Władysław Wolff

O PROFESORZE WEIGLU I "WEIGLOWCACH"

Copyright 2003 Kazimierz Wolff
Wszystkie prawa zastrzeżone.


    Wspomnienia te, obejmujące lata 1928-39 poświęcam pamięci zmarłych:
    ś.p. Profesorowi Rudolfowi Weiglowi
    oraz Kolegam i Przyjaciołom
    - Bronisławowi Chrzanowskimu i Władysławowi Kuziowi.

    Władysław Wolff

    Kalisz, czerwiec 1983.


          Niech te parę kartek przypomni pozostałym przy życiu "Weiglowcom": prof. dr Edwardowi Zubikowi, prof. dr Zbigniewowi Stuchlemu, prof. dr Janowi Starzykowi oraz prof. dr Henrykowi Mossingowi okres naszej bujnej i pięknej młodości i spędzony wspólnie w Zakładzie Biologii Ogólnej Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie u prof. Rudolfa Weigla piętnastoletni okres pracy.

          Uwaga: Wspomnienia te zawierają moje osobiste odczucia i nie zostały uzgodnione z kolegami, przeto wyrażenia w liczbie mnogiej, jak "my", czy "nas" należy traktować jako zwroty literackie.

          Władysław Wolff


          Profesor i "Weiglowcy"

          Wiekowe, potężne lipy rzucały cień zarówno na fronton barokowego kościoła św. Mikołaja, jak i na wejście do Uniwersytetu Jana Kazimierza mieszczącego się w przylegającym do kościoła budynku poklasztornym o.o. Trynitarzy we Lwowie. W ich cieniu stapiały się idee tego, co istnieje od wieków z tym, co się obecnie rodzi. W ciszy pracowni, podobnie jak w ciszy kościoła kłębią się myśli i dążenia człowiecze ku prawdzie i przyszłości. W jednym kompleksie budynków kościelno-poklasztornych zamieszkały wiara życia i nauka o życiu - kościół i katedry biologii, filozofii i nauk humanistycznych, a także wiara w niezniszczalność ducha i materii, poszukiwanie przemian, sensu istnienia i bytowania.

          Ta obecność medytacyjnej przeszłości w starych, potężnych murach, mrocznych korytarzach i przebudowanych z cel i refektarzy salach wykładowych i pracowniach, narzucała młodzieży nieodparty nastrój powagi i skupienia. Dopiero na placu przed Uniwersytetem, oraz na przylegających ulicach pełno było gwaru i śmiechu dojrzewającej młodości.
          Kompleks wymienionych budynków usytuowany był na wzgórzu ograniczonym z jednej strony głębokim wąwozem ulicy św. Mikołaja, a po bokach - stromo ku górze biegnącymi ulicami Mochnackiego i Długosza.

          Od szeregu lat chodnikiem biegnącym po zboczu wzgórza podążali każdego dnia: największa we Lwowie chluba nauk medycznych, profesor Rudolf Weigl oraz jego żona i najbliższy współpracownik - dr biologii, Zofia z Kuligowskich Weiglowa.
          On średniego wzrostu, prosto trzymający się, w pół sportowym ubraniu, najczęściej z odkrytą głową i charakterystyczną rudawą bródką, ona drobna i nieco niższa od niego. Oboje idąc uśmiechem i skinieniem głowy odpowiadali na ukłony mijających ich studentów i przypadkowych przechodniów. Tą samą drogą podążałem w 1928 roku wezwany przez Profesora na wstępną, jak to określił, rozmowę.   

            

          fot.1 K. Reisowa i W. Wolff przed wejściem do Zakładu

          Ciemnym, chłodnym korytarzem klasztornym, po starej podłodze wyłożonej na wpół zmurszałymi i uginającymi się pod stopami deskami, wchodziło się do znajdującego się na parterze Zakładu Biologii Ogólnej Wydziału Lekarskiego. Napis na drzwiach "teren zakaźny, niezatrudnionym wstęp wzbroniony" w połączeniu z panującym w tej części korytarza półmrokiem i ciszą, potęgowały nastrój niepewności, a może i strachu.
          Zadzwoniłem. Woźny Karlic zameldował mnie i wprowadził do pracowni Profesora. był to duży, jasny pokój zalany słońcem. Za oknami zielenił się Ogród Botaniczny. Wzdłuż całej ściany stał długi, biały, pokryty szklaną płytą stół zastawiony szkłem laboratoryjnym, preparatami, teczkami i unikalnymi mikroskopami wysokiej klasy.
          Znad stołu podniosła się Profesorowa. Z jej twarzy, łagodnie uśmiechniętej, promieniowała dobroć i życzliwość. Widziałem, że była zaskoczona moim wyglądem. Istotnie, wyglądałem w tym czasie bardzo młodo, choć byłem już studentem drugiego roku Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego. Drobnej postaci, w nowym, popielatym garniturze, z gęstą, czarną czupryną i nieśmiałym uśmiechem absolutnie nie pasowałem do roli kandydata na pracownika naukowego. Toteż na wstępie zapytała mnie, czy dobrze zastanowiłem się nad podejmowanym krokiem.

            - Nie mieszam się do tych spraw - mówiła - niech się pan nie obrazi, ale wygląda pan tak dziecinnie, tak młodocianie, a praca naukowa, którą ma pan zamiar podjąć w tym Zakładzie to poważne i ciężkie zadanie. Wymaga często wielu wyrzeczeń, a daje więcej rozczarowań niż efektów. Praca ta, często przez czynności dokumentacyjno-statystyczne jednostajna, a nawet nużąca zmusza do zamknięcia się w pracowni, zagłębienia w literaturze podczas gdy wokół tętni życie i uciekają bezpowrotnie piękne, młode lata. Młodość mija szybko - podniosła na mnie wzrok - czy pan to przemyślał, zastanowił się?

          Wyczułem w jej głosie jakieś wzruszenie, jakby drgnienie zakrzepłego żalu, echo jej własnych przeżyć i myśli, podświadomą chęć uchronienia innego przed utratą tego, co sama straciła, za czym, może poniewczasie tęskni i żałuje. Nie odpowiedziałem nic. Płynąca z jej słów życzliwość i macierzyńska troska onieśmielały.
          Podszedłem bliżej i pocałowałem ją w rękę. Pogłaskała mnie po schylonej głowie, a potem wskazała ręką ogród za oknem -
            Tam jest mąż. Niech mu pan wszystko, ale to wszystko o sobie opowie. To dobry i mądry człowiek, on będzie wiedział jak postąpić, a pan niech bez żalu pogodzi się z tym, co on poradzi.
            

            

          fot.2 Profesor Rudolf Weigl (z tyłu J. Starzyk)

          W ogrodzie czekający woźny wskazał mi Profesora. Przed olbrzymią, przepisową tarczą ze słomianki stał z łukiem w ręku. Miał na sobie popelinową koszulę z podwiniętymi rękawami. Dobrze zbudowany, muskularny, o rysach regularnych, wyraźnie zarysowanym nosie i brwiach, z ciemnymi z rudawym odcieniem włosami i takąże w szpic przyciętą bródką. Z charakterystycznym dobrotliwym uśmiechem zwrócił się w moją stronę.

          Na moją prośbę o przyjęcie odparł słowami - o tym potem, a na razie sobie postrzelajmy. Podał mi luksusowy łuk i przedstawiając mi późniejszego kolegę, Bronisława Chrzanowskiego, wskazał na tarczę.

            - Takiego łuku, panie Profesorze, nie miałem nigdy w ręku a ostatni, z którego strzelałem był zrobiony z prętów starego parasola - powiedziałem - ponadto nigdy nie byłem na zawodach łuczniczych.

            - To nie szkodzi - odpowiedział - w Pracowni Biologii też pan nigdy nie był, a każdy łuk jest jednak łukiem. Troskliwie ustawił mnie w pozycji i ułożył palce. Próba wypadła nienajgorzej, gdyż wprawdzie nie w cel, ale jednak w tarczę trafiłem. Mimo, że boleśnie otarłem sobie cięciwą lewy nadgarstek, sięgnąłem po następną strzałę czym, jak zauważyłem zyskałem znacznie w jego oczach.

          Potem już na przemian Profesor, Chrzanowski i ja strzelaliśmy ze zmiennym szczęściem, przy czym Profesor najczęściej trafiał w dziesiątkę i po każdym taki trafieniu z triumfującym wyrazem twarzy kierował wzrok w moją stronę, jakby sprawdzając, czy go podziwiam. Przy każdej mojej próbie układał mi palce i łokieć, kontrolował napięcie cięciwy, cierpliwie pouczał i tłumaczył dlaczego tak, a nie inaczej. Nie ganił nieudanych strzałów, nie niecierpliwił się.

          Za każdym razem, gdy sam strzelał, spokojnie wskazywał na poszczególne fazy i możliwości popełnienia błędów. To była, jak się później przekonałem, jego metoda. Tak samo postępował przy pracach w laboratorium. Od ustawienia mikroskopu, aż do wybarwienia preparatu cierpliwie, spokojnie pouczał i pokazywał. Czynności, które ze względu na precyzję wykonania nie wychodziły uczniowi - wykonywał sam nie zawstydzając go przy tym. Nigdy nie ganił w sposób poniżający, nigdy nie zniechęcał. Uczył osobiście wszystkiego - od sposobu czytania i wyszukiwania literatury do programowania i wykonania badania - systematycznie punkt po punkcie. Po opanowaniu czynności przez pracownika cieszył się razem z nim. - Wiedziałem, że ci się to uda - mówił. Równocześnie nie tłumił inwencji - Jak ci tak wygodniej, jak ci tak lepiej wychodzi, to dobrze. Rób jak uważasz, ale solidnie i uczciwie. Nauka nie znosi partactwa.

            - Każda teza musi być udowodniona badaniami. Każde doświadczenie, chociażby nie wiem ile razy było powtarzane w identycznych warunkach i układach, musi dać ten sam wynik. Jeżeli wyniki różnią się - szukaj przyczyny. Musisz ją znaleźć. Jeżeli ci się nie uda, to zaniechaj ogłoszenia, albo uczciwie podaj występujące różnice. Może ktoś inny odkryje, co je powoduje -jego słowa przez niego samego potwierdzane ciągle w toku badań naukowych, a stanowiące dla nas swoisty "katechizm badacza" - ciągle żywo brzmią mi w uszach.

          Po sportowym relaksie usiedliśmy na ławce pod wspaniałym kasztanem, gdzie profesor odbył ze mną długą rozmowę. Chciał wiedzieć wszystko o moich zamierzeniach, marzeniach i zainteresowaniach, o przebiegu dotychczasowej nauki, a nawet o warunkach bytowych i domowych. Wreszcie zapytał dlaczego chcę pracować naukowo. Zauważyłem, że koniecznie chciał poznać przyczynę mojej decyzji. Pytaniom nie było końca. Przedstawiając trudności i uciążliwości pracy naukowej, jej jednokierunkowość, wyrażał obawę, że przy moich, tak licznych i różnorodnych zainteresowaniach, może mi ona przychodzić z trudnością. Na koniec wiedząc, że miałem propozycje zatrudnienia w innych katedrach, chciał koniecznie dojść, dlaczego wybrałem właśnie jego pracownię.
          Zmęczony licznymi pytaniami, prawie pewny, że z przyjęcia mnie nic nie będzie, odpowiedziałem - Wie pan, Profesorze, że teraz to już sam nie wiem dlaczego. Przecież nie mogę powiedzieć, że dlatego, że dużo o panu, panie Profesorze słyszałem, że podoba mi się pańska osoba i ... to strzelanie z łuku!
          Zanosząc się od śmiechu poklepał mnie po ramieniu i powiedział - To się panu udało, jak nikomu dotąd. Tego to jeszcze nikt mi nie powiedział. Moje strzelanie z łuku! - coś takiego! Zmieszany wybąkałem - Ja bardzo pana Profesora przepraszam. Wcale nie miałem zamiaru pana Profesora urazić.

            - Ależ panie drogi, ja zupełnie nie czuję się urażony. Jestem bardzo zadowolony z pana szczerości i sympatii. No, to chodźmy, pokażę panu Zakład i zapoznam z kolegami - wstał pozostawiając łuk na ławce. Po drodze cały czas mówił: - Na początek, zapozna się pan z rodzajem prac tutaj wykonywanych, z literaturą, która otworzy panu oczy na rozpiętość nauk przyrodniczych, pozwoli zorientować się w biologii i mikrobiologii, a wtedy sam pan zadecyduje, czy odpowiada to pańskim zainteresowaniom, a przede wszystkim psychice.
            - Ja nikogo do podjęcia decyzji nie mam zwyczaju namawiać. Jest pan wolnym ptakiem, a nauka ścisła jest niewolą, której trzeba się poddać. Z tym będzie miał pan prawdopodobnie trudności. Znaleźliśmy się znowu w pracowni.
            - Zosiu, przyprowadzam ci chłopca szukającego czegoś, o czym jeszcze nie wie. Chciałby osiągnąć jakiś jeszcze nie skrystalizowany cel i podobnie jak i my w młodości zrealizować nieuchwytne marzenia - położył rękę na jej ramieniu i jakby zawstydzony swoimi słowami nienaturalnie głośno zawołał: - Powiedział, że podobam mu się, bo tak dobrze strzelam z łuku - i znowu się głośno roześmiał.
            - Ubrał biały kitel dając mi podobny ze słowami - Pójdźmy mój chłopcze!

          Profesor do nikogo z nas nie zwracał się przez "pan", lecz po imieniu lub nazwisku, dodając zwykle jakieś familijnie brzmiące określenie, jak "chłopcze", "mój drogi", "kochany" itp. Jeżeli po wezwaniu do siebie zaczynał od słowa "pan" - lekko dygotały nam kolana, bo znaczyło to, że coś sknociliśmy, że jest niezadowolony i że z czegoś trzeba będzie się tłumaczyć. Natomiast przy obcych zwracał się do nas zawsze po nazwisku z dodatkiem "panie", przedstawiając nas jako swoich asystentów.
          Profesor oprowadzał mnie po Zakładzie zapoznając z przyszłymi kolegami. Uderzyła mnie jego bezpośredniość w stosunku do swoich pracowników i widoczne do nich przywiązanie. W jego żartobliwej, a trafnej charakterystyce każdego przedstawianego mi pracownika odczuwalna była nuta życzliwości i przyjaźni. W ich swobodnej, ale pełnej szacunku postawie również ujawniały się więzy uczuciowe łączące obie strony. Profesor Weigl był niezaprzeczalnym autorytetem i szefem, ale Zakład Biologii był domem pracowników. Panowała tu, nie do pomyślenia w innych katedrach, atmosfera wzajemnego koleżeństwa i szacunku, przyjaźni i zaufania, swobody i powagi obejmująca nie tylko nas, ale i całą "górę""- Profesora, Profesorową, doc. Reissową i dr Annę Herzig - asystentkę Profesora. Dla kogoś, kto tu nie pracował, staje się trudne do zrozumienia jak wzajemne przywiązanie i koleżeństwo podnosiło jednocześnie szacunek i autorytet, jakim cieszyła się górująca nad naszymi poczynaniami osoba Profesora Weigla. Pewnie dlatego, każde polecenie i życzenie Profesora spełniane było przez nas natychmiast i z całym zaangażowaniem.
          Żaden z nas nie liczył się z czasem, na bok szły wszystkie inne sprawy, byle powierzone nam zadanie było wykonane skrupulatnie i terminowo. A przecież większość obowiązków miała charakter długoterminowy i obciążający czasowo. Zamykaliśmy się w pracowni na długie godziny, których nam przecież jako równocześnie studiującym, a przy tym młodym ludziom, ciągle brakowało. Toteż "Weiglowców", jak nas nazywano na Uniwersytecie i w społeczności akademickiej (a było to określenie wyróżniające), zobaczyć było można na terenie uczelni zarówno o świcie, jak i późno w nocy.   

            

          fot.3 Władysław Wolff, pierwsze dni pracy w Zakładzie

          Przeganiała nas z pracowni Profesorowa, zabraniał tak długo siedzieć Profesor, ale tego jedynego polecenia nie mogliśmy spełnić. Stanowiliśmy zespół zgranych ze sobą, wypróbowanych przyjaciół, Jak trzeba było, ten co dysponował wolniejszym czasem wykonywał pracę za kolegę, byle zlecone zadanie wykonane było terminowo.
          Interesowaliśmy się nawzajem swoimi pracami i pomagaliśmy sobie w technicznym ich wykonaniu. Wspólnie przeżywaliśmy nasze radości i smutki; zdarzenia złe i dobre. Bez zbędnych słów i oświadczeń każdy z nas wiedział, że ma koło siebie wypróbowanych przyjaciół, na których zawsze i w każdej chwili może liczyć. Taki klimat powszechnej i szczerej przyjaźni i współpracy, w placówkach naukowych był i jest do dzisiaj niezmierną rzadkością.

          Zbieraliśmy się zwykle w największym pomieszczeniu - pracowni serologii i diagnostyki, królestwie kolegów Chrzanowskiego i Kuzi. Żarty i docinki, przyśpiewki, wierszyki i kawały wypełniały każdą wolną chwilę. Tu można było "pęknąć ze śmiechu", tu "więdły uszy" od wyrażeń i wyrażonek, tu też rodziły się satyryczne wierszyki i powiedzonka obiegające potem pokoje i docierające w końcu do zaśmiewającego się z nich Profesora. Na przykład ten, dotyczący mnie:

            Czy to Wolff, czy Zbyszko Sawan1?
            Amant smutny jak karawan.
            Nie patrz w niebo chmurnym okiem,
            Bo ci Zakład wyjdzie bokiem.
            Nie szukaj też bytu przyczyny
            - Lepiej weź się za dziewczyny.
            

            

          fot.4 Satyryczna charakterystyka Władysława Wolffa



          Panująca wśród nas beztroska była wynikiem naszej młodości i nieposkromionego optymizmu, bo przecież wszyscy stykając się z dużym stężeniem zarazków, oraz tysiącami zakażonych tyfusem plamistym wszy, poruszaliśmy się na krawędzi groźnej choroby bardzo często powodującej śmierć.
          Często, zwabiony hałasem zjawiał się wśród nas Profesor biorąc udział w ogólnej wesołości o co celniejsze wypowiedzi, dowcipy czy zdarzenia powtarzał potem Profesorowej - Wiesz Zosiu, co chłopcy znowu wymyślili? ...
          W pewnym dystansie wynikającym z różnicy wieku i zainteresowań, pracowała w Zakładzie żona znanego profesora okulistyki, doc. dr Reissowa, osoba poważna i dystyngowana. Uczynna, dużo czasu poświęcała wprowadzając nas w tajniki wykonywania histologicznych preparatów mikroskopowych i posługiwania się mikrotomem2. W tajemnicy przed Profesorem wykonywała czasem dla potrzebujących histologiczne skrawki jelitek zakażonych tyfusem plamistym wszy, czy też innych tkanek. Jej pasją była fotografia artystyczna i doskonałe portrety Profesora zdobiły zawsze jego gabinet. Zajmowała się zagadnieniami transplantacji u płazów, problemami również bardzo interesującymi Profesora. Starał się i nas nakłonić do zajęcia się tymi badaniami, pozbawionymi jednak, według naszej oceny, romantyzmu związanego z "polowaniem na mikroby". Jedynie kolega Stuchly, oscylujący zawsze w kierunku biologii jako takiej, podjął ten problem uzyskując dobre efekty. Najbliższą nam osobą, do której mieliśmy absolutne zaufanie, która wiedziała o nas wszystko, była czczona przez nas i szanowana jak matka, żona Profesora, Zofia Weiglowa.
          Ona była naszą opiekunką, pocieszycielką i orędowniczką, która nie wiadomo jakim sposobem znała aktualnie trapiące nas troski i potrzeby i w miarę możliwości zawsze przychodziła nam z pomocą. Ona wstawiała się za nami do Profesora i tłumaczyła nas przed nim. Zawsze stawała po naszej stronie uważając nas za starsze, często niesforne dzieci. Z jej pomocą załatwialiśmy zwolnienia i urlopy oraz najbardziej trapiące nas sprawy finansowe. Do niej biegliśmy z naszymi trudnościami i zmartwieniami.
          Dlatego imieniny Profesorowej były największym świętem w Zakładzie. W tym dniu wchodziła do pracowni aleją utworzoną z jej ulubionych azalii, które dziesiątkami wazonów i wazoników wypełniały korytarz i pracownię Profesora. Ze łzami w oczach przyjmowała nasze, jakże szczere i gorące życzenia i nie mogąc ze wzruszenia wypowiedzieć słowa, ściskała i całowała swoich składających jej życzenia "chłopców".   

            

          fot.5 Imieniny Profesora.
          Od lewej: siedzą - T. Załuska, prof. Weigl, K. Reisowa, Z. Weiglowa, R. Bockówna,
          stoją - W. Wolff, W. Kuzia, H. Mosing, J. Starzyk, B. Finkel, B. Chrzanowski, Z. Stuchly, E. Zubik

          Nieco inaczej przebiegały zwykle imieniny Profesora. W tym dniu gromadziliśmy się w jego gabinecie. Wchodzącemu do Zakładu Weigla woźny w zaufaniu meldował, że wszyscy panowie uroczyście ubrani i ogoleni są już w gabinecie, do którego panie wniosły duże bukiety kwiatów.
          Wchodzącego do gabinetu Profesora witaliśmy gromkim okrzykiem "Niech nam żyje i króluje sto lat!" Panie wręczały kwiaty i składaliśmy życzenia wzruszonemu i zmieszanemu solenizantowi. Następnie, z odpowiednim przemówieniem, wręczaliśmy mu jakiś przez nas wykonany drobiazg, jak album, artystycznie wykonany portret, czy pamiętnik z fotografiami zaopatrzonymi często w dowcipne objaśnienia. Wiedzieliśmy, że Profesor czułby się ciężko obrażony, gdybyśmy ośmielili się ofiarować mu jakiś kupiony przez nas, drogi prezent.
          Dalszy ciąg uroczystości następował w jego pracowni, przy zastawionych staraniem Profesorowej stołach. Snuły się wesołe wspomnienia i opowiadania o przebytych w Zakładzie chwilach. Rozradowany Profesor również wspominał rozmaite zdarzenia ze swojego życia, początków pracy ubarwiając dowcipnie niektóre z nich. Panowała nieskrępowana, narastająca wesołość. W kulminacyjnym momencie zawsze śpiewaliśmy "gaudeamus igitur", ale po cichu, bo na uczelni trwały zajęcia i nie wypadało zbyt hucznie świętować.
          Prym wodził tu wygadany i dowcipny kolega Zubik, który opowiadaniem swoich i naszych przygód, scen życiowych i perypetii, przypinając przy tym łatkę każdemu, rozśmieszał nas do łez. Dostawało się wtedy nie tylko nam, ale i obecnym na przyjęciu przyjaciołom Profesora, który szczerze uradowany kazał sobie co celniejsze wypowiedzi i anegdoty parokrotnie powtarzać Warto przytoczyć jedną z nich, bo związaną właśnie z jego imieninami.
          Na jednych z imienin Profesora - opowiadał kolega Zubik - był gościem pewien (nie chcę przytaczać nazwiska) znany uczony, rektor jednej z wyższych uczelni, a bliski Profesora przyjaciel. Chętnie odwiedzał nasze miasto jako jeden z uczestników obrony Lwowa w 1918 roku. Otóż po przyjęciu trwającym do późnej nocy, z tytułu stanowiska i wieku, odprowadzany był przez asystentów do hotelu "George'a". Po przejściu kilkudziesięciu metrów cały orszak znalazł się przed pomnikiem Aleksandra Fredry siedzącego na wspaniałym fotelu. Na ten widok, Rektor zmęczony i idący ze względu na dużą ilość wychylonych toastów dość niepewnym krokiem, postanowił odpocząć na fotelu obok hrabiego. Odprowadzający go asystenci w żaden sposób nie mogli mu tego wyperswadować. Noc, cisza w mieście, a pod pomnikiem grupka głośno dyskutujących osób. Naturalnie, natychmiast zjawił się policjant.

            - Panowie, idźcie do domu. Już jest noc i musi być spokój!
            - Panie komisarzu - tłumaczyli asystenci - to jest słynny uczony, był u Weigla na imieninach, pan rozumie, jest trochę "nie tego ..." i chce koniecznie, żeby go wsadzić na fotel Fredry, bo jest zmęczony. Niech mu pan coś powie, bo my nie możemy mu tego wytłumaczyć, a pana musi posłuchać.

            Posterunkowy ważnym krokiem zbliżył się do Rektora.
            - Panie! ... - zaczął ostro, ale na jego widok, ku zdumieniu i zaskoczeniu obecnych, wyprostował się jak struna i donośnym głosem zawołał:
            - Panie pułkowniku, starszy strzelec Józef Kozioł melduje się posłusznie na rozkaz!
            Okazało się, że w czasie obrony Lwowa był podkomendnym Rektora.

            - Jak to dobrze Józiu, że tu jesteś - zawołał Rektor poklepując go po ramieniu - ty mi pomożesz, bo oni nie chcą mnie słuchać. Podsadź mnie na pomnik, niech sobie trochę odpocznę na fotelu, obok hrabiego.
            Policjant zastanowił się przez chwilę, a potem konfidencjonalnie powiedział:
            - Panie pułkowniku, ta po co panu tam siedzieć. Popatrz pan na niego. Czy pan chce, żeby mu kawki też tak na głowę nasrali?
            Z kolei zastanowił się Rektor.
            - Masz rację kochanku, ty jeden mnie szanujesz i dobrze mi życzysz. Odprowadź mnie Józiu do domu. Panowie, gdzie ja mieszkam - zwrócił się do asystentów i cała grupa zgodnie udała się w dalszą drogę.
            

            

          fot.6 - Imieniny Profesora.
          Od lewej: siedzą - K. Reisowa, prof. Weigl, A. Herzig, Z. Weiglowa, R. Bockówna, dziewczynka (?)
          stoją: W. Kuzia, W. Wolff, B. Finkel, T. Załuska, J. Starzyk, E. Zubik, (z tyłu) Koncewicz (?), B. Chrzanowski, Z. Stuchly

          Gdy nastrój imieninowej zabawy sięgał zenitu, Edward Zubik wnosił uroczyście dojrzewający wcześniej w termostacie i schłodzony w lodówce, rozlany do specjalnie pojemnych probówek, kolorowy likwor sporządzony wedle recepty jego babki, a zwany "Tajemnicą rodu Zubików" Po wychyleniu nim do dna uroczystego toastu na cześć Profesora, wszyscy znający jego działanie goście woleli nie tylko przez jakiś czas nie wstawać z krzeseł, ale nawet mało mówić. Jedynie odznaczający się wyjątkowo mocną głową, najserdeczniejszy przyjaciel Profesora i niemal codzienny gość naszego Zakładu, Dziekan Wydziału prof. Lenartowicz, oddając niejako cześć serwowanemu przez Zubika trunkowi, pytał:

            - Powiedz no, Rudi, czy po tej truciźnie widzisz mnie jeszcze wyraźnie? Na co Profesor, by nas jeszcze bardziej rozweselić, odpowiadał:

            - Widzę cię, mój drogi całkiem wyraźnie, nie wiem tylko, o którego ci chodzi, bo ciągle zmieniacie się miejscami. W tak pełnej śmiechu i radości biesiadzie szybko mijały godziny pozostawiając za sobą niezatarte wspomnienia. Po skończonej uroczystości wychodziliśmy razem do Ogrodu Botanicznego, gdzie przechadzając się grupkami po alejkach, kończyliśmy rozpoczęte rozmowy i opowiadania, by w końcu rozejść się do domów.

          * * *

          Podstawowy zespół stanowiący rdzeń Zakładu, zmontowany w latach 1926 - 1927 tworzyli:

            - Bronisław Chrzanowski, student medycyny, późniejszy Dyrektor Zakładu Higieny w Częstochowie
            - Władysław Kuzia, student medycyny, późniejszy Dyrektor Wojewódzkiej Stacji Sanitarno Epidemiologicznej w Olsztynie,
            - Jan Starzyk, student Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego, późniejszy profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie,
            - Zbigniew Stuchly, student Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego, późniejszy profesor Akademii Medycznej we Wrocławiu,
            - Edward Zubik, student Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego, późniejszy profesor i Dziekan Uniwersytetu we Wrocławiu,
            - Władysław Wolff, student Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego, a później medycyny, późniejszy adiunkt Akademii Medycznej w Zabrzu-Rokitnicy i Dyrektor Stacji Sanitarno Epidemiologicznej w Kaliszu.
            Ponadto, pracujący już od szeregu lat:
            - Tekla Załuska, laborantka wprowadzająca nas w tajniki hodowli wszy, sztucznego ich zakażania, prowadzenia pasaży riketsji i przyrządzania zawiesin do badań diagnostycznych. Koleżanka bardzo uczynna, pomagająca nam w wykonywaniu szeregu czynności technicznych,
            - Michał Martynowicz, mistrz rozległej wiedzy i techniki laboratoryjnej, zaufany Profesora i najdłużej z nim pracujący,
            - Grzegorz Karlic, woźny i hodowca zwierząt laboratoryjnych.

          Tak przedstawiał się trzon załogi w okresie rodzenia się szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu i wprowadzania jej do produkcji na skalę półprzemysłową. W tym czasie Profesor publikował największą ilość prac. Prace te, odbijające się szerokim echem w świecie naukowym, powodowały liczne odwiedziny znanych autorytetów naukowych z całego świata w celu zapoznania się z metodami pracy i badań.   

            

          fot.7 Dr Chang w Zakładzie.
          Od lewej: E. Zubik, J. Starzyk, W. Kuzia, dr Chang (Tchang), W. Wolff, T. Załuska.

          Między innymi odwiedzili nasz Zakład: laureat Nagrody Nobla prof. Ch. Nicolle, przez kilka miesięcy przebywał u nas dr Chang z Uniwersytetu w Pekinie, z którym zresztą bardzo się zżyliśmy, a także przedstawiciel Watykanu zainteresowany zastosowaniem szczepionki w ośrodkach misyjnych na Dalekim Wschodzie. Sława wynalezionej przez Profesora szczepionki i jego prac nad riketsjami, zawiodła go w końcu, mimo jego niechęci do dłuższych wojaży, aż do Abisynii, gdzie pojechał na usilne zaproszenie tamtejszych władz i kół naukowych. W latach 1934 - 1939 nasz zespół powiększył się o absolwentów medycyny Tadeusza Toczyskiego i Henryka Mossinga, lekarza medycyny Piotra Radło i kapitana lekarza medycyny Stefana Żabickiego. Przejściowo pracowali też w Zakładzie lekarz medycyny Pinkel i lekarz medycyny Kaczorowski. Był to już okres nieformalnego przekształcania się Zakładu w Instytut Badań nad Durem Plamistym i Wytwórnię szczepionki.

          * * *

          Większość z nas uważał Profesor za antytalenty techniczne. Wyjątek pod tym względem stanowili kolega Kuzia, specjalista w zakresie fotografiki i aparatury fotograficznej, a także mechaniki samochodowej, jak też Zbyszek Stuchly projektujący i wykonujący prototypy urządzeń do mechanicznego zakażania wszy, które odegrały dużą rolę w przemysłowej produkcji szczepionki.
          Sam Profesor, mający duże zdolności manualne i zmysł techniczny, bardzo lubił precyzyjne majsterkowanie. Zdolności jego i pomysłowość w tym kierunku wykorzystywali dostawcy i producenci aparatury naukowej dla Zakładu, by w wyniku konsultacji i proponowanych przez Profesora poprawek ulepszyć swoje produkty.
          Mimo sympatii, jaką cieszyłem się u Profesora, zawsze z podejrzliwością oglądał wykonywane przeze mnie pipetki, preparaty i rysunki, rzadko kiedy akceptował je bez poprawek, a jeżeli po dokładnym obejrzeniu nie mógł niczego zarzucić, kręcił głową i podejrzliwie spoglądał na mnie spod oka, czy aby sam je wykonałem.   

            

          fot.8 W pracowni: W. Wolff i W. Kuzia

          Poza czynnościami technicznymi, wynikającymi z naszego zatrudnienia, zadaniem naszym była praca naukowa, do której przez przyjęcie do Zakładu Biologii Ogólnej Wydziału Lekarskiego byliśmy zobowiązani. Do naszych własnych prac naukowych odnosił Profesor żelazną zasadę, od której nie było odstępstwa. Każda praca musiała być wykonana całkowicie osobiście przez kandydata.

            - Wasi koledzy i personel laboratoryjny wykonuje swoje czynności, które im zleciłem, do których są zobowiązani i za które odpowiadają. Wykonujący swoją własną pracę naukową może korzystać ze wszystkiego, co jest w Zakładzie, od literatury i aparatury, aż do odczynników i zwierząt laboratoryjnych. W razie konieczności brakujące im pomoce mogą być nawet sprowadzone, ale nie wolno im korzystać z usług innych osób zatrudnionych. Ja wszystko robiłem sam i wiem, że wy bez specjalnego trudu też możecie to zrobić sami. W razie jakichś trudności macie mnie , w każdej chwili możecie liczyć na moją pomoc, której z chęcią, a nawet z radością wam udzielę.

          Z postępu naszych prac zdawaliśmy regularnie sprawozdania, po których Profesor ujawniał zaistniałe błędy i doradzał sposób ich usunięcia.
            - Pamiętajcie, że praca wychodzi z pracowni Weigla, przeto nie miejcie mi za złe moich uwag i poprawek, gdyż mają one na celu uniemożliwienie ich wytknięcia przez inne osoby.

          Przedłużało to znacznie ukończenie i ogłoszenie wykonywanych prac. Wprawdzie te należycie wykonane i będące na ukończeniu Profesor zwykle referował osobiście w formie tzw. "doniesienia" w Towarzystwie naukowym im. Kopernika, co dawało pierwszeństwo w przypadku podjęcia tego samego tematu przez inne osoby, ale nie było jednoznaczne z ogłoszeniem jej drukiem.
          Cechą wszystkich prac musiała być dokładność, wiarygodność i rzeczowość oraz niemal do przesady doprowadzone umotywowanie założonej tezy, czy też stwierdzenie zjawiska szeregiem skrupulatnie przeprowadzonych badań z należytą dokumentacją. To, czego nie można było zobaczyć, fotograficznie utrwalić, względnie przy pomocy skrupulatnie przeprowadzonych badań udowodnić - nie mogło być brane pod uwagę.
          Inną cechą Profesora była lapidarność w wyrażaniu swoich myśli i omawianiu będących w toku, czy też zamierzonych prac. Mówił wyraźnie, okrągłymi, krótkimi zdaniami, bez zbędnych omówień i słów. Nie zapalał się, czuło się, że to, co wypowiadał było dokładnie przemyślane.
          Tego też żądał od nas, toteż rozmowa z Profesorem nie była łatwa, trzeba się było do niej zawsze dokładnie przygotować. Z tego powodu, dla mnie, referowanie Profesorowi jakiegoś zagadnienia było ciężkim przeżyciem. Słuchał wprawdzie cierpliwie, starał się zrozumieć, ale na końcu często konkludował:
            - Wprawdzie ten Wolff mówi ładnie, przedstawia ciekawe koncepcje, ale gdybyś to referował komuś innemu, ciężko by mu było to zrozumieć.

          Miał specjalny sposób kontrolowania naszych postępów. Często robił to przez polecenie wykonania jakiegoś zadania rzekomo potrzebnego do jego pracy, bądź też żądając osobistej pomocy przy przeprowadzanym przez niego badaniu. Przerzucał wtedy umiejętnie zasadnicze czynności na ucznia ograniczając swój udział do roli pomocnika, analizując jednocześnie sposób wykonania i wyciągając wnioski co do naszych wiadomości na dany temat. Naszą wiedzę potrafił też kontrolować podczas zwykłej, swobodnej z nami rozmowy.
          Nigdy nie zaskakiwał niespodziewanym tematem; albo wręczał jakieś opracowanie ze słowami - "zainteresuj się tym, mój drogi", albo też znajdowaliśmy na naszych biurkach literaturę dotyczącą jakiegoś zagadnienia. Jedno i drugie oznaczało, że na ten temat czeka nas prędzej, czy później odpowiednia rozmowa.

          * * *

          Niektórzy badacze próbowali zarzucać Profesorowi zawężanie opracowywanych przez niego zagadnień. Słyszało się głosy, że ich rozpiętość i zakres nie były współmierne do olbrzymiej wiedzy, jaką posiadał.
          Zarzut ten nie był słuszny. W moim odczuciu, Profesor był, mimo swojej ogromnej wiedzy, a może właśnie dlatego, bardzo ostrożny w podejmowaniu zagadnień i tematów. Jego ugruntowana już jako badacza i uczonego światowej sławy pozycja zaciążyła, zdaje się, do pewnego stopnia na możliwości podejmowania zagadnień zbyt nowatorskich, mogących przy ówczesnym stanie nauki uchodzić za fantastykę. Oddał się więc przede wszystkim problemom, w których kręgu był autorytetem, gdzie czuł się pewnie i poruszał swobodnie. Tym bardziej, i z większą dla nauki korzyścią, że właśnie w tej dziedzinie istniało jeszcze wiele zagadnień istotnych i bardzo ważnych, wymagających wyjaśnienia i opracowania.
          Pełne zaangażowanie się Profesora w inne problemy, które dostrzegał bez rezygnacji z opracowywanych aktualnie, było ze względu na brak czasu niemożliwością, chociaż stanowiło to niewątpliwie stratę dla nauki. Niektóre z tych problemów proponował swoim uczniom jako tematy ich prac naukowych.

          * * *

          Tak to przedstawiał się odczuwany przez nas i oglądany oczami młodości obraz Profesora Weigla, oraz pewien okres naszej pracy i niepowtarzalnej atmosfery towarzyszącej początkom naszej kariery naukowej, czy zawodowej.

          Później, w miarę nieformalnego przekształcania się Zakładu Biologii Ogólnej w Instytut Badań nad Tyfusem Plamistym, a przede wszystkim w Wytwórnię Szczepionki przeciw Tyfusowi Plamistemu, rozluźniały się łączące nas więzi i zmieniała się atmosfera Zakładu. Zatrudnienie coraz większej ilości pracowników technicznych, produkcyjnych, musiało spowodować zmianę układu wzajemnych powiązań i zainteresowań.
          Niektórzy z nas, niepostrzeżenie dla samych siebie, stopniowo przechodzili do produkcji zajmując w niej określone, kierownicze stanowiska i z braku czasu musieli odchodzić od pracy ściśle naukowej. Niektórzy, jak kolega Zubik, po ukończeniu studiów i zrobieniu doktoratu opuścili Zakład. Części studiującym, szczególnie na Wydziale Lekarskim U.J.K. zajęcia kliniczne i intensywne przygotowywanie się do egzaminów nie pozwalały na pełne oddanie się pracy naukowej, a brak czasu spowodował coraz to krótsze i mniej częste odwiedziny w Zakładzie.
          Równocześnie, jak w każdym przedsiębiorstwie produkcyjnym, dominować zaczęły wśród personelu sprawy finansowe i konkurencje osobiste. Męczyło to i wyczerpywało Profesora, który jako kierownik musiał tym sprawom poświęcać coraz więcej czasu. Nawet w przeprowadzonej z ramienia Instytutu I Ministerstwa Zdrowia akcji opanowania i likwidacji dużej epidemii duru plamistego w Sławsku i okolicy oraz w związanych z tym badaniach epidemiologicznych nie mógł z braku czasu wziąć bezpośredniego udziału.
          Oddelegowani zostali tam pracujący wyłącznie naukowo: Piotr Radło jako kierownik ekipy oraz Władysław Kuzia, Zbigniew Stuchly, Tadeusz Toczyski, Władysław Wolff, Stefan Żabicki i laborant oraz mechanik - Edmund Kozłowski. W Sławsku, odnajętą willę przekształciliśmy w pracownię i filię Zakładu Biologii Ogólnej, a jednocześnie sztab całej akcji. Te parę miesięcy spędzonych wspólnie w dość prymitywnych warunkach, jak też absorbująca nas praca badawcza, jeszcze bardziej i na nowo zespoliły nas ze sobą.   

            

          fot.9 Sławsk, sztab na świeżym powietrzu


          Jesienią przyjechał tam do nas Profesor. postępujące badania zainteresowały go tak dalece, że bez reszty oddał się pasjonującej go zawsze pracy. Na kilka dni wróciła dawna atmosfera Zakładu. Profesor wyraźnie odmłodniał i poweselał. Przekonało nas to, jak bardzo jest do nas przywiązany, a z drugiej strony, jak wyczerpuje go i męczy obca jego zamiłowaniu funkcja kierowania i administrowania produkcją. Toteż mimo ponagleń ze Lwowa przedłużał swój pobyt z dnia na dzień nie mogąc się oderwać od mikroskopu i preparatów.
          Cieszył się też wieczornymi przechadzkami i całodziennymi wyjazdami w teren. W wolnych chwilach z przyjemnością łowił pstrągi w płynącej w pobliżu rzece, co poza łucznictwem było drugim jego zamiłowaniem. Próbował i nas wciągnąć do tej rozrywki, ale z mizernymi efektami, bo nie mieliśmy pojęcia o wędkowaniu. Dawało mu to okazję do podśmiewania i pokpiwania z nas. Wieczorami zbieraliśmy się razem i do późnej nocy Profesor snuł swoje wspomnienia z dawnych lat.   

            

          fot.10 Wizyta Profesora w Sławsku.
          Od lewej: P.Radło, S. Żabicki, K. Reisowa, prof. Weigl, W. Kuzia (w samochodzie), W. Wolff, Z. Stuchly, T. Toczyski, E. Kozłowski

            

            

          fot.11 Na kwaterze w Sławsku: W. Wolff, P.Radło, S. Żabicki

            

            

          fot.12 Postój w okolicach Sławska

            

            

          fot.13 Chwile odpoczynku

          Niemal ze łzami w oczach żegnaliśmy się na stacji kolejowej w Sławsku i długo jeszcze widzieliśmy go wychylonego z okna pociągu i machającego ręką na pożegnanie.
          Był to właściwie nasz ostatni, tak bezpośrednio wspólnie z Profesorem Weiglem przebyty okres. Wybuch wojny, jak wybuch szrapnela rozsypał nas po świecie. Część z nas utraciła na długie pięć lat wojny i kolejnych okupacji kontakt z Profesorem.
          Pomimo to, nie wygasły uczuciowe więzi, jakie nas z nim łączyły. Nie zapomnę nigdy, jak w 1946 roku, już jako lekarz Nadzwyczajnego Komitetu Walki z Epidemiami zjawiłem się u Profesora w Krakowie.   

            

          fot.14 spotkanie w Krakowie w 1957 roku.
          Siedzą od lewej: J. Starzyk, Górkowa, prof. Weigl, T. Załuska, Trepczyński,
          stoją byli lwowscy pracownicy Profesora


          Przy powitaniu rozpłakał się ze wzruszenia, a uściskom i pytaniom nie było końca. Zaprosił mnie do domu. Przez długie godziny wspominaliśmy dawne dni i oglądali wyciągane z szuflad fotografie. Ze wzruszeniem i rozrzewnieniem słuchał, jak opowiadałem o naszym do niego przywiązaniu. O każdym z nas wypowiadał się słowami tak pełnymi uczucia, jakich się po nim nie spodziewałem.
          Pożegnałem się z Profesorem serdecznie nie wiedząc, że to było moje ostatnie z nim spotkanie.

          * * *

          Mimo tak licznych i bezpośrednich więzów, jakie nas z Profesorem łączyły, pozostał dla nas, jako osoba prywatna o bogatej i skomplikowanej osobowości człowiekiem mało, a nawet prawie nieznanym. Może się to wydawać dla postronnych, a obecnie po latach nawet dla nas samych, niezrozumiałym, że właśnie my, jego uczniowie pozostający z nim przez okres piętnastu lat w nieustannym, codziennym kontakcie, tak mało możemy wiedzieć o jego życiu wewnętrznym, zainteresowaniach, przeżyciach i przemyśleniach. Myślę, że przyczyną była przede wszystkim różnica wieku i pozycji oraz, przynajmniej w początkowym okresie współpracy, nasze właściwe młodości zainteresowania.
          W Profesorze, dojrzałym czterdziestoletnim człowieku o dorobku i autorytecie światowej sławy uczonego, widzieliśmy niemal wyłącznie wielkiego człowieka i życzliwego szefa wprowadzającego nas w nieznany świat nauki. Z drugiej strony Profesor patrzył na nas, jak na młodych chłopców, którzy mogliby być jego synami, potrzebujących serca, nauki i kształtującego charakter wychowania. W miarę lat codziennej pracy stosunki takie mało się zmieniały nie wytwarzając okazji do wzajemnych zwierzeń pozwalających wniknąć w przeżycia osobiste i duchowe.
          Dopiero ostatnie lata przed wojną zmniejszyły dystans odnośnie wieku i pozycji na tyle, że niektóre wypowiedzi Profesora i zaistniałe sytuacje zaczęły zwracać naszą uwagę na pewne jego cechy wewnętrzne i charakterologiczne. Profesor Weigl nie był człowiekiem wylewnym, lubiącym opowiadać o sobie, a czas zatarł w mojej pamięci szereg szczegółów i zdarzeń mogących ułatwić zrozumienie i określenie jego osobowości. Dlatego ta część mych wspomnień jest jedynie próbą podania paru cech mogących się przyczynić do określenia charakteru Profesora, jako człowieka prywatnego. Określenia te nie będą ani pełne, ani w szczegółach wyczerpujące. Nawet przytaczane wypowiedzi Profesora nie mogą być traktowane jako dosłowne, lecz tylko oddające ich ogólny sens.

          Usposobienie miał Profesor pogodne, a nawet wesołe. Uśmiech niemal stale gościł na jego twarzy. Cenił dowcip w każdej formie, sam też był dowcipny. W swobodnych wypowiedziach i utarczkach słownych był przeciwnikiem ciętym, ale nie złośliwym.
          Nie będąc wylewnym, ani zbyt rozmownym, wprowadzony w stan wesołości umiał opowiadać barwnie i z humorem. Lubił i umiał słuchać o rzeczach i zdarzeniach zarówno minionych, jak i aktualnych. Interesowały go opowieści o życiu młodzieży i współcześnie żyjących osób. Słuchał uważnie, z zainteresowaniem, a mając duże poczucie humoru zarówno słownego, jak i sytuacyjnego, zaśmiewał się szczerze z co weselszych anegdot i celniejszych dowcipów. Bardzo lubił opowiadać je żonie. Przypominam sobie obiegający w opowieściach cały Lwów dowcip, jaki studenci urządzili Kleinerowi. Kleiner, profesor literatury, był znawcą i fantastycznym wielbicielem talentu Słowackiego.

            - Wiesz Zosiu - opowiadał Profesor - co studenci urządzili Kleinerowi? Do dziecinnego wózka, w którym wiózł śpiącego synka, przyczepili mu dużą kartkę z napisem "Anheli". Mijający go ludzie oglądali się z uśmiechem, a Kleiner myśląc, że jest tak ogólnie znany i podziwiany kroczył dumnie wypięty przez miasto. Po odkryciu przyczyny "popularności" podobno na dwa tygodnie zawiesił wykłady. To łobuzy, ale dowcipni.

          Niewątpliwie Profesor odczuwał potrzebę odprężającej, swobodnej rozmowy. Często po przyjściu do nas w jakimś konkretnym celu, pozostawał potem kierując rozmowę na różne, nie związane z celem przyjścia tematy. Zachowywał się wtedy tak, jakby nie był naszym szefem i profesorem, ale dobrym znajomym.
          Chociaż był towarzyski i bezpośredni, to jednak istniał jakiś nieokreślony i niewymuszony dystans odczuwany przez każdego, kto się z nim stykał, czy rozmawiał. Ulegali temu odczuciu licznie odwiedzający Zakład Biologii sławni uczeni, profesorowie europejskich i pozaeuropejskich uniwersytetów oraz inne wysoko postawione osobistości. Toteż zaskoczeni byli zwykle bezpośrednim stosunkiem Profesora do nas i naszym do Profesora. Wyrażało się to z ich strony szacunkiem, z jakim odnosili się do naszych osób i wypowiedzi, tym bardziej, że Profesor zawsze przedstawiał nas w najkorzystniejszym świetle.   

            

          fot.15 W Ogrodzie Botanicznym.
          Od lewej: W. Wolff, T. Załuska, B. Chrzanowski

          Mimo swojej bezpośredniości i towarzyskiego usposobienia, nie miał w gronie kolegów - profesorów liczniejszej grupy szczerych i oddanych sobie przyjaciół. Wpływało na to prawdopodobnie uczucie ukrywanej, a może i nieświadomej zazdrości. Na lwowskim Uniwersytecie pracowało w tym czasie wielu wybitnych uczonych, których dorobek wzbogacał światową skarbnicę wiedzy. Wszystkich jednak przesłaniała błyskotliwa sława otaczająca postać Rudolfa Weigla i jego uznawana wysoka pozycja w świecie. Był przecież jednym z ostatnich wielkich Łowców Mikrobów. Jego nazwisko odkrywcy, że Ricketsja Prowazeki jest zarazkiem tyfusu plamistego, wynalazcy szczepionki przeciw tej groźnej chorobie zbierającej w ówczesnych świecie obfite żniwo śmierci, było znane każdemu biologowi i lekarzowi na Ziemi. To on był niemal pewnym kandydatem do Nagrody Nobla i fakt, że otrzymał ją inny uczony3 za prace, które bez Weigla nie mogłyby powstać odbił się głośnym echem na całym świecie, jako wielka niesprawiedliwość. Nic też dziwnego, że poprawne stosunki koleżeńskie nie przeradzały się w uczucia przyjaźni i chęć bliższego, bezpośredniego kontaktu. Odnoszę wrażenie, że zaważyło to do pewnego stopnia na osobowości Profesora, jego skrupulatności w ogłaszanych pracach i ostrożności w wypowiedziach, spowodowało ściślejsze zamknięcie się w obrębie pracowni i całkowite oddanie się pracy naukowej.
          Czy doznawał uczucia osamotnienia? Może i tak. Kiedyś wracając z wizyty u mego profesora gimnazjalnego, artysty malarza i grafika J. Pieniążka4, gdzie w otoczeniu znanych malarzy i literatów spędziliśmy wesoło kilka godzin, powiedział:
          - Zazdrościć ci można, Wolffie, tego stylu życia. Tego, że obracasz się w środowiskach o tak różnych zainteresowaniach, że masz tylu tak niezwykłych i szczerych przyjaciół. To dobrze, to odświeża umysł, usuwa zmęczenia, rozszerza horyzonty i czyni życie bogatszym, łatwiejszym i przyjemniejszym.

          * * *

          Profesor Weigl lubił bardzo kontakty z przyrodą. Jeżeli tylko czas mu na to pozwalał, chętnie przyjmował zaproszenia związane z wyjazdami na wieś,
          Poza łowieniem pstrągów, co było jego pasją, lubił polować. Polowania traktował jako sport strzelecki pozwalający mu popisać się celnym strzałem. Po zestrzeleniu dwóch lub trzech kaczek, czy też po trafieniu zająca odstawiał strzelbę. Zawsze też, nieraz z wielkim trudem, odnajdywał zastrzeloną zwierzynę i zabierał do domu. "Zabijanie zwierząt bez potrzeby, to rzeźnicka robota" - mówił.
          Najchętniej polował w nielicznym towarzystwie na kaczki. Był wrażliwy na piękno przyrody, toteż pora tych polowań - wieczorne przeloty zapadających kaczek, albo bardzo wczesny ranek podczas ich wzlotów - bardzo mu odpowiadała. Gdy z oparzelisk zaczynała się wznosić gęsta, biała mgła ciągnąc się długimi pasmami ku polom, każdy wrażliwy człowiek musiał ulegać wzruszeniu. Gdy w łozach przybrzeżnych i mszarach zagulgotały niskim głosem bąki i jak kołatki pokrzykiwać zaczęły derkacze, gdy w szuwarach ozwały się wabiące kwakania krakwy, gdy rozległ się ostry krzyk perkoza - trudno było nie poddać się urokowi tych chwil. W takich momentach Profesor przerywał rozmowę, przystawał zadumany, jakby zespolony z otaczającą go przyrodą. Nieraz rozstawieni wśród krzewów i oczeretów, po oddaniu kilku strzałów, znajdowaliśmy go siedzącego na wzniesionej ponad teren kępie, pod sosną lub kopicą siana, zamyślonego i zasłuchanego w płynące z zarośli, trzcin i traw odgłosy i szelesty.

            - Zamiast bawić się w rzeźników, lepiej siądźcie i posłuchajcie, jak cicho, ale nieustannie rozwija się obok nas tętniące, chociaż niewidzialne życie.
            Zaraz też zmieniał nastrój (czyżby się wstydził słabości?):
            - No, panie Kuzia, sięgnij łaskawie do tej myśliwskiej torby, z której wygląda ci szyjka butelki. Musimy coś przegryźć i wypić. Przyroda przyrodą, polowanie polowaniem, a brzuch brzuchem. Trzeba się rozgrzać, bo mgła już w kości wchodzi i zimno się robi.

          W dobrych humorach wracaliśmy do czekających na nas z kolacją gospodarzy. Tam w kręgu światła naftowej lampy, przy parujących półmiskach kaszy gryczanej ze skwarkami i gładyszkach podśmietania snuły się rozmowy o wszystkim i o niczym, padały dowcipy, dźwięczał śmiech.
          - Czuję się tutaj, jak u siebie w domu, gdy przyjeżdżałem w odwiedziny do matki - mówił zadowolony i chyba szczęśliwy Profesor.

          * * *

          Jaki był stosunek Profesora do muzyki i sztuki? Czy lubił teatr, operę, koncerty? Jak odbierał uczuciowo i przeżywał rozgrywające się na scenie sytuacje, jak oceniał grę aktorów? Nie potrafię na to odpowiedzieć, nie przypominam sobie, by kiedykolwiek prowadzone były z Profesorem rozmowy na te tematy. Widziałem parę razy Weiglów w teatrze i operze, ale które z nich było inicjatorem -nie wiem.

          Raz tylko, siedząc w sąsiedniej loży widziałem Profesora głęboko przejętego i wzruszonego. Było to na operze "Peer Gynt", ale też trudno było słucha tej muzyki bez wzruszenia.
          O tym, że melodie i nastroje działały nań silnie, mogłem się przekonać przysłuchując się wraz z nim koncertowej, wieloinstrumentowej serenadzie granej późnym wieczorem pod domem solenizantki na jednej z ulic peryferii miasta5. Serenady w tym czasie były we Lwowie popularne i często wykonywane przeważnie z okazji imienin. Profesor był wtedy dziwnie milczący, jakby nieobecny, zasłuchany w płynące niewyszukane, ale przejmujące melodie o powolnym, cygańskim rytmie.
          Nie słyszeliśmy jednak nigdy Profesora nucącego lub chociaż mruczącego jakąś melodię, czy frazę. Myślę, że nie będąc typowym melomanem, był jednak wrażliwy na muzykę i na swój sposób ją przeżywał.

          * * *

          Profesor Weigl nie przedstawiał typu skostniałego uczonego, który poza dziedziną swojej pracy nie widział otaczającego go świata. Był to umysł otwarty, o szerokim wachlarzu zainteresowań różnymi dziedzinami wiedzy, których wybrane zagadnienia, zgodnie ze swą skrupulatnością, opanowywał dogłębnie i szczegółowo. Nieraz zaskakiwał nas nie tylko wiadomościami z zakresu tematyki aktualnie przez nas słuchanych wykładów, ale i podpowiedziami w jakich publikacjach, czy podręcznikach są one szczegółowo wyjaśnione.
          Interesował się biegnącym wokół niego życiem i jago przejawami, chociaż na ogół nie angażował się w nurt toczących się zdarzeń.
          We Lwowie, jak zresztą i w innych miastach nie tylko Polski, ale i Europy, pojawiło się w tym czasie duże zainteresowanie okultyzmem. Prasa, księgarnie pełne były artykułów i książek dotyczących tego tematu. Pewnego razu dyskutowaliśmy między sobą o telepatii, przesyłaniu poleceń na odległość, rzekomych cudach fakirów i tym podobnych zjawiskach nie dających się wytłumaczyć logicznie na podstawie istniejącej wiedzy. Tworzyliśmy teorie fal elektromagnetycznych wysyłanych i odbieranych przez mózgi i różne fantastyczne koncepcje. W trakcie tych rozmów pojawił się Profesor. Na skierowane na niego w niemym pytaniu oczy, odezwał się:

            - Słyszałem o tych sprawach. Jeżeli telepatia, czy inne sprawy, o których mówicie rzeczywiście są powtarzalne i doświadczalnie sprawdzalne, to jako zjawiska odrzucić by ich nie można było. Zbyt jednak pochopne, jak to próbowaliście robić, ich przyjmowanie, a ponadto stawianie hipotez tłumaczących je, uważam za przedwczesne i niecelowe.
            Pamiętajcie chłopcy, że naukowe przyjęcie jakiegoś zjawiska, chociażby powszechnie uznawanego, wymaga szeregu badań formalnych i statystycznych oraz właściwej dla tych zjawisk aparatury rejestrującej. Przede wszystkim zaś, właściwego analizowania i interpretowania wyników. Tym bardziej, jeżeli idzie jak w tym wypadku, o zjawiska leżące na granicy fantastyki. Konieczna jest tu specjalna ostrożność i rozwaga co do wniosków i w wypowiadaniu się na ten temat, a zwłaszcza daleko idąca skrupulatność w obserwacjach. Te zasady was szczególnie, jako naukowców obowiązują.
            Zapamiętajcie kochani na zawsze, że nauka, to nie literatura pozwalająca na różne i swobodne interpretowanie zdarzeń i faktów. No, rozgadałem się, ale to wasza wina.
            

            

          fot.16 W pracowni: T. Załuska, J. Starzyk, W. Wolff

          Niewielu z nas słuchało wykładów Profesora, który specjalnie też nas do tego nie zachęcał. Może dlatego, że jak opowiadali nasi koledzy studenci, Profesor jako wykładowca nie wykazywał talentu oratorskiego, nie potrafił zafascynować słuchaczy nawet bardzo interesującymi tematami biologii ogólnej. Podobnie zresztą, nie budziły entuzjazmu wykłady biologii na Wydziale Matematyczno - Przyrodniczym prowadzone przez równego mu wiekiem prof. Hirszlera. Obaj byli uczniami i byłymi asystentami profesora Nusbauma6, od którego widocznie przejęli sposób konstruowania i przedstawiania tematu. table border="0">   

            

          fot.17 Władysław Wolff w laboratorium


          Dokładność w wypowiedziach i opracowaniu każdego, nawet teoretycznego zagadnienia powodowały, że wykłady Profesora były ściśle tematyczne. Zawierały tylko zasadnicze wiadomości potrzebne dla zrozumienia przez studentów medycyny praw biologii mających wpływ na powstanie i rozwój życia, na miejsce człowieka w przyrodzie i przebieg zagrożeń ze strony współżyjących z nim organizmów. Każdy wykład przygotowywał pisemnie. Powstawał w ten sposób stale aktualizowany skrypt, którym się na wykładach posługiwał. Powodowało to, że jego wykłady odbierane były jako monotonne i suche.
          Przy egzaminach, wedle relacji zdających studentów, był bezosobowy. Zadawał ściśle sprecyzowane pytania i czekał na odpowiedź. Przy jej braku, widząc zdenerwowanie zdającego, zadawał je powtórnie, nieco inaczej, jakby przystępniej zredagowane. Jeżeli odpowiedź była niezupełna dawał dodatkowe, naprowadzające pytania.
          Jak określali, nie dusił, nie zastraszał. Był wymagający i oceniał sprawiedliwie. Rozumiał zdenerwowanie pytanego i uspokajał go. Stawianie niedostatecznych ocen sprawiało mu jakby osobistą przykrość, toteż przy stwierdzeniu zbyt miernego jeszcze opanowania przedmiotu, bardzo często dawał studentom dodatkowy termin. Natomiast stawał się nieprzyjemnie ostry, gdy stwierdził bagatelizowanie przedmiotu przez studenta. Denerwował się wtedy bardzo uważając takie postępowanie za uderzające bezpośrednio w niego jako profesora i naukowca.
          Był jednak uczuciowy, miał dobre serce i nie leżało w jego naturze sprawianie komuś przykrości. Zdarzyło się tak, że pewnego razu oblał jednego po drugim sześciu wyjątkowo nieprzygotowanych studentów. Przerwał dalsze egzaminy i wrócił do Zakładu bardzo wzburzony i zdenerwowany. Głośno skarżył się żonie, że to granda, bezczelność, bagatelizowanie jego i przedmiotu. Byłem już wtedy starszym asystentem i magistrem biologii, a studiowałem jako drugi fakultet medycynę na Wydziale Lekarskim, więc studenci ci byli moimi kolegami. Przyszli więc do mnie, by ich ratować, bo groziła im strata roku, jako że biologia była egzaminem rygorowym. A tu do Profesora, który już drugi dzień chodził jak gradowa chmura nie można było przystąpić, a co dopiero próbować interwencji. Oblani zdawali sobie sprawę, że szli, jak to się mówiło na "pas - blind"7, i że swoim stosunkiem do egzaminu obrazili Profesora - przyszli więc, by go przeprosić.
          Z duszą na ramieniu i strachem, że zostanę sromotnie wyrzucony z gabinetu, udałem się do Profesora. Użyłem całej swej wymowy opowiadając, jak są skruszeni i świadomi swojego nietaktu i winy, a w końcu przedstawiłem ich prośbę. Profesor słuchał nie wyrzucając mnie, w końcu zamruczał:

            - Powiedz im, że przyjmuję ich tłumaczenie, ale widzieć się z nimi nie chcę. A ty mi się wynoś - rozzłościł się - znam cię dobrze, też jesteś ziółko! Myślisz, że nie wiem po coś przyszedł? Nowego terminu im nie dam!
            - Skąd, panie profesorze, mnie zupełnie o to nie chodzi, zasłużyli. Oni nawet o nowym terminie nie wspominali. Są zrezygnowani, wiedzą, że muszą stracić rok, a trzech z nich to w dodatku utraci stypendium.
            - Stracą rok, a mówisz, nawet i stypendium? Dobrze im tak - zamruczał i odwrócił się do mnie plecami kierując się w głąb gabinetu.
            Znaczyło to, że rozmowa skończona. Będąca w pracowni Profesorowa mrugnęła do mnie, więc zacząłem się powolutku wycofywać. Długo, bardzo długo wychodziłem. Przy drzwiach, gdy już brałem za klamkę dobiegł mnie z gabinetu głos Profesora:
            - Za trzy tygodnie!

          Porwałem indeksy, które już przygotowane trzymała w ręku Profesorowa i prysnąłem na korytarz. Takim był profesor Weigl. Nie chciał się stać powodem niepowodzeń życiowych i strat materialnych tracącego stypendium biedaka, często z ogromnym trudem dążącego do celu, jakim było zdobycie wykształcenia. Musiał ustąpić dając im jeszcze jedną szansę. Może za ostro ich osądził?
          Przy jakiejś okazji powiedział kiedyś do mnie:
            - Lepiej w życiu pomylić się w dobrą stronę, niż w złą.

          * * *

          We wspomnieniach tych brak okresu pięciu lat okupacji, którego nie byłem świadkiem. Okresu, w którym z całą wyrazistością ujawniły się istotne cechy Profesora jako wielkiego, szlachetnego w pełnym tego słowa znaczeniu człowieka. W pełnym blasku uwydatniła się jego prawość, bezkompromisowość, poczucie honoru i patriotyzm nakazujący mu za wszelką cenę ratować naukę i kulturę narodu, w którym żył i pracował. Poświęcił cały swój dorobek i sławę naukową, ryzykował wolność i życie byle ratować swoich kolegów i wszystkie zagrożone zniszczeniem wartości ludzkie. Okres ten wymaga pełnego opracowania. Nie może bowiem pójść w zapomnienie poświęcenie Profesora Weigla i cała jego szlachetna działalność tego okresu8.

          * * *

          Wizyta w pracowni Józefa Pieniążka9

          Pewnego dnia zauważył Profesor w mojej pracowni klocek drzeworytniczy z wyrytym ekslibrisem dla któregoś z kolegów.
          Ponieważ interesowały go wszelkie sprawy techniczne, począł wypytywać mnie o szczegóły rycia matrycy i sporządzania odbitek. W odpowiedzi zaproponowałem wspólne odwiedzenie pracowni znanego lwowskiego grafika i malarza, a mojego profesora z czasów gimnazjalnych - Józefa Pieniążka. table border="0">   

            

          fot.18 Pocztówka przedstawiająca Prezydenta Mościckiego według akwaforty Józefa Pieniążka

          Któregoś popołudnia zjawiliśmy się w atelier i pracowni Pieniążka zastając tam kilku malarzy studiujących w pobliskiej Akademii Sztuk Pięknych, korzystających często zarówno z wiedzy, jak i z urządzeń technicznych swego mistrza.

          Po dokładnym obejrzeniu drewnianych klocków drzeworytniczych i miedzianych płytek do akwafort, przyjrzeniu się sposobom ich obróbki i trawienia kwasami, zabrał się Profesor własnoręcznie do sporządzania odbitek. Pomagali mu w tym nie tylko gospodarz, ale i znajdujący się tam goście. Zajęciom towarzyszyły żarty, dowcipne powiedzonka, anegdoty i wzajemne przekrzykiwania się pracujących przy różnych prasach i sztalugach malarzy i ich kolegów.

          Zauważyłem, jak szybko Profesor przystosował się do otoczenia, stał się wesołym kompanem, jakby znał wszystkich od dawna. Nie tylko odcinał się dowcipnie na zaczepki, odpowiadał żartem na żart, ale zakasawszy rękawy pomagał niektórym w obracaniu dźwignią ciężkiej prasy, nawet udzielając, ku ich zdumieniu, trafnych rad i pouczeń.

            - Musiał pan profesor już kiedyś obserwować pracę drukarzy - odezwał się zaskoczony Pieniążek.
            - Nie, ale przecież pan mi, mistrzu, szczegółowo opowiedział, jak to się powinno robić - odpowiedział Profesor odbijając akurat jakąś wyjątkowo udaną litografię.

          Przy tych zajęciach w wesołej, pełnej przyjaźni atmosferze, szybko mijał czas. Zbliżał się wieczór, tempo prac ustawało. Pieniążek, jak to było jego zwyczajem, zaprosił wszystkich na podwieczorek składający się z marynowanych śledzi bałtyckich i ... ulubionych przezeń ciastek - makaroników. Chcąc jednak uczcić niecodzienną przecież wizytę Weigla, postanowił wystąpić uroczyście z trunkami.

          Znając roztargnienie Pieniążka i bałagan panujący w jego pracowni, tak ja, jak i goście ze strachem patrzyliśmy, jak wśród szeregu flaszek z mieszankami oleju, terpentyny, werniksu i pokostu szuka tych właściwych z winem i wódką. Ponieważ prawie wszystkie butelki miały etykiety po wypitych kiedyś trunkach, więc wybieranie tych właściwych trwało długo i odbywało się na "niuch", jak to określił architekt i malarz Rawski (jako architekt projektował przeważnie nagrobki dla co zamożniejszych obywateli, ale jako malarz był znakomitością). W poszukiwaniach pomagali wszyscy wołając chórem: ' ta?... nie ta!, ta?... nie ta!, taa!"
          Powiedziałem rozbawionemu Profesorowi w czym rzecz i po ustawieniu na stole właściwych wedle Pieniążka flaszek ciągnęliśmy losy, kto pierwszy ma sprawdzić co naprawdę kryje się w butelce, gdyż wszystkie jednakowo śmierdziały terpentyną. Odbywało się to wszystko w hałasie i pokrzykiwaniach, a nawet odgłosach zwierząt, ptaków i ludzi, jakie wydawał ku uciesze wszystkich obecny przypadkowo doskonały i znany we Lwowie imitator - Wajda10.
          Wprowadziło to Profesora w świetny humor. Śledzie były znakomite, wódka okazała się wyśmienitą Złotą Gdańską, a wino przednim Burgundem. Toasty na cześć tak znakomitego gościa wychylano często i z "uczuciem", dowcipne odpowiedzi Profesora przyjmowano oklaskami i hucznym śmiechem. Temperatura przyjęcia podnosiła się. Gdy sławny, utalentowany malarz i znany batalista prof. Batowski11 orzekł, że "ten Weigl mimo, że jest wielkim i sławnym uczonym, to swój chłop", zarumieniony pochwałą i aplauzem obecnych Profesor nie posiadał się z radości i dumy. Jak orzekł Pieniążek, został "kupiony", co oznaczało, że do każdego z obecnych może mówić "ty" i liczyć na jego przyjaźń. table border="0">   

            

          fot.19 Fotokopia obrazu Stanisława Batowskiego „Bój pod Zadwórzem”

          Nie obeszło się bez przyśpiewek, a odśpiewana przez gospodarza (zresztą fałszywie) góralska piosenka zaczynająca się od słów:

            Pon Jezus, Jezusik maluśki, nieduzy
            Na przypiecku siedzi, fajeckę se kuzy ..
            a kończąca:
            Pieter z Pawłem tańcują
            A duk swinty ziwa.

          wprowadziła Profesora w stan niemalże uniesienia. Na koniec Wajda, który od dłuższego czasu pilnie przysłuchiwał się rozmowom wyszedł cicho do przedpokoju i zapukawszy do drzwi począł głosem Weigla przepraszać Pieniążka za niespodziewaną wizytę i parodiując obydwu rozmawiać o technice wykonywania odbitek. Radość Profesora nie miała granic. Zaśmiewał się tak szczerze, aż łzy pojawiły mu się w oczach.
          Mieliśmy wstąpić tylko na chwilę, a wizyta trwała ponad sześć godzin. Wracaliśmy skąpo oświetlonymi uliczkami górnego Łyczakowa obdarowani odbitkami i karykaturą Profesora wykonana przez któregoś z uczestników. Z ogródków otaczających ukryte w drzewach domki i wilijki unosił się duszący zapach maciejki, tu i ówdzie dolatywały dźwięki mandoliny lub harmonii, głosy matek nawołujących dzieci i pluskanie nabieranej z ulicznych kranów wody. Łyczaków przygotowywał się do snu. table border="0">   

            

          fot.20 Pamiątka z wizyty w pracowni: Kościół w Sieniawie, drzeworyt J. Pieniążka

          Profesor milcząc przeżywał wrażenia z wizyty o tak niespodziewanym przebiegu. W końcu powiedział:

            - Bardzo przyjemnie spędziłem to popołudnie i wieczór. Nie pamiętam kiedy czułem się tak dobrze. To przecież dla mnie zupełnie obcy ludzie, a jednak bezpośredni i serdeczni, skąd się tacy biorą? Rozumiem dlaczego ciebie do nich ciągnie. Mówił ten malarz, że zdradzasz pewien talent, ale nad nim nie pracujesz. Nie można, jak mówią, dwóch srok trzymać za ogon. To źle, ale i dobrze. Rozległe zainteresowania odświeżają umysł, rozszerzają horyzonty, pozwalają na dane zagadnienie spojrzeć z innej strony, rozszerzają krąg przyjaciół. Zazdroszczę ci, że masz ich tylu i o tak zróżnicowanych zainteresowaniach. Możesz znaleźć wspólny język z grupą ludzi, którzy nie zazdroszczą ci osiągnięć w dziedzinie, która ich nie interesuje, a dzieląc się wrażeniami i odczuciami wzbogacają umysł.

          * * *

          Serenada na Łyczakowie

          Któregoś dnia, podczas relaksowego spaceru w przylegającym bezpośrednio do pracowni Ogrodzie Botanicznym, opowiadaliśmy sobie o zwyczajach panujących na lwowskich przedmieściach, o zabawach, powszechnie znanych zespołach ulicznych grajków i o popularnych we Lwowie "wariatuńciach". O obwieszonym orderami "Fredziu - Hab'acht"12 musztrującym przechodniów i odbierającym defilady na głównych ulicach miasta, o Ślepej Mińci siedzącej stale pod pomnikiem Sobieskiego i lansującej na regularnie zastawianej i przepijanej harmonii najnowsze przeboje, która mimo katarakty13 i czarnych okularów bezbłędnie trafiała laską w łydki dokuczających jej batiarów, o "Mańku-Buwaj ty Zdorowa" ciągnącego za sobą wózek z całym swym dobytkiem, a za dwa grosze odśpiewującym ruską piosenkę której refren zaczynał się słowami, którym zawdzięczał swój przydomek, a kończył: "... ja wże widjiżdżaju", co po otrzymaniu zapłaty niezwłocznie uskuteczniał zatrzymując się znowu po kilkunastu metrach. Czy też o niewidomym Józiu, który podobnie jak Mińcia grał na harmonii i miał swoje stałe miejsce na schodach prowadzących do wysoko położonego dziedzińca kościoła św. Antoniego na Łyczakowie; potwornie przeklinającego mijające go bez datku stare dewotki stale przesiadujące w kościele. Jak je rozpoznawał było zagadką, gdyż nie zdarzyło się nigdy, by zaczepił inne osoby udające się do kościoła. Tak samo zagadkowym było, że zawsze celnie trafiał przygotowanymi koła siebie kamykami drażniących się z nim uliczników, których "sztorcował" po imieniu nigdy ich nie myląc.
          Rozmowa zeszła w końcu na serenady, tradycyjnie kultywowane szczególnie na Łyczakowie. Skąd ten zwyczaj przywędrował do miasta i dlaczego zakorzenił się, zwłaszcza na Łyczakowie i Bogdanówce, nie wiadomo.
          Zainteresowało to również przysłuchującego się naszym rozmowom Profesora. Po kilku zdaniach wyjaśniającej rozmowy zaproponowałem nieopatrznie, że o ile by sobie tego życzył - ułatwię mu przysłuchanie się takiej serenadzie.

          Mijały dni i tygodnie, pracy mieliśmy coraz więcej tak w Zakładzie, jak i na uczelni. Zapomniałem zupełnie o obietnicy, ale widocznie nie zapomniał Profesor, gdyż wspomniała mi o tym doc. Reissowa.

          Nadszedł upalny czerwiec. Na peryferiach, wieczory w takie dni spędzali mieszkańcy przed domami. W ogródkach, na gankach, balkonach, podwórzach, a nawet wprost na krzesłach porozstawianych na ulicy. W ciszy wieczoru, przerywanej śmiechem młodzieży i biegających dzieci, snuły się rozmowy, żarty i opowiadania do późnej nocy. O ciężkim życiu. o polityce, o tym co było i co będzie:

            - Ot, haruje człowiek tyle lat i dalej nic nie ma. Dzieci rosną, mój Antek już w terminie, Andziulę czas by już wydać, a moniaków brak.
            - No, panie Franciszku, nie narzekajcie - wtrąca siedzący obok sąsiad - nie narzekajcie. Bogu dzięki pracujecie pod magistratem, to i stale pensyjka leci, a i emeryturka czeka, a nam murarzom, to tylko teraz w sezonie lepiej, ale już w jesieni bezrobocie, bida i galop-zupka w głodnej kuchni u zakonnic. Bida bidę goni.
            - Znowu bałakają o wojnie - wtrąca się któryś.
            - Eee, nie wierzę, bo znaku na niebie ni ma. Pamiętacie, jak przed czternastym rokiem na niebie świeciła kometa i widno krzyż było ogromny - kara Boska.
            - Ali komety ni ma, ino gwiazdeczki mrygają i świcą jak guziki na mundurze. Nic nie byndzie.
            - Mrygają, mrygają, ale jak ci bomba mrygnie, to się nie pozbirasz.
            - Nie daj Boże. Komendant Piłsudski nie żyje, kto poprowadzi naród - te smyrdy grzybowe?
            - Wojna, nie wojna, ale coś musi być. Jakaś rewolucja, mówią, socjalna, albo co? Drożyzna coraz większa, a pracy ni ma. Bogaczom brzuch rośnie, a bidnym do krzyża przyrasta - musi przyjść jakaś odmiana.
            - A przyjdzie, ty komunisto, przyjdzie. Pewnie twoja komuna. Klawo bendzie, haraszo. Wszyscy jeść będą z jednego kotła, a żony będą wspólne. Na moją starą to nikt nie poleci, chyba by głuchy był i ślepy, ale ja sobie za to użyję - młoda czy stara, każda moja.
            - Ta czym, panie Karolu, ta czym? - zaśmiała się przebiegająca obok z koszykiem bielizny fertyczna, jasnowłosa Zośka, służąca pani radczyni.
            Potoczyli za nią oczyma.
            - Patrzaj, jak to kuperkiem kręci?
            - A kręci, kręci, bo tam za rogiem już od pół godziny kogut w mundurze kaprala czeka. Ot młodość, młodość.
            - No, zakurzymy sobie po jednym, bo noc idzie. Palcie, panowla, dobry tytuń. Prawdziwy "macedoński". Cyklinowałem wczoraj u radcy pod piątym, dał mi całą paczkę. Pogadalim sobie. Pal, mówi, dobry człowieku na zdrowie. Niczego panisko, ale straszny fajtłapa i pantoflarz. Ino się oglądał, czy kubita nie kikuje. Umilkli, zakurzyli. Zmęczone dzieci drzemały już przytulone do kolan matek, ojcowie w zadumie palili fajeczki lub papierosy. Było cicho i dobrze.

          W takie to wieczory nagle rozbrzmiewały akordy mandolin i gitar. To pod oknami ukochanej lub solenizantki wielbiciele serenadą składali hołd piękności i młodości. Na te dźwięki rozjaśniały się oczy odpoczywających, podnosiły się głowy, na twarzach pojawiał się czasem tęskny uśmiech. Każda z żon miała przecież nie jedną w młodości sobie poświęconą serenadę, każdy z ojców brał kiedyś w nich udział. Ożywały wspomnienia:

            - Miałaś wtedy, Andziu, niebieską sukienkę z koronkami i takie piękne, długie warkocze.
            - Tobie też było do twarzy w mundurze dragona i błyszczącym czaku na głowie. Oczu nie mogłam oderwać.
            - A pamiętasz nasz pierwszy bal w Sokole Macierzy? Dostałem wtedy pierwszą pensję w drukarni "Wieku Nowego"?
            - A pamiętasz, a pamiętasz, a przypominasz sobie ... - toczyły się wspominki i opowiadania, aż w roziskrzone gwiazdami niebo uderzył ostry dźwięk trąbki i z pobliskich koszar dobiegł chóralny śpiew : "Wszystkie nasze dzienne sprawy przyjm litośnie Boże Prawy, a gdy będziem zasypiali niech Cię nawet sen nasz chwali ...". - Capstrzyk.
          Pustoszały ulice, ogródki i ganki. Rozbłyskały w otwartych oknach światełka lamp. Ludzie kładli się do snu. Łyczaków obejmowała cisza, przerywana jeszcze czasem dźwiękami zapóźnionej serenady lub ochrypłym głosem zataczającego się makabundy: " O dwunasty godzinie idy ja przez Lwów ..." i po chwili cichnąc w oddali "... ali mi si nic ni stało, bom ja chirus, jakich mało, ta joj!". Tylko pełzający po niebie wśród obłoków księżyc wsłuchiwał się w metaliczną muzykę wybijających godziny zegarów. Najpierw poważny głos spieszącego się pięć minut zegara z wieży kościoła Bernardynów, potem basowy z ratusza i towarzyszące mu dźwięczne tony dzwonów kościołów św. Anny i św. Elżbiety. Zapadła noc.

          Był koniec czerwca. Okres imienin najpopularniejszych dla górnego Łyczakowa. Danuty, Janki, Marysie i Wandy z biciem serca oczekiwały każdego wieczoru imieninowej serenady. Bo też serenada w tej dzielnicy to chluba i chwała, to uznanie i hołd. Brak serenady zaś, to upokorzenie i całoroczny żal. Zespoły amatorskie i zawodowe nie mogły sprostać licznym zamówieniom i prośbom. Towarzystwo Śpiewacze i Klub Mandolinistów przy II Sokole na Łyczakowie też miał zamówień bez liku. Najbardziej uroczysta i najważniejsza dla "Hejnału" serenada wypadała na imieniny Danuty, córki i żony (też Danuta) prezesa II Sokoła, znanego kupca i Radcy Magistratu, Jana Żółkiewskiego, ze względu na nazwisko zwanego Hetmanem. Cała ulica Piaskowa, gdzie Hetman miał swoją willę, szykowała się na przyjęcie.
          Należałem do "Hejnału" jeszcze od czasów gimnazjalnych, zostałem więc wezwany do uczestnictwa. Nadarzała się okazja do zaproszenia Profesora.
          Weigl zaproszenia dla siebie i małżonki przyjął z dużym zadowoleniem. Przeprosiłem ich za to, że będę musiał chwilami pozostawić ich samych. Zaskoczony, ale również wyraźnie rozbawiony Profesor zwrócił się do żony:

            - Zosiu, słyszysz? Wolff - grajkiem. Kogo ja właściwie mam za asystenta; malarza, wirtuoza, czy uczonego?
            - Mówiłam ci Rudi, że jeszcze nie raz będziesz zaskoczony i zdziwiony.

          W wyznaczonym dniu pojechaliśmy na Łyczaków do umówionego lokalu położonego za drogą sercom mieszkańców figurą - kapliczką Matki Boskiej. Już z daleka widoczna była stojąca w drzwiach restauracji potężna postać Grubego Franka:   

            

          fot.21 Władysław Wolff z „brząkadłem”


            - Witam uniżenie, panie Władysławie. Dzisiaj baluje cały Łyczaków. Pan, widzę, też z brząkadłem. Hetman zamówił całą furę trunków, a zapach bałabuchów14 dolatuje aż tutaj. Była już u mnie cała sportowa i nie sportowa medycyna. Panowie: Ignarowicz, Słonecki, bracia Matiasy, pan Wacek Kuchar tyż zaglądał, a ten doktor z fajeczką (chodziło o prof. Grucę15), to nawet pytał o pana. Proszę tędy, łaskawi państwo, do specjalnej salki. Prowadził nas przez dużą salę z potężnym bufetem i szeregiem stolików, spoza których padały ze wszystkich stron pod moim adresem powtarzane: serwus Władek, cześć Władziu, witam panie Władysławie, jak się pan ma itp.
            Odpowiadałem im po imieniu, ściskałem wyciągnięte dłonie.
            - Jak widzę - odezwał się Profesor - jesteś tu dosyć popularny.
            - Panie Radco, wtrącił się Gruby Franek - ta te batiary bu się za nim pozabijali. Złodziej, ni złodziej, majster, czeladnik, student, nie student - wszystkie "serwus Władek". jakby krzyknął tylko, to by mi w try miga całą budę rozwalili. No, ale on też jest za nimi, ile on już im dobrego zrobił, ilu pracę znalazł, ilu ...
            - Lepiej postaw nam pan jakiegoś "okocima" z pianką - przerwałem - bo upał, aż w ustach zasycha.
            Gruby Franek oddalił się w stronę bufetu.
            - Niech mi pan powie - odezwała się Profesorowa - jak pan to robi? Jak to się dzieje, że oni wszyscy niby obcy, a są panu tacy oddani? Mieszka pan przecież w innej dzielnicy, a uważają pana za swojego i odnoszą się jak do kolegi.
            - Proszę pani, ja ich znam od dziecka. Kiedyś mieszkałem na Krupiarskiej, tuż obok, ale i dziś nadal żyję ich życiem, ich troskami, marzeniami i dążeniami. Tu, podobnie jak w innych dzielnicach peryferyjnych, jest zupełnie inny świat. Ciężka, codzienna praca i trud, cwaniactwo, a nawet złodziejstwo, ale i również romantyzm a nade wszystko wartość i znaczenie koleżeństwa. Tu nie ma fałszu - albo nóż, albo przyjaźń. Tu się ceni przede wszystkim honor i słowo.
            - Ciekawe miasto, ciekawi ludzie, o których tak żywo opowiadasz - wtrącił Profesor.
            - O, panie Profesorze, ja czasem w wolnych chwilach włóczę się trochę po mieście i nieraz poznaję różnych ludzi i miejsca, gdzie się spotykają. U "Świstuna", gdzie gromadzi się cała medycyna w lokalu obwieszonym karykaturami, a między nimi jest i Pańska, nawet w dwóch egzemplarzach. U "Atlasa", gdzie dyskutują przy winie literaci i malarze, u "Naftuły", gdzie przy miodzie teatr i operetka prowadzi zażarte spory kto jest, a kto nie jest prawdziwym artystą, a także szereg innych lokali i miejsc.
            Podczas naszej rozmowy zebrał się już cały zespół. Dyrygent "Hejnału", muzyk i kompozytor, nazywany tu nie wiadomo dlaczego "panem Gieniem", ustalił przebieg i podział ról.
            - Ponieważ będziemy przechodzić koło Ilony, musimy tam zagrać i odśpiewać co najmniej dwie piosenki. Może dostaniemy za to dobrego tokaju lub węgrzyna. Potem na Piaskową, do Hetmana.
            - Do jakiej Ilony na węgrzyna? - zaniepokoiła się Profesorowa wyobrażając sobie może jakąś spelunkę.
            Musieliśmy wyjaśnić, że Ilona, to z pochodzenia Węgierka, studentka konserwatorium o pięknym sopranie. Królowa piękności Łyczakowa i jego tabu, cicha nieodwzajemniona miłość całej dzielnicy.
            Poszliśmy całą gromadą. Przed kamienicą Ilony mój kolega gimnazjalny znakomitym tenorem wykonał jako inwokację ówczesny szlagier "Kiedy patrzę w twoje oczy". Otworzyły się wszystkie okna, a na balkonie pojawiła się Ilonka. Nasz szef na mandolinie mistrzowsko zapiórkował piosenkę "Cyganka Ksenia", był to późniejszy sentymentalny szlagier. Bronek włożył w nią tyle uczucia, że reszta zespołu zasłuchana przestała grać.
            - Jakie to piękne - wzruszyła się Profesorowa.
            - Jaka ta Ilonka śliczna i zgrabna - zauważył Profesor mrugając do mnie.
            - Dziękuję wam kochane, drogie chłopaki - zawołała Ilona przesyłając wszystkim ręką pocałunki - zaczekajcie, idę z wami do Danuśki.

