Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

Dziewczęta z tamtych zielonych lat

We wrześniu r.1928 zostałam uczennicą I klasy szkoły powszechnej Zakładu Naukowo- Wychowawczego ss. de Notre Dame we Lwowie przy ulicy Ochronek 8. Kiedy kończyłam pierwszy rok nauki w czerwcu 1929 Szkoła obchodziła bardzo ważny dla niej jubileusz 25- lecia jej istnienia w tym mieście. Prawie nic nie zapamiętałam z obchodzonych 2 czerwca uroczystości, poza uroczystością wbijania gwoździ w drzewce sztandaru szkolnego, zaraz po jego poświęceniu w kościele archikatedralnym, już w szkole. Było to dość spektakularne, choć niewiele widziałam, i dla mnie trochę denerwujące, bo ciągle się bałam, że jak ktoś uderzy młotkiem mocniej, to drzewce się złamie, a poza tym dla mnie wtedy trochę zastanawiające, po co właściwie te gwoździe się wbija.

Po tym dniu pozostał mi bardzo dla mnie ważny i cenny, przechowywany do dzisiaj, przedmiot. Jest nim wydana z tej okazji Jednodniówka w postaci skromnego, zupełnie nieefektownego, dziś już pożółkłego zeszytu, ale dla mnie wprost bezcennego. Poza programem, historią szkoły, całym szeregiem krótkich artykułów i wierszy pisanych przez nauczycieli i uczennice, zawiera, bowiem spis ówczesnych pedagogów oraz spisy uczennic zarówno szkoły powszechnej jak i gimnazjum zasiadających w roku jubileuszowym w ławkach zakładu. No i oczywiście pod tytułem „Uczennice Szkoły powszechnej, klasa I” jako piętnaste z kolei wydrukowane jest moje nazwisko.

Po upływie 77 lat, patrząc na zwarte szeregi literek układających się w imiona i nazwiska uczennic, ogarnia mnie dziwne, nostalgiczne uczucie. Tyle ich było. Tych jeszcze małych i tych trochę starszych, pełnych życia i radości oczekiwania na pełnię spotkania z nim. Które zapamiętałam choćby jakimś szczegółem, sylwetką, czy kolorem włosów lub oczu? Które po wielu latach spotkałam? Jaki był ich los?

Z tych, wówczas w wyższych klasach gimnazjalnych, uwagę moją przyciąga Maria Traunfellner, po wojnie stale mieszkająca w Londynie. Jej wówczas w ogóle nie znałam. Dopiero po latach dowiedziałam się od męża, że znał ją dobrze. Dopiero po jego śmierci poznałam ją samą, gdy mnie odwiedziła w czasie krótkiego pobytu w Polsce. Wymieniłyśmy wspomnienia i przez chwilę, w naszej wyobraźni znów znalazłyśmy się w murach szkoły… Ta poznana, a równocześnie nieznana starsza koleżanka nie żyje już od lat.

Irena Milczanowska, wówczas uczennica w kilka lat później, był naszą drużynową, więc ją zapamiętałam, ale dalszych jej losów nie znam. Janinę Zintel, jako dawną znajomą męża, poznałam w latach 60-tych jako żonę prof. Kozikowskiego z Akademii Rolniczej w Krakowie. We Lwowie mieszkała w pięknej kamienicy usytuowanej na rogu ulic Kochanowskiego i Konopnickiej, a więc wówczas bardzo blisko mnie. Z jedną z dwóch sióstr Zarzyckich, Czesławą i duża młodszą Jadwigą, przypadek zetknął mnie w wiele lat po wojnie, u fryzjera. To ona mnie poznała i rozpoczęła bardzo serdeczną rozmowę. Mieszkała także w Krakowie. Obie siostry były dorodne i hoże, dosyć mocno zbudowane. Ale tę, którą spotkałam, chyba Wisię, straciłam z oczu.

Wanda Eberman, o ile dobrze pamiętam, córka profesora lwowskiej politechniki, o 6 czy 7 lat starsza ode mnie, należał do tych, które mi imponowały swoją sylwetką i jakimś niezależnym stylem bycia. Była bardzo zgrabna, szykowna, nieprzestrzegająca szkolnych obostrzeń, co do sposobu ubierania się poza szkołą. Tuż za progiem szkoły szelmowsko przesuwała beret na jedno ucho, na szyję zakładała jakąś rzucającą się w oczy apaszkę, a w zimie nosiła bardzo eleganckie i dobrze skrojone futro z ocelotów, będące szczytem marzeń takiej, jak ja, dziewczynki, zawsze chodzącej w przepisowym, granatowym płaszczyku.

Podobne moje odczucia towarzyszą sylwetce Krystyny Kraemer (ale już bez ocelotów), najstarszej z trzech sióstr- pozostałe to Wanda i Magdalena (ta ostatnia będąca wraz ze mną w tej samej klasie)- córek, jak pamiętam dentysty. Rodzina Kraemerów mieszkała bardzo blisko naszej szkoły, bo przy Kochanowskiego w kamienicy przylegającej do szkoły ewangelickiej. Jak później ułożyło im się życie? Tu, żadnej odpowiedzi.

A w miejscu i szeregu klasy I gimnazjalnej widzę zawsze uśmiechniętą i okrągłą buzię uroczej i figlarnookiej Barbary Pakosz. Twarzyczka nieco młodszej od niej Edwardy Sługockiej, w kontraście z Barbarą, w moim wspomnieniu ma rysy klasyczne, jest poważna i zadumana. I nic więcej.

