Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

Bösendorfer

Był z nami od kiedy pamiętam, a więc "od zawsze", w każdym naszym lwowskim mieszkaniu, a potem już w Krakowie przy ul. Barskiej. Imponował swoim rozmiarem, cieszył oko barwą dojrzałego kasztana, olśniewał bielą i czernią klawiatury. Kiedy byłyśmy całkiem małe nabożnie unosiłyśmy jego pokrywę, naciskałyśmy, wówczas jeszcze śmiesznie małymi palcami, te tajemnicze, białe i czarne, długie prostokąciki i z zachwytem przysłuchiwałyśmy się tym dźwiękom, jakie one wydawały. Z czasem dowiedziałyśmy się, że to są klawisze i nauczyłyśmy się nazywać je po imieniu, a potem ich dziwne, krótkie i egzotyczne imiona układać w gamy, melodie, utwory, których odtworzenie z czasem stawało się coraz trudniejsze, bardziej zawiłe i wymagające coraz więcej czasu do pokonania dla jeszcze nie bardzo sprawnych palców. W wieku kilkunastu lat, kiedy szkoła muzyczna, a potem konserwatorium nakładały coraz więcej obowiązków, a godziny spędzone przy fortepianie wydłużały się coraz bardziej, żmudne palcówki i ćwiczenia zaczęły nam coraz bardziej przesłaniać czas swobodnego grania tego, na co miałyśmy ochotę.

Bösendorfer był fortepianem mego ojca, ulokowanym przez niego w pierwszym wspólnym mieszkaniu po zawarciu małżeństwa z mamą w roku 1921. Nie wiem od jak dawna go posiadał, ale niewątpliwie ten instrument pamiętał schyłek XIX wieku, Kiedy patrzę w najdalszą przeszłość, której obrazy jawią mi się teraz tak wyraźnie, ten instrument był czymś w naszym domu bardzo ważnym i właściwie nie bardzo uświadamiam sobie - dlaczego?

W dzieciństwie moim, jak pamiętam, przy fortepianie bardzo często zasiadali rodzice, zwłaszcza mama, która była absolwentką lwowskiego Konserwatorium i grała doskonale. Wówczas, w latach dwudziestych, miała jeszcze znakomitą technikę i bez trudu wykonywała utwory klasyków, romantyków, a z nich przede wszystkim Chopina. Tatuś grał bardzo słabo, szkolnie, "po domowemu" i jakiekolwiek trudniejsze utwory wykraczały poza jego możliwości nawet w czytaniu nut. Niejednokrotnie rodzice zasiadali do gry "na cztery ręce" i to, jako małe dziewczynki, lubiłyśmy najbardziej. Asystowałyśmy każdemu z nich, przyglądając się ich biegającym po klawiaturze palcom lub kręciłyśmy się w podskokach w takt melodii. Grali transponowane na fortepian w układzie na cztery ręce, znane utwory Straussa, jego walce, polki i marsze, fragmenty operetek, jakieś znane pieśni polskie. Mama zawsze wybierała, pewnie ze względu na możliwości ojca, łatwiejsze utwory, przy czym tatuś stale grał "w basie" tzn. wykonywał niezbyt trudny akompaniament. A i tak, ku rozpaczy mamy, często się mylił i mama poirytowana grać przestawała, łając ojca jak małego chłopca.

Potem, gdy podrosłyśmy, proporcje spędzania czasu przy fortepianie odmieniły się. Myśmy przy nim zajęły miejsce, a rodzice, zwłaszcza ojciec, coraz bardziej zapracowany i nieobecny w domu, rzadko pozwalali sobie na jakieś muzyczne chwile i ich palce wychodziły powoli całkowicie z wprawy.

W okresie naszego dzieciństwa fortepian wydawał się także wspaniałym rekwizytem zabawowym. Umiejętnie okryty przez nas kocami lub starymi prześcieradłami, czasem wewnątrz wyściełany ściągniętymi z kanapy poduszkami stawał się, zależnie od naszej aktualnej fantazji, namiotem sułtana, szałasem pasterskim, zwykłym domem lub ... czytelnią niedozwolonej literatury. To ostatnie przeznaczenie Bösendorfera szalenie było nam przydatne, kiedy w roku 1931 w podlwowskich Brzuchowicach rozegrał się dramat. W willi inż. Zaremby została bestialsko zamordowana jego córka, 18-letnia Lusia, a oskarżoną - Rita Gorgonowa, opiekunka jego dzieci. Prasa lwowska i ta w całej Polsce, a także radio, szalało. To była chyba największa sensacja pierwszych lat 30. Wszyscy głowili się nad tajemnicą tej mrocznej zagadki, tak więc i nasz dom nie pozostał wolny od rozmów na ten temat między rodzicami oraz rodzicami i ich znajomymi. Pojawił się w domu poszerzony asortyment prasy codziennej, a więc "Słowo Polskie", "Wiek Nowy", "Kurier Lwowski", "Chwila" i inne. Wyłapywałyśmy fragmenty tej historii, bo nikt z nami przecież na ten temat nie rozmawiał, a mama skrzętnie całą prasę przed nami chowała, nie wiedząc o tym, że my sprytnie podkradałyśmy z ukrycia niektóre numery i właśnie w ukryciu fortepianowego zacisza usiłowałyśmy coś wyczytać, lub choćby tylko obejrzeć fotografie. Niewiele z tego wówczas rozumiałyśmy, poza tym, że przyswoiłyśmy sobie nazwiska osób dramatu a świadomość, że stało się coś strasznego przerastała wyobraźnię dzieci nie mających jeszcze wówczas lat dziesięciu. Ale wszystko skończyło się w momencie, gdy mamusia odkryła, co my tam pod fortepianem robimy i to w najgorszym dniu, kiedy udało nam się wykraść z kuchni świecę, zapalić ją i przy jej blasku oglądać gazety. Awantura była straszna, tym bardziej że świeczka w jednym miejscu okopciła nogę instrumentu i zagrożenie pożarem, w pojęciu mamy było wprost "piramidalne" (ogromnie nam się to określenie spodobało). Od tego czasu wszelkie zabawy pod tym wspaniałym meblem zostały zabronione.

Tuż przy fortepianie, na dużym stoliku specjalnie na ten cel przeznaczonym, pięły się sterty nut, których okładki jeszcze dziś, po tylu latach, rozpoznałabym wśród setek innych. Gruby tom sonat Beethovena, przepięknie oprawionych w ciemna zieleń okładki z wytłoczonym na niej złotym napisem, niewątpliwie edytorsko, był tu najpiękniejszą pozycją. Mozart w kilku jednorodnych, szaro-zielonych zeszytach zawierał wszystkie fortepianowe utwory tego kompozytora. Oczywiście, były tam wszystkie utwory Chopina różnych wydawnictw, Bach, którego suitom, fugom, fantazjom i wariacjom poświęciłyśmy wiele godzin naszej młodości, znienawidzone, ale jakże potrzebne ćwiczenia Czernego, Buelow-Kramera, a poza tym Mendelson, Haydn, Liszt, słynny "Peer Gynt" Griega i wiele innych. Ale uprzywilejowane miejsce miały niektóre arie operowe i operetkowe, które zawsze leżały osobno, na wierzchu fortepianu. Do takich najbliższych sercu i najczęściej granych (i śpiewanych!) należała aria z opery "Pajace" Leoncavalla - "Śmiej się pajacu". Rozdzierała ona moje dziecinne, a potem kilkunastoletnie serce nieodmiennie, zarówno wtedy, gdy z wielkim uczuciem grał ja i śpiewał tatuś, jak i wtedy, gdy ja sama lub z Hanką donośnie ją zawodziłam.

Ulica Piekarska. Za drzewem dom nr 11 - ostatnie mieszkanie Autorki we Lwowie

Drugą taką pozycją, po która najczęściej sięgałam już w latach tzw. Podlotka to "Hrabina Mariza" Kalmana z jej czardaszami i cygańskimi ariami. Gdybym potrafiła rysować, bez trudu odtworzyłabym okładkę tych nut - uśmiechniętą buzię hrabiny w koronie splecionych kłosów, kwiatów i owoców, spod której niesfornie wymykały się figlarne, kasztanowe loczki.

W okresie zimowym do honorowych miejsc na fortepianie dołączył niewielki zeszyt z fragmentem kilku gałązek choinki rozbłyskujących kolorowym światłem świeczek - "Kolędy polskie". Ten zeszyt towarzyszył mi w zimowe wieczory od najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy to całą rodziną wyśpiewywaliśmy zawarte w nim kolędy, aż po czasy krakowskie, kiedy to wyciągała go mamusia na honorowe miejsce, ale praktycznie, poza nią, już nie sięgałam po niego, na co się składało wiele przyczyn (m.in. umiejscowienie Bösendorfera w pokoju, w którym było zimno). Myslę teraz o tym ze smutkiem.

Nasz fortepian wiernie przetrwał z nami wszystkie nasze wojenne, wymuszone przeprowadzki, a więc z ulicy Stalmacha na Zieloną, z Zielonej na Piekarską 13 i wreszcie na Piekarską 11. W tym ostatnim naszym lwowskim mieszkaniu przeżył swój renesans i godny schyłek swej świetności. Był to powrót okupacji sowieckiej, szczególnie dla nas bolesny, a równocześnie bardzo represyjny, najeżony nowymi wywózkami (tym razem przede wszystkim żołnierzy AK), wyłapywaniem tych polskich mężczyzn, którzy dobrowolnie poddali się wcieleniu do armii, co równało się często wywożeniu ich na przysposobienie do wojska w nieznane, godzinę policyjną (a właściwie milicyjną), co praktycznie ograniczało i zamykało życie od wczesnych godzin wieczornych w ścianach własnego mieszkania, często nękanego nocnymi "nalotami" bezpieki poszukującej ludzi ukrywających się, czy po prostu niemeldowanych.

Z tych wszystkich właśnie względów ukrywał się u nas Staszek Lubieniecki (późniejszy mąż mojej siostry) nie posiadający żadnych dokumentów, któremu groziło wcielenie do wojska. Nękany wezwaniami z jakiegoś wojskowego "rej-komu" i zagrożony przymusowym doprowadzeniem do tej instytucji z własnego mieszkania przy ul. Greckiej, zamieszkiwał u nas, oczywiście bez obowiązkowego zameldowania. Ten jego "nielegalny", czasem dramatyczny, ze względu na kilkakrotne nocne kontrole (w czasie których dzięki swej niskiej posturze właził do naszego kosza), pobyt trwał od jesieni 1944 r. do początków lata 1945 r. i obfitował, mimo tragicznej, otaczającej nas rzeczywistości, w niesłychanie bujne, pełne fantazji, życie towarzyskie. Wszyscy byliśmy tacy młodzi i tak bardzo pragneliśmy żyć normalnie. Staszek był duszą naszego towarzystwa, które tworzyli, poza naszą trójką, moi koledzy z wetbudy (Weterynaria): Zosia Kalinowska, Zosia Radwańska ze swoim późniejszym mężem Zdenkiem Dolejszem, Kaja Sylwester, a często równolatkowie Staszka, Zbyszek Lipczyński - kompozytor, tekściarz i autor, szef "wesołej piątki", zespołu wchodzącego w skład Lwowskiej Rozgłośni PR, ściśle współpracujący z Wiktorem Budzyńskim, z żoną Tusią, Jurek Fitio - aktor i Olek Baumgardten - literat. Utworzyliśmy coś w rodzaju kabaretu, którego głównym animatorem, osią i solą tych dorywczych imprez był Staszek i nasz poczciwy, cudowny Bösendorfer. Na klawiaturze którego dosłownie szalał ten nasz główny wykonawca. Pierwszoplanowymi szlagierami były największe przedwojenne przeboje i piosenki lwowskie w jego wykonaniu fortepianowo-wokalnym.

Całe nasze niewielkie, 2-pokojowe mieszkanko tonęło w dźwiękach "Valse Francois", "Jesiennych róż", "Chłopców z Albatrosa" i odgradzało nas od całej tej ponurej, otaczającej nas scenerii.

Nigdy już potem nasz fortepian nie zajął tak ważnego miejsca w naszym domu i naszych sercach, jak w owych tragicznych miesiącach odmierzających nam czas nieuchronnie zbliżającego się rozstania z miastem, które tak ukochalismy. Wprawdzie mama, nakładem ogromnego trudu i kosztów (trzeba było zamówić u stolarza specjalna skrzynię), przewiozła go transportem wysiedleńczym do Krakowa, ale w tym nowym dla nas mieście to już był schyłek jego świetności. Rodzina rozbita - tatuś już nie żył. Haneczka ulokowała się we Wrocławiu, my obie z mamusią wtłoczone w nieswoje, obce mieszkanie, które dopiero po wielu latach stało się moim nowym "domem", kiedy rozpoczęłam nowe życie z mężem i przyszła tam na świat nasza córeczka.

I wreszcie jakże smutny finał. Kiedy w roku 1972 przeprowadzaliśmy się do nowego, własnego mieszkania przy ulicy Emaus, los instrumentu został przesądzony, gdyz w żadnym wypadku nie można by go nawet wmanewrować do któregoś z malutkich pokoi, nie mówiąc już o tym, że gdyby to się udało, zająłby prawie całą powierzchnię największego z nich. Musiałam go sprzedać za bardzo marne grosze (był już mocno zdezelowany i rozstrojony). Tak wiernie służył naszej rodzinie przez dziesięciolecia, a ja go zdradziłam i czułam się z tego powodu podle. Biedny, zdradzony pajac, w którego wnętrzu, w ciemnym zaciszu przestrzeni rozpiętych strun drżało może jeszcze dalekie echo tak często niegdyś granej arii...

Copyright 2003 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik