Mirosław Żuławski;

"Album domowe"

(wspomnienia ze Lwowa - okresu II wojny światowej)

wydrukowane w 1993 roku w miesięczniku TWÓJ STYL

 

 

Copyright 1993 TWÓJ STYL

Dziękuję Redakcji za udostępnienie tekstów i wyrażenie zgody na ich opublikowanie

BAŁANS

Matematyka była zmorą moich szkolnych lat. Nie rozumiałem matematyki, nie lubiłem matematyki, bałem się każdej lekcji matematyki. Tabliczki mnożenia nauczył mnie ojciec, zanim jeszcze poszedłem do szkoły, ale to na niewiele się zdało, bo kiedy przyszła algebra, geometria wykreślna, te wszystkie równania o iluś tam niewiadomych, te wszystkie twierdzenia o bokach trójkąta, zapominałem języka w gębie i każdy jako tako rozgarnięty belfer rozumiał zaraz, że wywoływanie mnie do tablicy doprowadzić może jedynie do kompletnej mojej i jego kompromitacji. A ponieważ z innych przedmiotów byłem niezły, a z niektórych - jak polski czy łacina - bardzo dobry, dawano mi święty spokój. Najlepiej to rozumiał nasz cudowny profesor Małaszyński w zakopiańskiej „Lilianie", z którym potem widywałem się w wielkiej przyjaźni we Lwowie, gdzie jego brat był wicewojewodą.

No i pomyśleć, że ja - zupełny matematyczny i rachunkowy analfabeta - zostałem, zbiegiem wypadków i zrządzeniem losu, jedynym buchalterem spółdzielni mieszkaniowej na Górnym Łyczakowie i musiałem co jakiś czas składać tak zwany „bałans " - czyli sprawozdanie ze stanu rachunków. Otóż w porównaniu z tym „bałansem" wszelkie szkolne trygonometrie, ciągi, kombinatoryki, a nawet całki i różniczki, wydały mi się prostymi i jasnymi układankami dla niezbyt uzdolnionej młodzieży. „Bałans" bowiem był taką układanką, która musiała się zgadzać i dawać te same wyniki z góry na dół, z lewej w prawo, na wskos i odwrotnie. Wiele w życiu widziałem sytuacji i spraw naprawdę trudnych, ale żadna z nich nie mogła się równać z „bałansem". W dodatku sporządzało się go w języku ukraińskim i trzeba było biegle posługiwać się liczydłem, to jest taką ramką, w której na drutach przesuwa się drewniane krążki. Ja oczywiście o tym wszystkim nie miałem zielonego pojęcia, robił to za mnie jeden cieć z Kolonii Mieszkaniowej, taki od miotły, bo mu mnie było żal. Ukończył cztery klasy szkoły powszechnej, ale mówił, że zawsze lubił rachunki. Zwracał się do mnie, jak nikt nie słyszał, przez „panie magistrze ", a przy ludziach robił porozumiewawcze oko. Zależało mi na tej „posadzie", lubiłem tę łyczakowską kolonię, było to jakieś przytulisko w tych ciężkich czasach. Postanowiłem więc nauczyć się robić ten okropny „bałans" i zostać prawdziwym buchalterem. Zapisałem się na specjalny kurs sowieckiej księgowości, podobno najtrudniejszej na świecie.

Kurs trwał trzy miesiące. Nigdy w życiu nie pracowałem tak ciężko i nie uczyłem się tyle po nocach. Moje wszystkie uniwersyteckie egzaminy wydały mi się teraz funta kłaków warte. Nauczyłem się jak robić „bałans " i biegle liczyć na liczydle. Nareszcie umiałem coś, co miało sens i mogło się przydać. Mogłem się już obejść bez pomocy ciecia z Kolonii Mieszkaniowej. Zdałem egzamin, dyplomy miano nam wręczyć uroczyście nazajutrz. Wróciłem do domu niezmiernie z siebie rad i postanowiłem nareszcie porządnie się wyspać. Był 21 czerwca. Nazajutrz nasz synek Andrzejek kończył siedem miesięcy.

No i tego dyplomu, na który tak się napracowałem, nigdy nie dostałem. Ze snu, głębokiego jak studnia, wyrwał mnie niezwyczajny, a jakże znajomy łoskot. Zerwałem się i skoczyłem do okna, nie chcąc wierzyć własnym oczom i uszom. Na letnim niebie pełno było samolotów otoczonych ciemnymi obłoczkami wybuchów. Więc nareszcie, więc jednak! W tym była cała nadzieja, że wreszcie skoczą sobie do gardła! Byłem uszczęśliwiony, wyściskałem Izabelę i dziecko i wykonałem jakiś dziki taniec w długiej nocnej koszuli, jakie się wtedy wkładało do spania. Po co był mi już dyplom, kiedy nigdy więcej nie będę musiał robić tego okropnego sowieckiego „bałansu"!

Zaraz też wybiegłem na miasto. Najbliższy był plac św. Zofii. Rojno było na nim jak nigdy. Z jednej strony biegali we wszystkie strony przerażeni ludzie sowieccy, mężczyźni i kobiety, umundurowani i cywile. Zdumiewająca była ta panika, jaka wybuchła wśród nich już w pierwszych godzinach wojny. Pełno było wszędzie ciężarówek, na które ładowano ludzi i dobytek. Ale po placu chodzili również ludzie rozluźnieni, z uradowanymi gębami. Między innymi był tam mój kochany ojciec, musiałem do niego podejść i powiedzieć: - „ Tato, nie obnoś takiej uszczęśliwionej miny, bo cię zamkną". Nieco dalej spotkałem Tadeusza Hollendra, świetnego poetę, z którym w najsmutniejszy czas piliśmy wódkę w naszym pokoju na Żyrzyńskiej, podczas gdy Izabela usiłowała spać, przytulona do dziecka. Też miał minę wniebowziętą, powiedział: - „Wiesz, to że Hitler pierwszy napadł nie powinno wybielać Stalina w naszych oczach". Tadeusz, który był laureatem „ Wiadomości literackich" za słynny wiersz wyrażający nadzieję na lepszy świat, zwiastowany huczeniem na wschodzie traktorów, stał się w ciągu tych kilkunastu miesięcy w sowieckim Lwowie nieprzejednanym wrogiem komunizmu.

Ten czerwcowy dzień był dniem otuchy dla wszystkich, którzy zrozumieli, ze ilekroć Rosjanie i Niemcy podają sobie ponad naszymi głowami ręce, oznacza to koniec Polski - ilekroć zaś skaczą sobie do gardła - początek nadziei.

Poszedłem na skróty, brzegiem Lasku Węglińskiego i Pohulanki, wzdłuż Ogrodu Botanicznego, Cmentarza Łyczakowskiego i Parku, popod kościół Matki Boskiej Ostrobramskiej na łyczakowskie wzgórze, na którym leżała moja Kolonia. Ogrody, sady, piaszczyste parowy spowijał niewysłowiony urok tamtych stron. Przez chwilę zapomniałem, że jest wojna, pierwszy dzień niemieckiej inwazji, panika na ulicach. Tu było cicho, spokojnie, śpiewały ptaki. Dopiero przekraczając ulicę Łyczakowską omal nie zostałem zagarnięty falą uciekających na wschód. Wieża kościelna stała poszczerbiona, bo od samego rana jakieś działo strzelało do niej bez przerwy, nie wiadomo dlaczego i po co. W biurze zarządu Kolonii ani żywej duszy. Pozabierałem swoje rzeczy z biurka i wyszedłem. Wtedy od strony Wysokiego Zamku nadleciała eskadra niemieckich bombowców. Leciała dziwnie nisko, działa sowieckie na Zniesieniu strzelały jak oszalałe, zobaczyłem jak jeden bombowiec zamienia się w płonącą żagiew, a drugi poczyna opadać, kiwając się jak jesienny liść, wszystko to leciało prosto na mnie z okropnym hałasem, umknąłem jak niepyszny pod dach.

Kiedy się uspokoiło, wyszedłem i wziąłem na pamiątkę leżący przy progu kawałek stalowej blachy z zestrzelonego samolotu. Wracałem Łyczakowską, wymiecioną teraz do czysta z uciekinierów przez nalot, potem św. Piotra, wzdłuż Cmentarza Łyczakowskiego. W bramie leżał tułów ogromnego mężczyzny, na wpół przecięty jakimś straszliwym ciosem. Wtedy znowu usłyszałem nadlatujące bombowce i huk, skoczyłem między nagrobki i położyłem się między nimi, dawały świetną ochronę przed bombami, które zaraz zaczęły wybuchać, bo naprzeciw były koszary jakiegoś tam pułku piechoty. Za to z nieba zaczęły się sypać, jak groch, odłamki pocisków artylerii przeciwlotniczej, rykoszetować po płytach nagrobkowych i pluskać wokół, jakby wpadały do stawu. A ja leżałem jak głupi na wznak i patrzyłem w niebo, z którego to wszystko zlatywało. Byłem pewien, że lada chwila oberwę.

— „No i masz ten swój «bałans» " —pomyślałem. - „Ten twój prawdziwy, ostateczny «bałans». Z jednej strony niemieckie bomby, z drugiej sowieckie szrapnele..."

TECZKA

Podobno kot ma siedem żywotów, to znaczy tyle razy może uchodzić z życiem z najgorszych opresji, z których każda zabiłaby na miejscu inne stworzenie boskie. Sam widziałem ogromnego, białego angorskiego kocura, który wyskoczył na wybetonowane podwórze z dziesiątego piętra i tylko złamał łapę. Ile żywotów ma człowiek? To zależy - kto może, niech sobie policzy. Ja wiem na pewno, że mam ich cztery. I mam zamiar opowiedzieć o wszystkich czterech, jeśli zdążę.

O pierwszym już chyba kiedyś opowiadałem. Miałem półtora roczku, kiedy wybuchła wojna światowa i zaraz trzeba było się ewakuować przed ofensywą rosyjską. Załadowali mnie na furmankę i pojechaliśmy w stronę Limanowej, gdzie urodził się mój ojciec. W drodze rozchorowałem się na okropny katar kiszek; gdzieś znaleziony wojskowy lekarz austriacki powiedział mojej matce, że najlepiej zrobi, jak mnie od razu położy gdzieś w rowie, bo i tak żywego nie dowiezie. Dowiozła, no i tak wszedłem w moje drugie życie.

A z wejściem w trzecie, było tak:

Kiedy Niemcy weszli do Lwowa i popędzili Sowietów na wschód, przez jakiś czas bardzo nas to cieszyło. Ale wkrótce najgłupsi nawet zaczęli drapać się w głowę i dochodzić do wniosku, ze najwyższy czas zacząć im w tym jakoś przeszkadzać. Któregoś dnia, w październiku, przyszedł do nas w odwiedziny znajomy z Turki, gdzie był wicestarostą, Władysław Grzędzielski. Ojciec mój bardzo go sobie cenił i chwalił za rozum, za charakter, za klasę. Powspominaliśmy trochę. Pamiętam jak dziś: stał oparty o dobrze nagrzany piec kaflowy i powiedział: - No dobrze - ale teraz trzeba wziąć się do roboty... W ten sposób zostałem wciągnięty do ZWZ -późniejszej AK. I nie jest to żaden epizod w moim życiorysie, lecz fakt, który zaważył na całym moim życiu i nadal waży.

Pierwszym moim szefem był Lech Sadowski, legendarna postać lwowskiego podziemia, założyciel i organizator BIP-u Komendy Obszaru. Powierzono mi redagowanie serwisu nasłuchów. Codziennie, wczesnym rankiem doręczano mi zwitek cieniutkich bibułek, na których odnotowane były nocne nasłuchy radiowe, głównie BBC. Miałem z tego zrobić zwięzły, ale treściwy i możliwie pełny komunikat. Dyktowałem go maszynistce, chodząc od ściany do ściany w pokoiku kontaktowym przy placu św. Zofii. Potem jechałem tramwajem na moją Kolonię Łyczakowską, gdzie ciągle pracowałem jako księgowy, teraz już nie dla Uprawdomu, lecz dla niemieckiego Treuhandera. Ogromnie mi odpowiadało to konspiracyjne zajęcie - każdego ranka byłem najlepiej poinformowanym o wojennych wydarzeniach człowiekiem, jak okiem sięgnąć. Nawet na Treuhandera, który wymagał od nas, byśmy nawet między sobą rozmawiali tylko po niemiecku, maglem patrzeć z poczuciem pobłażliwej wyższości, bo cóż on tam wiedział...

Nieraz sobie myślę, że przynależność konspiracyjna, bardzo przecież z natury rzeczy niebezpieczna, dawała jakieś tam zwiększone poczucie bezpieczeństwa: człowiek nie był sam, mógł być ostrzegany i informowany; udział w konspiracji przywracał utraconą w klęsce godność -jak kto chce - osobistą, obywatelską, człowieczą, narodową. Za wszystko, co dawałeś - z życiem włącznie - otrzymywałeś najwyższą odpłatę. Dlatego nie ma co się puszyć i nastawiać piersi pod ordery. Jeśli wyszedłeś z tego żywy - to już masz najpiękniejszy kombatancki przywilej.

A Lwów, czerwony do niedawna od flag z sierpem i młotem, był teraz czarno-czerwony od swastyk; w jednym i drugim było mu bardzo, ale to bardzo nie do twarzy.

Mieszkaliśmy z moimi rodzicami i bratem w malej willi na Filipówce naprzeciw Cmentarza Orląt Lwowskich, u polsko-ukraińskiego, bezdzietnego małżeństwa, państwa Prokopowiczów, którzy z czasem musieli domyślać się w co my się bawimy, ale nigdy nie dali tego po sobie poznać. Z ulicy Żyrzyńskiej wysiedlili nas Niemcy, oznajmiając, że całe osiedle jest „nur fűr Deutsche".