Tak samo poważną i stateczną jest cała postać Barbary Dyakowskiej, starszej siostry mojej bliskiej koleżanki Jadzi. Z Basią spotykałam się dosyć często w Krakowie (a tuż po wojnie także z jej rodzicami, którzy przed wojną mieli piękną willę na Kwiatkówce). Miała w sobie zawsze jakiś spokój i psychiczną równowagę, a przede wszystkim ogromną dobroć i życzliwość dla ludzi. Gdy owdowiała, a potem jej syn, Jacek, na stałe zamieszkał w Vancouver, pod koniec życia i ona tam, zdaje się, wyjechała.

To te twarze i postaci wyłowione ze spisu dziewcząt będących uczennicami Notre Dame w roku 1929, a już za nimi tłoczą się w mojej wyobraźni te przybyłe do tej szkoły później. Śliczne twarzyczki złoto-blond Marysi Chowaniec, córki dyrektora banku, platynowo-blond Marysi Nahlik, kruchej i delikatnej jak egzotyczny kwiat, popielato-blond Janki Moor, obecnie warszawianki, z którą do dziś utrzymuję kontakt, i jeszcze jednej o długich, jasnych jak pszenica warkoczach Zosi Janiszewskiej, a także rodzinne duety, a nawet tria takie, jak siostry Błądzińskie, Barwikówne, Strońskie, Głodówne, Zubekówne, Niemcówne… i wreszcie drobna, nieduża, ale o wielkim sercu i charakterze postać Basi Mękarskiej.

Z pierwszą z wymienionych w tym przydługim zdaniu, której ojciec jeszcze przed wojną był dobrym znajomym mego męża, utrzymywaliśmy miły kontakt towarzyski. Mężem jej był dr. Chorośnicki (nie lekarz!), nauczyciel akademicki krakowskiej Politechniki. Marysia zawsze elegancka i atrakcyjnie wyglądająca, zachowała swój temperament i przedsiębiorczość wraz z lwowskim poczuciem humoru.

Druga po niej wymieniona Marysia, zawsze nazywana Marysieńką, była siostrą dwóch znanych autorów swoich wspomnień o Lwowie, w którym się urodzili i dorastali - Stanisława, wybitnego prawnika, profesora prawa międzynarodowego Uniwersytetu Jagiellońskiego, przemiłego człowieka i przyjaciela mego męża i Kazimierza, absolwenta Wydziału Rolniczego Politechniki Lwowskiej, a potem inspektora Gdańskiej Izby Rolniczej. W czasie wojny jeśli dobrze pamiętam znalazła się w Wiedniu, gdzie została później żoną austriackiego arystokraty i w Austrii już pozostała.

Po I wojnie światowej Siostry Szkolne de Notre Dame uzyskały we Lwowie około 2 ha ziemi przy ulicy Kadeckiej 2. Urządziły tam ogród i sad, a później boisko i park szkolny. Niedaleko bramy wyjściowej do tego, dla nas, uczennic, rajskiego ogrodu o nazwie „Morskie Oko” był nieduży staw czy tez sadzawka, która z czasem została obudowana drewnem. Drewnianymi schodkami schodziło się do chłodnej, czystej wody i w pewnym miejscu na tyle głębokiej, że można było popływać. Był to taki mały basen kąpielowy, z którego wychodziło się na sporą platformę z desek. Nad nią stał rząd drewnianych kabinek zamykanych na haczyki, w których przebierałyśmy się w kostiumy kąpielowe.

Nie pamiętam już jakiegoś małego zabudowania gospodarczego, ale niewątpliwie musiało tam być choćby jakieś schronienie przed deszczem, czy miejsce w którym siostry przygotowywały nam herbatę i kanapki.

Poza równinnym terenem, który znajdował się w okolicy wejścia, ciesząc oko ogrodem i sadem, najbardziej utkwił mi w pamięci wznoszący się ostro w górę jakby kanion, którego boki rozprute naturalnym jarem porośnięte były krzewami, i bardzo urozmaiconym drzewostanem z młodymi brzózkami, bukami, świerkami i klonami. Te strome i naturalnie opadające ściany tego mini kanionu były terenem naszych zabaw, przede wszystkim w „złodziei i policjantów”, kryły bowiem w sobie wśród gęstych krzewów czy kamiennych skarp trudne do odnalezienia miejsca kryjówek czy zasadzek.

Całodniowe wycieczki do „Morskiego Oka” urządzane były przez Siostry w maju i czerwcu, a także wczesną jesienią, zwykle w sobotę, dla dwóch, trzech klas równocześnie- nie więcej, gdyż i tak ze względu na szaleńcze wodne wyczyny ochotniczek wspaniałej kąpieli w srebrnych strugach basenu-sadzawki, musiały być one dzielone na grupy. Wracało się z tych ulubionych i fantastycznie urozmaiconych terenów z licznymi zadrapaniami, siniakami, nie mówiąc już o rozdarciach specjalnie dobieranej na takie wyprawy garderoby.

I tak, w rytmie pór roku, przez prawie 20 lat, kolejne roczniki dziewcząt z tamtych odległych czasów, nie tylko tych wyczytanych w mojej jednodniówce - staruszce, uczestniczące w tych wycieczkach na Kadecką, już od wylotu ulicy Kopernika usiłowały bocznymi drogami przepchnąć się naprzód, aby pierwsze stanąć nad sadzawką w tej zielonej, urokliwej krainie miasta tak hojnie obdarzającego swych mieszkańców podobnymi „krainami” jego ogrodów, parków, pagórków i wzgórz.

Kraków czerwiec 2006

Copyright 2006 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik