, tatarakowe, obłoczne, były wyśpiewane mołodycie śpiewem, który niósł się przez całą wieś i dziś nie wiem czy echem był już wtedy, czy dopiero teraz. Do tego dochodziły południowe pojenia koni w młynnym rozlewisku, leśne wyprawy ze Zbychem i z nim muzykowanie na skrzypcach, na fortepianie i na przedziwnych instrumentach perkusyjnych, które wobec doskonałości i ważności współczesnych - nie nazwę. Był Zbych - nie ma dziś Zbycha; zabrała go podchorążacka śmierć gdzieś na Pomorzu w 39 roku. Była Wandzia, uczestniczka leśnych wypraw i adresatka listów, których ówczesna naiwność dziś wydaje się być oczyszczeniem...

Urodziłem się w Chodorowie, a to było Podole. Ta ziemia rodziła odwiecznie i bez wysiłku ziarno, słodkie Jabłka, śliwy, kukurydzę i poetów. Tak się jakoś składało. Myślę, że rzecz nie tylko w urodzajnej glebie i przejrzystości powietrza. Nazywają to genius loci. Jedno jest pewne: ta ziemia wiąże na zawsze i każe nieustannie pamiętać. Potem był Lwów, którego z tego okresu nie pamiętam, a potem były wędrówki rodziców do Nowego Sącza, moja edukacja w szkole powszechnej i znów od 1936 roku - Lwów. Tym razem już odnotowany w pamięci dokładnie, serdecznie i na zawsze. Wspaniała Buda: II Państwowe Gimnazjum im. Karola Szajnochy na Podwalu skąd i Ingarden, i Bruckner, i Jerzy Kuryłowicz, Kasper Weigel, Jan Styka, Stanisław Lem i wielu, wielu Innych wywodziło swój gimnazjalny znakomity i nie znakomity rodowód. A nasi nauczyciele? Niezapomniany Bolciu Lewicki, późniejszy profesor Szkoły Filmowej w Łodzi, a mój wspaniały polonista, opiekun harcerstwa i sam wybitny działacz harcerski ówczesnego Lwowa. Jemu to w głównej mierze zawdzięczam ciągoty literackie. W gimnazjum wyróżniał mnie wielokrotnie, zwłaszcza za wypracowania na tematy dowolne. Dyrektor Buzath, profesorowie Nawrocki, Ajdukiewicz, Turczyn, Jus, Auerbach (tak, ten od łacińskiej gramatyki), Knobloch, Noskiewicz, ks. Oprzędkiewicz - duchowy wychowawca, rygorysta, który bez mszalika nie dawał zgody na uczestniczenie w niedzielnej, szkolnej mszy św. u Karmelitów. Wiem, że w każdym lwowskim gimnazjum i liceum był najwspanialszy aeropag pedagogów, ale ten był najbliższy, najbardziej sprawdzalny na uczniowskiej skórze, ale i najmilszy. Dlatego pamięć o nim nie zawodzi.

We wrześniu 39 r. miałem rozpocząć naukę w IV klasie gimnazjalnej, a rozpocząłem wojowanie. Splot wojennych okoliczności spowodował, że stanąłem na czele 40 Lwowskiej Drużyny Harcerzy w jej wojskowej służbie pomocniczej na Dworcu Podzamcze. Potem nauka w b. gimnazjum SS. Nazaretanek (tam był polski język nauczania i z mojej Leśnej było najbliżej). Pierwsze kroki konspiracyjne i pierwsze sztubackie miłości, bo przecież dziewcząt u Nazaretanek nie brakowało. Po wkroczeniu Niemców do Lwowa przybyło już lat, wszystko okrzepło, było bardziej serio, l nauka na kompletach tajnego nauczania, i konspiracja, i miłość. Sta-tem się żołnierzem kontrwywiadu ze szczególnym zadaniem przechwytywania broni w niemieckich szpitalach. Kochałem się w Ali, a była to miłość wierna i jedyna do chwili zakończenia wojny. Sowiecki patrol rozbroił mnie pod kinem Apollo na Chorążczyzny i trzeba znikać ze Lwowa. W ten sposób znalazłem się w Wojsku Polskim, w IV Dywizji Piechoty i już od Bydgoszczy wąchałem proch jako radiotelegrafista, początkowo w sztabie dywizji, a później w 4 Dywizjonie Artylerii Samochodowej. Jako posiadającego maturę nie chciano mnie zdemobilizować bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych. Okazało się, że co innego hasła o chęci szczerej, a co innego ich praktyczne wykorzystywanie, matura w warunkach wojska, zwłaszcza w jednostkach technicznych. Pętałem się więc po sztabach, raz jako kreślarz, raz jako kierownik i animator zespołu estradowego (co mi całkiem nieźle "szło"), to znów jako słuchacz podchorąży i równocześnie zastępca d-cy plutonu d/s liniowych w oficerskiej szkole lotniczej w Boernerowie. Z tej to szkoły dokonałem dość miękkiego lądowania do cywila w lutym 1947 r., czyli po prostu wylali mnie do cywila za rzekome uchybianie czci wielkiemu ojcu narodów - Stalinowi. Mój Ojciec w tym czasie wrócił ze zsyłki do Donbasu. Był wywieziony za mnie we wrześniu 44 r. Przyszli nocą do domu. Pytali o syna akowca i nie pomogły tłumaczenia, że przecież poszedł na wojnę z germańcem. Ktoś za AK, za akcję "BURZA" musiał odpokutować. A że to był starszy już Ojciec, znaczenia nie miało.