Po pierwszych dniach, kiedy likwidowano sowieckie zapasy suszonych i mrożonych ryb, sprzedając je na prawo i lewo, nastały chude tygodnie i miesiące, nie było co do gęby włożyć. Na Boże Narodzenie ojciec spieniężył gdzieś mój elegancki płaszcz z aksamitnym kołnierzem, tak zwaną dyplomatkę, i przyniósł do domu całą krowią głowę; nigdy nie przypuszczałem, że jest w niej tyle rzeczy, które można zjeść. Ale zaraz po świętach, kiedy dyktowałem maszynistce biuletyn, chwyciły mnie tak silne bóle w jamie brzusznej, że musiałem przerwać, zdołałem jeszcze całą tę bibułę wsadzić do teczki i z tą teczką powlokłem się do tramwaju. Ale już na Zielonej wyskoczyłem na przystanku, bo porwały mnie torsje.Z trudem dotarłem do domu, bo na Filipówkę trzeba było jeszcze dobry kawał iść pod górę. W domu poczęstowano mnie herbatolem, potem olejem rycynowym, ale zwróciłem wszystko. Sprowadzono młodego lekarza, który mieszkał w sąsiedztwie i bywał u nas. Bez wahania powiedział: skręt kiszek - po łacinie ileus. Zabrano mnie do szpitala.

To był taki wojenny szpital pod zarządem niemieckim ni to cywilny, ni to wojskowy, gdzieś daleko, za Teatrem Wielkim. Pracowali w nim lekarze polscy, ukraińscy i niemieccy, oraz dobrzy, żydowscy chirurdzy. Jednemu z tych ostatnich zawdzięczam życie. Albowiem ci od chorób wewnętrznych po zbadaniu mnie orzekli, że nic mi nie jest i odesłali do domu. Na całe szczęście, minęła już godzina 16, czyli po naszemu czwarta po południu, i szatniarz już poszedł. Nie mogli mi oddać ubrania i zatrzymali do rana. A nad ranem przyszedł chirurg, zbadał mnie, złapał się za mądrą żydowską głowę i kazał mnie brać na stół. Ileus jak sto diabłów! Zoperowano go w ostatniej chwili, może nawet trochę za późno, bo wywiązało się zapalenie otrzewnej i nikt już nie wierzył, ze z tego wyjdę. Ja jeden wiedziałem, że z tego wyjdę, tak jak musiałem wiedzieć, że wyjdę z tego kataru kiszek w czas ewakuacji, choć też nikt w to nie wierzył.

Przez kilka dni walczyłem ze śmiercią, pamiętam te zmagania, zwłaszcza nocne. Kiedy dziesiątego dnia dano mi po raz pierwszy coś do zjedzenia - był to kleik z ryżu - rozpłakałem się ze szczęścia. Mogłem już unieść nieco głowę i wtedy zobaczyłem na półeczce szpitalnej szafki - takiej metalowej szafki, jakie do dzisiaj stoją przy łóżkach pacjentów w szpitalach - teczkę.

Włosy zjeżyły mi się na głowie. Była to ta sama teczka, do której wepchnąłem w panice całą konspiracyjną bibułę - teczka, którą zabrałem ze sobą do szpitala, bo nie chciałem narażać bliskich, bo nic jeszcze nie wiedzieli, teczka, którą straciłem w szpitalu z pamięci i oczu!

Nie mogłem się jeszcze ruszyć, sięgnąć, zrobić z nią coś. Przez parę dni patrzyłem, jak lekarze, pielęgniarki, salowe, siostry zakonne wsuwają ją głębiej, kiedy zbytnio wystawała, albo przestawiają dla zrobienia porządków. Potem zauważyłem, że niemiecki policjant, zawsze obecny na korytarzu, przekazując wartę swemu następcy, uchyla drzwi i wzrokiem wskazuje mu moje łóżko.

- No tak - pomyślałem - znaleźli, a teraz mnie pilnują, żebym się gdzieś nie zapodział. Spod jednej łopaty się wyrwałeś, spod drugiej nie uciekniesz....

Zaczynało mi być wszystko jedno. I po co było tak walczyć całymi nocami? Ta cholerna teczka...

Któregoś ranka powstał straszny harmider, taki harmider, jaki tylko Niemcy potrafią zrobić. Trzaskanie drzwiami, wrzaski i ryki. Znowu ktoś wsadził w drzwi łeb w wojskowej czapie i spojrzawszy na mnie rzucił straszliwe wyzwisko.

Potem uspokoiło się i przyszedł znajomy lekarz, ten sam, który w Turce ratował z zawału mego ojca. Dusił się w śmiechu.

- Oni mieli pilnować kogoś innego, jakiegoś partyzanta. Skorzystał z tego, ze pomylili go z panem, włożył jakiś kitel i czmychnął w nocy.

Zerknąłem na półeczkę stolika. Ona ciągle tam była. Wszyscy chorzy na sali zaśmiewali się w kułak. Nie mogłem pojąć, co w tym widzą śmiesznego.

WEIGLÓWKA

Leży przede mną żółta, tekturowa legitymacja „Dienstausweis Nr.0 320" z moim imieniem, nazwiskiem, stanem cywilnym, datą urodzenia i adresem, zaopatrzona w najbardziej pożądaną w owe czasy pieczęć z orłem - czyli jak się mówiło „ z gołąbkiem " - trzymającym w szponach swastykę i napis „Oberkomando des Heeres" -„Dowództwo Naczelne Wojsk" uzupełniony magicznymi stówami „Instytut für Fleckfieber und Virusforschung", czyli słynny Instytut profesora Weigla, wyrabiający wynalezione przez niego szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu. No bo kiedy leżałem w szpitalu z moją teczką głupio wypełnioną konspiracyjną bibułą, utraciłem tę piękną posadę buchaltera na łyczakowskiej Kolonii Profesorskiej. Jakiś czas udawało mi się poruszać za pomocą różnych szpitalnych zaświadczeń i inwalidzkiej laski, którą się podpierałem ponad rzeczywistą potrzebę, ale kiedy powróciłem do moich konspiracyjnych nasłuchów i biuletynów, kierownictwo AK zadecydowało, ze muszę mieć dobrze papiery chroniące przed łapankami i szykanami. Kazano mi się zgłosić do dr. Mosinga, zastępcy profesora Weigla, w starym poklasztornym budynku przy kościele św. Mikołaja, który zresztą znałem dobrze, bo tam odbywały się wszystkie wykłady pierwszego roku prawa. Przeszedłem wymagane badania i zostałem karmicielem wszy.

Instytut prof. Weigla - polskiego uczonego światowej sławy pochodzącego z Moraw (odmówił kategorycznie Niemcom proponowanej mu Reichslisty) - miał strukturę piramidy: podstawę stanowili hodowcy. To oni hodowali z jajeczek wszy, dbali o ich rozwój i czystość klatek, bo wesz nie znosi brudu. Następną część piramidy wypełniali karmiciele, dzielący się na dwie kategorie: tę wyższą arystokrację karmiącą wszy zakażone już zarazkami Ricketsia prowazeki oraz plebs oddający krew wszom zdrowym. Wszami zakażonymi, które poznawało się po tym, że miały w przezroczystych odwłokach bardzo czerwone jelitka, zajmowali się preparatorzy. Pod binokularem wyjmowali na szkiełku za pomocą igły i nożyka cieniutkie jelitka i umieszczali je w pojemniczkach. Preparator musiał osiągnąć normę tysiąca ośmiuset jelitek dziennie. Karmiciel karmił osiem tysięcy wszy między siódmą a ósmą rano. Dlatego ta „praca" była tak cenna dla akowskiej konspiracji: pozostawiała potem cały dzień wolny. Na szczycie piramidy stał sam profesor - wielki kapłan tyfusowej magii.

Odbywało się to tak: hodowczynie - bo zajmowały się tym głównie dziewczęta -podawały nam drewniane klateczki, których jeden bok zrobiony był z jedwabnej siateczki. Tą stroną gumowymi paskami przymocowywało się klateczki do łydek.

Na każdej łydce mieściły się dwa rzędy klatek. Dziewczęta przywiązywały je do ud, żeby nie było widać pąsowych blizn po ukąszeniach. Jeszcze w rok po zakończeniu wojny na pytanie „co robiłeś?", podnosiło się nogawkę i pokazywało czerwone pasy na łydkach. Wieczorami swędziało nie do zniesienia, zwłaszcza kiedy miało się na deszcz, ale nie wolno było się drapać, bo można było spowodować lokalne zakażenie, a wtedy wszy „pedikulowaly", to znaczy chorowały i karmiciela wylewano z posady. Każdy miał swoje klateczki, a w nich swoje wszy, od wyhodowania z jajeczek aż do oddania preparatorom. Każdy tez nauczył się dbać o nie i cenić. Do dobrych obyczajów należało noszenie przy sobie szczelnego pudełeczka po zapałkach, bo kiedy na przykład w tramwaju ludzie zaczynali się odsuwać, zdejmowało się spokojnie wędrującą po kołnierzu albo rękawie weszkę i wkładało do pudełka. Skoro się je karmiło własną krwią serdeczną, stawały się zbyt cenne, by ich nie odnosić nazajutrz hodowczyniom.