          Zarumieniona szybkim biegiem i zmieszana obecnością Weiglów wyglądała czarująco i z miejsca podbiła serca wszystkich, nie wyłączając Profesora, który nie odstępował jej na krok.
          Jak to było we zwyczaju, całą gromadą pobrzękując to na jednym, to na drugim instrumencie szliśmy wesoło ulicą Piaskową. Przed ukrytymi w ogródkach małymi domkami, przy stołach i stolikach wystawionych przed domami robiło się gwarno i wesoło. Ze wszystkich stron dochodziły dźwięki instrumentów, śmiechy oraz wesołe przyśpiewki i toasty. Jak mówił Gruby Franek - Łyczakowski naród imieninował.
          Na widok znanego tutaj muzyka, kapelmistrza i dyrygent, Ilonki i popularnego piłkarza "Pogoni", bożyszcza całego Lwowa - Wacka Kuchara, przyłączały się do nas grające na Piaskowej inne zespoły a także mieszkańcy posiadający instrumenty. Zanim doszliśmy do jarzącej się światłami willi Hetmana, utworzyła się kapela około trzydziestoosobowa. Przy prawie pełnej instrumentacji: mandole, mandoliny, berdy, gitary, skrzypce a nawet bałałajki i cygańskie bębenki - stanowiło to już orkiestrę koncertową. Mogłem więc zrezygnować z grania i zająć się Weiglami.

          Usadowiliśmy się w ogrodzie Hetmana, na nieco oddalonej od furtki ławeczce, a siedząca obok Profesorowej Ilona zauważyła:

            - Macie państwo szczęście podwójne. Raz, że to będzie już nie serenada, ale prawdziwy serenadowy koncert jaki można usłyszeć tylko raz w życiu, a po drugie - roześmiała się - że kochany Władeczek nie będzie musiał grając i śpiewając okropnie fałszować, jak to ma we zwyczaju.
            - Nie może znowu tak bardzo fałszować, skoro tak długo jest w zespole - ujęła się za mną Profesorowa.
            - Oho, jak słyszę, to i państwo zdążył już zaczarować, skoro go tak bronicie.
            - Nie wiem kto kogo zaczarował, ale wiem tylko, że ciągle słyszę Władek, Władeczek, Ilonka, Iloneczka - cała gramatyka imion, ale ani razu Wacuniu, czy Wacku - odezwał się stojący obok nas Wacek Kuchar - teraz pozieleniejesz z zazdrości, jak usłyszysz jaki koncert imieninowy będzie miała Danuśka, chociaż nie "królowa" i nie "tabu". Patrz, co się dzieje!
            Istotnie. Pan Gieniu rozstawiał przepisowo orkiestrę, a całą ulicę i stok Piaskowej Góry wypełniały ciągle rosnące tłumy słuchaczy.
            - Co to znaczy "tabu", już drugi raz słyszę to określenie w stosunku do pani Ilony - zapytał Profesor.
            - Znaczy to, panie profesorze, - odpowiedział Wacek - że jeśliby jakiś frajer ośmielił się obrazić Ilonkę, albo coś złego o niej powiedzieć, to nabierze facki jak bidny w torby.

          Na dany znak dyrygenta ucichły szmery i rozmowy. Jak każe zwyczaj, dopiero po wykonaniu inwokacji na ganku domu pojawiła się wdzięczna postać Danusi obok pięknej jeszcze matki i ubranego w kontusz z karabelą, jak przystało na członka Bractwa Kurkowego miasta Lwowa, pana Żółkiewskiego.
          Stojąc (bo tak każe zwyczaj) wysłuchali tradycyjnych dla początku serenady pieśni "Zejdź do gondoli" i "Sorrento", po czym fundator serenady z dyrygentem złożywszy życzenia matce i córce poprosili o wysłuchanie dalszego koncertu. Ogród i werandy wypełniły się gośćmi, a przed nami pojawili się gospodarze dziękując Weiglom za zaszczycenie uroczystości swym przybyciem.

          Trwający prawie dwie godziny serenadowy koncert rozpoczal się piosenką "La Paloma", w której wstawki solowe śpiewali na przemian Ilona (sopran) i Bronek (tenor). Potem biegły utwory operowe, operetkowe, popularne pieśni i piosenki. Ucichły wszystkie dolatujące z oddali dźwięki. W gęstniejącym zmroku jaśniały wynurzające się spoza Wysokiego Zamku i Kajzerwaldu, oświetlone księżycem stoki Piaskowej Góry, ubarwione grupami siedzących i stojących słuchaczy. Trwał koncert, by przez srebrzyste brzęczeniem mandolin, jękliwymi tonami gitar, pomrukiwaniem berd i łkającym śpiewem skrzypiec tanga przejść w taneczne rytmy walców. Na zakończenie orkiestra z udziałem solistów wykonała zdobywającą sobie dopiero popularność, wzruszającą ukraińską piosenkę opiewającą nieszczęśliwą miłość młodego hucuła i cyganki Kseni.
          Profesorowa miała łzy w oczach, a w końcu rozpłakała się. Profesor, jakim go nigdy nie widział, przejęty scenerią wieczoru, wsłuchany w dźwięki nieznanych mu instrumentów siedział cicho, zasłuchany, prawie nieobecny. Mam wrażenie, że nawet oklaski pomiędzy poszczególnymi utworami nie dochodziły do jego świadomości.
          Po chwili ciszy dopiero, nie dający się opisać grzmot oklasków i okrzyki rozentuzjazmowanego tłumu wyrwał nas z odrętwienia. Zakończyła się jedyna, największa w dziejach Łyczakowa, a może i Lwowa, serenada wspominana później przez lata.
          Przed nami znowu pojawiła się solenizantka z mężem prosząc Weiglów, by byli łaskawi uświetnić ich uroczystość obecnością na przyjęciu. Wymawiali się Weiglowie jak mogli, ale obecność i prośby uroczej gospodyni i towarzyszących jej pięknych pań z jakich słynął Łyczaków szybko przełamały opór czułego na kobiece wdzięki Profesora i zadecydowały o pozostaniu tym bardziej, że Ilonka szeptem zwróciła uwagę Profesorowej, że obecność takiej sławy jak profesor Weigl bardzo gospodarzy uhonoruje:

            - To będzie hyr na cały Łyczaków i podniesie Hetmana jako rajcę w oczach całego miasta.

          I znów z zaskoczeniem zobaczyłem jak szybko i chętnie Profesor przystosował się do niecodziennego przecież dla niego otoczenia, atmosfery i osób. Już po kilkunastu minutach czuł się doskonale zarówno wśród młodzieży, jak i ludzi dojrzałych. Pełen wigoru i humoru, otoczony wieńcem kobiet i poważnych mężczyzn stał się ośrodkiem zainteresowania i duszą zabawy. Ku zachwytowi obywateli Łyczakowa i przerażeniu Profesorowej wyśpiewywał wspólnie z innymi tradycyjne "Tramwal za tramwalim ...", znane w całej Polsce "Szła dzieweczka do laseczka ...", a nawet uważaną za batiarską piosenkę "O dwunastej godzinie idy ja przez Lwów". Rozchwytywany w "listonoszu", fantach i tańcu bawił się znakomicie i beztrosko.
          Dobrze już po północy, żegnani z żalem przez obecnych odwiezieni zostali do domu przez gospodarza i obecnego na przyjęciu poetę i literata Brończyka, którego dramat o prawdziwym hetmanie Żółkiewskim wchodził właśnie na scenę lwowskiego teatru.


            1 Modny w tym czasie aktor filmowy
            2 Przyrząd do skrawania tkanek na bardzo cienkie skrawki, z których sporządza się preparaty mikroskopowe.
            3 Charles Nicolle, francuski lekarz bakteriolog. Nagroda Nobla w roku 1928 za prace nad przenoszeniem tyfusu plamistego przez wszy odzieżowe.
            4 Patrz: Wspomnienia Władysława Wolffa "Wizyta w pracowni Józefa Pieniążka"
            5 Patrz: Wspomnienia Władysława Wolffa "Serenada na Łyczakowie"
            6 Józef Nusbaum-Hilarowicz (1859-1917), zoolog, ewolucjonista, profesor Uniwersytetu Lwowskiego, propagator darwinizmu, autor licznych prac naukowych i podręczników.
            7 w ciemno (niem.)
            8 Po zajęciu Lwowa i przejęciu Instytutu przez Niemców, ojciec mój spotykał się z ich strony z propozycją podpisania volkslisty (Niemcy wiedzieli o niemieckich korzeniach z końca XVII wieku i zależało im na doświadczonych pracownikach naukowych związanych z badaniami nad tyfusem). Nie chcąc odmawiać w sposób zdecydowany, bo to oznaczało wysłanie do obozu, próbował "kluczyć" i zwlekać. Po kilku miesiącach został zaproszony przez prof. Weigla i w poufnej rozmowie ostrzeżony, że musi natychmiast zniknąć ze Lwowa. Weigl powiedział mu, że jeżeli to zrobi zaraz, to nie będzie poszukiwany, ale jeżeli pozostanie we Lwowie bez zgody na volkslistę, to niebawem zostanie wysłany do obozu koncentracyjnego. Mój ojciec poszedł za radą Weigla, opuścił Lwów i szczęśliwie przeżył wojnę. Opisuję to jako jeszcze jeden przykład postawy Profesora, dzięki której wielu Polaków ocaliło życie. (przyp. Kazimierz Wolff)
            9 Józef Pieniążek (1888-1953). Lwowski malarz i grafik. Uczeń Władysława Skoczylasa.
            10 Kazimierz Wajda - niezapomniany Szczepko z "Wesołej Lwowskiej Fali", zm. w 1955 r.
            11 Stanisław Batowski-Kaczor (1866-1946). Lwowski malarz, twórca obrazów batalistycznych, portretów, pejzaży, malarstwa ściennego. W latach 1900-1914 prowadził we Lwowie Szkołę Malarstwa.
            12 hab.'acht - komenda "baczność!" (niem.)
            13 zaćma - zmętnienie soczewki powodujące znaczne upośledzenie wzroku
            14 bałabuch (gw.) Pączek, racuch
            15 Adam Gruca (1893-1983) - wybitny lekarz ortopeda, profesor medycyny. Jeden z najznakomitszej trójcy polskich ortopedów Uczestnik Obrony Lwowa w 1918 r. i wojny bolszewickiej 1920 r. Profesor UJK, ordynator Oddziału Chirurgicznego Szpitala Ubezpieczalni Społecznej we Lwowie. Po wojnie profesor Uniwersytetu Warszawskiego, kierownik Katedry i III Kliniki Ortopedycznej AM w Warszawie. Członek PAU, członek rzeczywisty PAN.

          Copyright 2003 Kazimierz Wolff
          Wszystkie prawa zastrzeżone.


          Władysław Marian Wolff (1905-1988) - biolog, lekarz medycyny. Orlę Lwowskie 1918 r. i ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej. Bliski współpracownik profesora Rudolfa Weigla w latach 1928-1932, starszy asystent Katedry Biologii Ogólnej Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Twórca i wieloletni dyrektor Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Kaliszu.
  

  

fot.22 Dyplom nadania odznaki „Orlęta” (podpisany przez gen. Rozwadowskiego)

  

  

fot.23 Zaświadczenie o przebiegu pracy podpisane przez prof. Weigla


Powrót

Licznik