Jesienią 47 roku zaczynam edukację medyczną we Wrocławiu. Wciągam się w ten kierunek studiów powoli, bo go wcześniej nie planowałem- Namawiali koledzy, łacinę jako tako pamiętałem, wlazłem w to środowisko wcześniej, bo po zdemobilizowaniu szybko zwąchałem się z wrocławskim środowiskiem starszoharcerskim i jakoś tak trzeba było... żeby nie tracić kontaktu. Doprawdy z dość banalną motywacją startowałem do jednego z najszlachetniejszych zawodów. A później przywykłem i jakoś już było. Szybko związałem się z Kliniką, bo już od III roku jako wolontariusz i tak toczyła się moja edukacja medyczna przez następne lata studiów i kilkanaście lat po nich. Związany stale z tym samym ośrodkiem i szkołą kliniczną prof. dr. Edwarda Szczeklika pozyskiwałem w dość przyzwoitych terminach kolejne stopnie specjalizacji i tytuł naukowy. Gdzieś tam na IV lub V roku studiów zaczęły się moje wprawki rysunkowe i malarskie. Nie były to pejzaże, ani martwe natury. Zmobilizowany koniecznością zarobkowania i przydatnością dla profesorskiej dydaktyki "tworzyłem" różne zlecone rysunki mikroskopowe, gastroskopowe, z przebiegu zabiegów chirurgicznych, zestawienia, lokalizacje i całą tą medyczną utytliwość, dzięki której odkryłem, że takie działanie sprawia mi przyjemność i przysparza trochę pieniędzy. A czasy nie były łatwe. Na zbyt dużą pomoc rodziców, którzy ze Lwowa wyjechali z koszem statków domowych i niewielką ilością pościeli - nie mogłem liczyć.

Praca, liczne grono przyjaciół, kolegów, założenie rodziny pozwalały na przyzwyczajenie się do Wrocławia, do jego spokojnego pejzażu, do urody rzeki, mostów, parków, do zgiełku tramwajów, które przypominały Lwów. O tym mieście, z którym nie miałem czasu się rozstać, bowiem służba wojskowa była wówczas ucieczką przed NKWD, a nie aktem spontanicznego patriotyzmu - myślałem serdecznie i z tęsknotą. Zawsze wypełniało mnie uczucie zdecydowanego powrotu, skoro tylko... l tak biegły te lata wrocławskie. Stało się jednak tak, że nadszedł czas tzw. męskich decyzji. Zasób wiedzy nabytej w Klinice upoważnił do samodzielnego stanowiska- do ordynatury. Wybrałem Gorlice, bo to blisko Nowego Sącza, z którym związany byłem latami chłopięcymi, szkołą im. A. Mickiewicza, zapamiętaną rzeką i pogodą, po tylu już latach - tylko słoneczną. W Gorlicach jeden człowiek zadecydował o poszerzeniu moich zainteresowań pozamedycznych. Uwikłany w ordynaturę, eo ipso w odpowiedzialność szczególnej wagi, mimo to dojrzewałem do wypełnienia świata dodatkowymi wartościami, które z biegiem lat straciły swą podrzędność. Mgr Wiesław Fusek, ówczesny kierownik apteki w Gorlicach, stał się dla mnie wzorem i podpatrywacza przyrody, i malarza, aczkolwiek nieprofesjonalnego (nie lubię tego określenia), to jednakże bardzo biegłego w nastrojowym odtwarzaniu otaczającego świata. Z początkowego kompana przycupniętego na stołeczku obok Wiesława, stałem się żądny próby sił. Zresztą mój nauczyciel ukuł dewizę, która mnie mocno wspierała, gdy talentu i odwagi brakowało: "ten nie maluje, kto nie chce". Nie było tam mowy o takim co nie potrafi. Wydaje mi się, że to powiedzenie mgr. Fuska jest dobrą receptą. Sam ją przepisywałem takim, którzy z kolei moje późniejsze malarstwo dobrze oceniali, a nie mieli odwagi by zacząć... "Domalowałem" się kilkunastu wystaw indywidualnych. Oceny różne: od pochwalnych do prześmiewczych. Córka, która jest plastyczką, skwitowała to moje malowanie lapidarnie i chyba prawdziwie: "Tato, to są malowane pocztówki.". Zaś Stanisław Szafran, znany plastyk sądecki: "Niech pan maluje nadal, dużo i po swojemu, tak jak dotychczas, bez podpatrywania innych.". Być sobą w malarstwie, we wszystkim co się robi, tworzy, oddaje, to działanie odpowiadające mi, usprawiedliwiające tzw. styl. Może nawet życia. Nie zaprzestałem więc malowania do dziś. Ostatnio pasjonuje mnie technika pasteli. Są w niej ciekawe i szybkie możliwości. A ja przecież czasu już nie mam.

Znajomi zadają mi często zasadnicze pytanie. Co wolę: malowanie, czy pisanie? l dodatkowo jeszcze: dlaczego to robię? Na to drugie pytanie bardzo nie lubię odpowiadać. Na początku spotkań autorskich, które niekiedy miewam, zastrzegam się, aby mnie o to nie pytano. Każda odpowiedź jest tu naciągana, do końca nie szczera i zawsze trochę naiwna, nieodpowiedzialna. Równie niestosowne jest pytanie błądzących, dlaczego błądzą, a ptaków dlaczego latają.

Moje pierwsze wiersze zostały napisane w latach gimnazjalnych (oczywiście!) i były, rzecz jasna, dla Niej! W 1945, po zakończeniu wojny, będąc jeszcze w mundurze, coś tam "wymyśliłem" w tonacji patriotycznej i nawet któraś z wojskowych gazet to wydrukowała. Były także oczywiście liryki do szuflady. Mam je do dziś tam właśnie i bardzo się ich wstydzę. Gdzieś od lat siedemdziesiątych poezję zacząłem uprawiać, jako ważne dopełnienie istnienia. Mój warsztat zawodowy, wyuczony dość precyzyjnie i dający mi więcej niż przeciętne kompetencje, nie miał w zaistniałych warunkach szans na rozwój. Medycznie wszystko stanęło w miejscu. Mając kilkanaście lat stażu klinicznego u dobrego szefa, kilkadziesiąt publikacji, doktorat, czułem, że staję się mało płodny, że z twórcy zamieniam się w odtwórcę. W moim zawodzie to nie powód do zawstydzenia. Doświadczeni praktycy byli i są bardzo potrzebni. To jest ta pierwsza linia walki z cierpieniem. Ba, tylko że mój inny temperament, inne nawyki, inne horyzonty... Gdzieś się to wszystko podziało, rozpłynęło, pogubiło. Medycyna praktyczna nie potrafiła przyciągnąć mnie do końca. Do dziś, będąc praktykującym lekarzem, staram się i chyba udaje mi się wykonywać swoje obowiązki bez zarzutu jednakże... W tym klimacie podświadomie począłem poszukiwać rekompensaty. Tak pojawiło się malarstwo traktowane już nie jako coś przypadkowego, chwilowego, lecz uprawiane w miarę systematycznie, z myślą o doskonaleniu warsztatu, o poszukiwaniu swoich możliwości. Tak pojawiła się poezja, jako sposób na opisywanie świata, ludzi, uczuć i niekiedy rozbrykanej wyobraźni. Znów z pomocą pośpieszyły krajobrazy, wśród których wypadło żyć. W Nowym Sączu zamieszkałem od 1967 roku. Miasto, jego okolice, Dunajec, Poprad, tyle tu niecodzienności, tyle urody krajobrazu bliskiej, dotykalnej. Jezioro Rożnowskie dopomogło w rozwoju żeglarskich zamiłowań i praktyki. Tu powstał pierwszy tomik żeglarskiej poezji "Chodzenie na wiatr", a za nim inne, zawsze nasycone urokami otaczającej mnie ziemi. Od czasu możliwości wyjazdów do Lwowa, czyli ok. 1980 r. zaczęły powstawać strofy lwowskie. Nie mogło być inaczej. Pokłady uczuć dla tego miasta drzemiące, ukryte z konieczności, poczęły w latach 1988-1991 wprost dominować w mojej pisaninie. Każda wyprawa do miasta najlepszej młodości przynosiła nowy plon poetycki. Jego część zawarta jest w przedstawionym do recenzji wydawniczej tomiku. Od siebie dodam, że staram się odchodzić od przyjętych w poezjowaniu na lwowskie tematy - jakby schematów. Chcę mieć zapis współczesnego Lwowa. Tego co zachwyca (a jeszcze ma co zachwycać) i co dziś boli. Że ma co boleć - zapewniać nie muszę. Z tych wierszy narodziły się w Nowym Sączu spektakle poetyckie. Znalazł się kompozytor - Aleksander Porzucek, który ma znakomite odczytanie tekstów i tworzy przedziwnej urody muzykę, ostatnio nawet nowoczesną, atonalną, opartą na tematach lwowskich. To mnie pasjonuje. Uważam to za rodzaj służby dla Lwowa, bowiem w ten sposób wszystko nieomal o Mieście można przekazać szerszym kręgom publiczności, niejednokrotnie bardzo odległej od spraw polskich za wschodnią granicą. Mam satysfakcję: trafiają się "nawróceni". Z obojętnych stają się miłośnikami Lwowa, nieomal jego patriotami. Jeżeli moja poezja dla Lwowa jest misją, to ci o których wspominam, są tej misji spełnieniem. Szczególnie najmłodsi. Bo któż po nas...

Nowy Sącz, 21 listopada 1991 r.

P.S. Ten "życiorys" otrzymałem kilka miesięcy przed śmiercią Autora. (A.K.)


Jadwiga Sibiga

Wspomnienie o Jerzym

Trudno pogodzić się z takim określeniem, kiedy nagle odchodzi od nas człowiek, który tak niedawno jeszcze był kimś bliskim, Drogim.

Nie ma Go, a pustka, która tak nagle wytworzyła się po Jego stracie nie jest w stanie zapełnić się przez nikogo. Jerzy Masior, był moim serdecznym Przyjacielem od wielu lat, razem pracowaliśmy w Makroregionie Południowo-Wschodnim, tworzyliśmy wspólnie Biuletyn naszego makroregionu.

Spotkania i częsta wymiana korespondencji zbliżyła nas w formie szczerej serdecznej przyjaźni i tak się utarło, że nie tytko radości i powodzenia w działalności Kresowej dzieliliśmy, ale smutki i kłopoty z tym związane były treścią naszych listów.

Liczyłam się ze zdaniem Jerzego i kierowałam wskazówkami, w niektórych sprawach był dla mnie autorytetem i chociaż starałam się, nie mogłam Mu dorównać.

W swojej miłości do Lwowa i Kresów, Jerzy dał z siebie wszystko, był Jednym z tych, którzy do ostatniej chwili nie zdradzili tego uczucia. Nie ma Go wśród nas, tak trudno się z tym pogodzić, ale w swoim wielkim trudzie pisania pozostawił dla nas "testament pamięci", dla młodego pokolenia przesłanie jak kochać ojczysty kraj.

O zasługach Jerzego trudno jest mówić, myślę, że jest ich tak wiele, zbyt wiele jak na jednego człowieka, a my po prostu znaliśmy Go tak dobrze. Żegnam Cię Jerzy - nie będę Ci towarzyszyć na miejsce spoczynku, ale żegnam Cię wraz z innymi tak, jak żegna się najlepszego Przyjaciela.

Jarosław, 23.04.2003 r.

Copyright (c) 2003 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich.
Wrocław.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót

Powrót
Licznik