Jedyna praca, którą naprawdę lubię, to ta w domu, przy biurku i maszynie do pisania. Ale życie upłynęło mi na pracy najemnej w biurach i urzędach, ambasadach i ministerstwach, instytucjach publicznych i redakcjach. Nie narzekam, mogło być gorzej. Ze wszystkich tych posad najlepiej chyba czułem się karmiąc wszy w Instytucie Weigla.

Byliśmy jedną, wielką rodziną. Mimo że płacono nam grosze, a dodatkowe przydziały kawałka kiełbasy nie równoważyły cotygodniowego ubytku krwi, uważaliśmy się za jakąś arystokrację w stosunku do tych, co dorabiali się na pośrednictwie i handlu . Być od Weigla, to był tytuł szlachectwa. Prawie całe kierownictwo konspiracji tam było. Sam delegat rządu na obszar południowo-wschodni karmił co rano wraz ze mną. Jego najbliższa współpracownica Wanda (jej matka była z Daszyńskich i żyje jeszcze choć już stuletnia), brała często za mnie karmienie wszy, kiedy nie mogłem przyjść, bo była zdrową, ładną dziewczyną i nie bała się panieńskich anemii. Jestem przekonany, że sam profesor był lojalnie informowany przez kierownictwo podziemia, iż przyjmuje i hołubi kwiat walki cywilnej i wojskowej, mimo że u wejścia legitymowało gestapo a instytutem zarządzał wermacht. Profesor nigdy nie tracił zimnej krwi, widywaliśmy go często, jak dla odprężenia strzelał w poklasztornym ogrodzie z łuku, bo z zamiłowania był łucznikiem. Niemcy wiedzieli, że bez niego cały ten instytut nie wart byłby funta kłaków, myśmy też o tym wiedzieli i nasze uwielbienie dla profesora nie miało granic. Nie wiem, jak oni to robili, ale mimo ściślej kontroli niemieckiej zawsze pewna ilość szczepionek - i to tych najlepszych - docierała do polskich ośrodków opiekuńczych, a nawet do „leśnych".

Byłem więc bardzo szczęśliwy, że mogę codziennie, nie wyłączając niedziel i największych nawet świąt - bo wszy musiały mieć świeżą krew co rano - siadywać od siódmej do ósmej z wyciągniętymi nogami na zydlu i myśleć, ze te klatki na łydkach wyglądają zupełnie jak pasy ratunkowe, dzięki którym przepływam cało przez wszelkie wiry, odmęty i topiele okupacji, wyłaniam się z branek i łapanek, a nawet rekwizycji. Bo co jakiś czas przychodził do naszego mieszkania w willi na Filipówce jakiś niemiecki oficer lub cywil z nakazem rekwizycji pokoju albo dwóch. Przyjmowałem to zawsze spokojnie i grzecznie, pytałem jakie meble chciałby wymienić, i dopiero, kiedy odchodził zadowolony, pytałem, czy jest szczepiony przeciw tyfusowi, bo u mnie, niestety, zdarza się, że po mieszkaniu łażą wszy zakażone tyfusem plamistym prosto z „Instytutu für Fleckfieber". Żadnego z nich już nigdy więcej nie widziałem.

Ale wszystko co dobre, kończy się prędzej czy później, więc i to pewnego dnia się skończyło. Któregoś wieczoru żona upiekła „bulaniki", były to takie placuszki z ciasta nadziane ziemniakami z cebulką, zapieczone w piekarniku. Smakowały mi ogromnie. Ale w nocy zbudziłem się z gorączką, byłem pewien, że to z winy mojego niepohamowanego apetytu na te cudowne bulaniki. Ale gorączka rosła, więc byliśmy przekonani, że to znowu „weiglówka" - taka krótka tyfusowa reakcja po szczepieniach ochronnych, które co kwartał musieliśmy brać, żona i dziecko też. Ale to nie była „weiglówka", przyszedł dr Mosing, porobiono mi badania krwi i moczu, no i okazało się, że mam ostre kłębuszkowe zapalenie nerek spowodowane zatruciem białkiem wszowym. Powiedziano mi, że już nie będę mógł wrócić do karmienia, a po powrocie do zdrowia zostanę preparatorem.

Wtedy w tej wysokiej gorączce przyśniła mi się czy wymajaczyła od początku do końca OPOWIEŚĆ SZYDERCZA, która otwiera tom opowiadań OSTATNIA EUROPA -mojej pierwszej książki.

PAGADYŁO

Kiedy wracam myślą do tych lwowskich czasów wojennych, natykam się w każdym wspomnieniu na ludzi, bez pomocy których nie dalibyśmy sobie rady. Przeważnie nie pamiętam ich już z imienia, często nie pamiętam ich twarzy, ale nigdy nie zapomnę ich uczynków. Dotyczyły one zwykle spraw drobnych, które jednak w tamtych czasach i okolicznościach mogły stanowić o przeżyciu.

Nie było co jeść - nawet przy pieniądzach nie można było niczego dostać. Urzędowe przydziały na kartki wyglądały na szyderstwo z ludzkich potrzeb. Nie było czym napalić w piecu, a nikt nie pamiętał surowszych zim od tych wojennych. Przymieraliśmy tedy głodem zziębnięci na kość. Nieraz nie mieliśmy niczego w ustach przez dwa dni, zajęci oboje tylko tym, żeby dziecko miało tę swoją papkę ukręconą z mleka, mąki i cukru. Mleko przynosiła babina z podlwowskiej wsi, zrobiła to raz nawet wtedy, gdy rozdzielił nas front. Mleko ukrywała w butelce wiszącej na sznurku pod spódnicą. Cały przydziałowy cukier - 25 deka na osobę - przeznaczaliśmy na tę papkę. Najtrudniej było o mąkę.

Pewnego dnia przyszła do nas jakaś dobra dusza, ledwie znana z widzenia, i podała nam adres ślusarza, który po powołaniu się na nią miał nam zrobić sprytny palnik gazowy do ogrzewania pieca. Przypominał owalną paletę z rury, w której były dziurki. Jakimś do dziś dnia dla mnie niepojętym cudem mieliśmy gaz przez obie okupacje, sowiecką i niemiecką. Opalanie pieców gazem było oczywiście zabronione, można było za to pójść do Oświęcimia, ale co wtedy nie było zabronione? Daliśmy zrobić ten palnik i do końca pobytu we Lwowie opalaliśmy nim piece w naszym trzypokojowym mieszkaniu. Trzeba to było robić w nocy, a na dzień palnik i szlauch dobrze ukryć. Przedwojenne, kaflowe piece, zbudowane przez lwowskich zdunów, trzymały ciepło przez cały dzień.

Zaznaliśmy głodu, poznaliśmy co to głód, rozumiemy ludzi głodnych. Nie chodzi tu o ten zdrowy, miły głód, kiedy człowiek powiada, że głodny jest jak wilk i konia z kopytami by zjadł. Głód jest dobry, kiedy ma się zasiąść do stołu. Ale to stałe wygłodzenie, ten półgłód przez cale dnie i tygodnie, to bezustanne zajęcie mózgu jadłem, to wieczne pragnienie, żeby coś zjeść... Widziałem, jak żona odkłada swoją kromkę dla dziecka, ale nie mogłem przestać patrzeć łakomie i żarłocznie na tę kromkę, broniąc się całą siłą woli przed straszliwą chęcią, pokusą, żądzą pożarcia jej.

Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego we Lwowie właśnie tak trudno było o żywność; czy dlatego, ze wieś wokół była raczej ukraińska, czy tez przejście spod Rosjan pod Niemców zburzyło jedne struktury, których nie zdążyły zastąpić inne? Kiedy wiosną 1942 przyjechałem do Warszawy, wysłany przez konspirację, a więc niejako w delegacji, byłem zdumiony obfitością wszystkiego na czarnym rynku. Już na dworcu kupiłem w kiosku paczkę „petit-beurre'ów" - czego nie widziałem na oczy od wybuchu wojny - i pożarłem je stojąc na środku poczekalni.

Przez dobre pół roku mieszkaliśmy na Filipówce z moimi rodzicami i bratem, prowadząc gospodarstwo kołchozowe. Ojciec mój odznaczał się zawsze dobrym apetytem, lubił dobrze zjeść, zdaje się, że jego organizm więcej tego potrzebował niż nasze. Ciągle głodny, miał zwykle wyraz wilka buszującego co by tu pożreć. Ciągle zachodził do kuchni, zapalał gaz, coś tam sobie pichcił. Wreszcie wyspecjalizował się w smażeniu placków z byle czego, na byle czym. Jeszcze dobrze, jak było w domu trochę mąki. A jak nie było, ojciec potrafił upiec i zjeść placuszek z fusów po kawie zbożowej na oleju rycynowym. Raz spróbowałem - to było dno.

Któregoś dnia ojciec znowu siedział w kuchni i coś sobie smażył, kiedy nasz synek Andrzej, który właśnie skończył roczek, począł się okropnie wydzierać w jakimś niezrozumiałym języku. Usiłowaliśmy dojść, o co mu chodzi, ale nie dało rady, bo on wrzeszczał jak oszalały, wyciągając rączki: „Pagadyło da! PAGADYŁO da!"

Nie, nie umiał nam wytłumaczyć, co to jest „pagadyło " - miał zaledwie roczek. Ale wyrywał się w stronę kuchni, gdzie był dziadek, więc żona wzięła go na ręce i zaniosła tam, a on wtedy wyciągnął łapkę w stronę dorodnego pszennego placuszka dochodzącego na patelni i powiedział: „pagadyło!"

Miał najwidoczniej dosyć tej papki z mleka, mąki i cukru, jaką go dokarmiano. Pierś matczyna też mu się przestała podobać, bo podobno odsunął ją paluszkiem i powiedział: „be".

Przeszedł na dorosłą dietę, a tą dietą było „pagadyło ". My żywiliśmy się głównie zupami „z gwoździa" albo zupą „nic", jak mawiała moja teściowa, oraz kaszą jaglaną okraszoną sztucznym budyniem z torebki. Było to wyjątkowe paskudztwo i za każdym razem przysięgaliśmy sobie, że po wojnie nigdy tego nie weźmiemy do ust. Po dziś dzień dotrzymaliśmy słowa. Ale na to „pagadyło" potrzebna była mąka.

No i znowu pewnego dnia przyszła jakaś litościwa dusza, wysłuchała nas cierpliwie, a na odchodnym dała nam adres „złotej rączki", która za dość sowitą opłatą sfabrykowała nam własnej konstrukcji młynek do mielenia zboża. Było to spore blaszane pudło z ogromną korbą, wsypywało się do niego pszenicę, kręciło korbiskiem, a przodem sypała się prawdziwa, najprawdziwsza mąka!

Całe nasze życie zmieniło się jak we śnie. Dyżurowaliśmy kolejno w kuchni, gdzie stał młynek przyśrubowany do blatu, i kręciliśmy korbą od rana do wieczora, aż nam omdlewały ręce. Pszenicę kupowałem na targu na przedmieściu, dokąd przyjeżdżali chłopi z okolicznych wsi. Nauczyłem się rozróżniać, która dobra na mąkę i placki, a która nie. Jak nie przywieźli pszenicy, kupowałem żyto. Mąkę trzeba było przesiewać przez gęste sito, wtedy uzyskiwało się z jednej strony wysokiej jakości towar na sprzedaż, a z drugiej dość gruby, ale smaczny grys na potrzeby domowe. Bielutką, cienką mąkę zrazu sprzedawaliśmy do nielegalnego sklepiku, w którym trzy baby ukrywały czerwonoarmistę Gruzina zbiegłego z niewoli. Ale wkrótce sami zaczęliśmy smażyć z niej placuszki, a nawet wypiekać strucle i baby. Mały Andrzejek miał nareszcie „pagadyło". Ile razy mu się zachciało.

Z końcem zimy opuścili nas moi rodzice; zmarła babcia i gospodarstwo w Dobromilu pozostało bez opieki. Pojechali je objąć. Mój ojciec lubił gospodarzyć, nie znosił miasta. Nawet jak byt starostą w Tarnowskich Górach hodował gołębie. W Dobromilu hodował króliki i po jakimś czasie zaczęty przychodzić paczki z króliczymi tuszkami. Wydaliśmy parę króliczych bankietów dla prawie połowy kierownictwa lwowskiej konspiracji, cywilnej i wojskowej.

Tak więc wydawać by się mogło, że idzie ku lepszemu, a nawet, że wszystko się dobrze skończy, ale wcale tak nie było. Zbyt wiele czarnych chmur zgromadziło się na horyzoncie. Tyle tylko, te przestaliśmy tak strasznie głodować.

Na miejsce moich rodziców dostaliśmy z nakazu nowych lokatorów. On miał na imię Marian i grywał na wiolonczeli. Usiłował żyć z obwoźnego handlu czekoladkami, ale wiecznie miał kłopoty, bo przeważnie wpadał na gestapowców albo niemieckich policjantów w cywilu. Ona miała na imię Bolka i była najlepszą kucharką, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. To od niej moja żona nauczyła się gotować, bo kiedy pobraliśmy się, nie wiedziała jak zaparzyć herbatę i ugotować jajko na miękko. Było nam z nimi dobrze i nigdy ich obojga nie zapomnę.

Tak samo, jak nie zapomnę kanapek pani Zofii Gluzińskiej, na jakie zapraszała z okazji urodzin i imienin, ani tortów z fasoli wypiekanych przez Alinę Komorowską, żonę mego najlepszego przyjaciela, które były tak piękne, że pożerało się je oczyma z wielkim smakiem.

Copyright 1993 TWÓJ STYL

Powrót
Licznik