Proszę o zamieszczenie na Waszej stronie internetowej „Mój Lwów” mojego artykułu o Prof. Kazimierzu Sichulskim, myśliwych z Małopolski i Kaplicy Hubertowskiej z kościoła św. Elżbiety, który był zamieszczany na łamach: SEMPER FIDELIS, CRACOVIA LEOPOLIS, KULTURZE ŁOWIECKIEJ i rzeszowskim dzienniku Super Nowości.
Materiał ten stanowi małą cząstkę moich poszukiwań zaginionego obrazy z w.w kaplicy (podobno ocalał z wojennej zawieruchy). Może za Waszym pośrednictwem wśród czytelników – internautów odnajdę kolejne cenne informację o zaginionej pamiątce naszej kultury.

Osoby mogące podzielić się wiedzą o losach obrazu z kaplicy Hubertowskiej św. Elżbiety, proszę o kontakt – tel. +48 697 867 521

Z poważaniem
Janusz Hodyr
Rzeszów


Janusz Hodyr

O KAZIMIERZU SICHULSKIM, MYŚLIWYCH I KOŚCIELE ŚW. ELŻBIETY

… Życie jest jak ten liść na drzewie. Wyrasta, rośnie, dojrzewa, a potem więdnie i spada do ziemi…

Był piątek – 6 dzień listopada 1942 r., gdy w przepięknie położonej willi na Zofiówce – w południowej dzielnicy Lwowa, przy ul. św. Zofii 63, w otoczeniu najbliższej rodziny odszedł z grona żyjących znany, ceniony artysta malarz Kazimierz Sichulski. Twórca wielu bezpowrotnie utraconych w wojennej zawierusze dzieł sztuki – w tym kaplicy św. Huberta, dzieła zamówionego przez myśliwych zrzeszonych w Małopolskim Towarzystwie Łowieckim.

Poprzez swój artystyczny talent – w epoce, w której tworzył – stał się bardzo popularny. Zwrócił na siebie uwagę tworząc niepowtarzalne obrazy, karykatury i witraże. W 1910 r. Artur Schroeder w „Gazecie Lwowskiej” zamieścił o nim dwie recenzje, w których m.in. czytamy:
Karykatura Sichulskiego nie jest ani złośliwa, ani szydercza. Nie wyciąga ułomności i złych przywar zdeprawowanej natury ludzkiej, jest to raczej swobodne, beztroskie pełne humoru „naciąganie”, wydobywanie pewnych najbardziej typowych rysów fizjonomicznych i przerysowań, jednakże przy zupełnie ścisłym trzymaniu się rzeczywistych form i podobieństwa. Jest to właśnie ta charakteryzacja „a outrance” w sposób tak precyzyjny, że kartony Sichulskiego to rzetelne dzieła sztuki, które karykaturę naszą stawiają w rzędzie pierwszorzędnych dzieł europejskich w tym kierunku. Pyszna pod względem artystycznym teka Sichulskiego nasuwa pytanie, dlaczego dotychczas nie skorzystano z talentu artysty, który w piśmie humorystycznym byłby pierwszorzędną siłą i podporą wydawnictwa! To pewne, że za granicą dobijano by się o jego rysunki.

Sichulski w latach 1899–1901 studiował prawo na Uniwersytecie Lwowskim (najwyżej trzy semestry) i odbył służbę wojskową w armii austro-węgierskiej. W lutym 1901 osiadł na dłużej w Krakowie, wstąpił do ASP, gdzie kształcił się u Józefa Mehoffera, Stanisława Wyspiańskiego i Leona Wyczółkowskiego. Studia uzupełniał w wiedeńskiej Kunstgewerbeschule des Österreichischen Museums für Kunst und Industrie u A. von Kennera.

Zimę 1904 spędził na Huculszczyźnie wraz z Władysławem Jarockim i inicjatorem wyprawy Fryderykiem Pautschem (jego ojciec był tam nadleśniczym). W 1905 r. znalazł się w gronie twórców krakowskiego kabaretu „Zielony Balonik”. W grudniu 1907 r. po powrocie z Paryża przeniósł się do Lwowa, gdzie miasto ofiarowało mu atelier w Pałacu Sztuki. W okresie tym powstało wiele dzieł – m.in. Zmartwychwstanie, Zwiastowanie (1909) Dies irae (1909), Pochód weselny Hucułów, Brzoza (1909), Wniebowzięcie, Pejzaż z Tatr (1910), Królowa Korony Polskiej (1911) oraz Chaty (1914). Kartony te zostały zaprezentowane m.in. na Powszechnej Wystawie Sztuki Polskiej (1910), gdzie wywołały pochlebne recenzje – dają smak arcydzieł w wielkim stylu, jak i zarzuty o wprowadzeniu ruskich motywów do tematów religijnych.

Zaproszony do ścisłego konkursu, otrzymał drugą nagrodę za projekt malowideł do sali Sejmu w Warszawie (1929) i fryz z postaciami Kazimierza Sprawiedliwego i Józefa Piłsudskiego. W 1930 r. został mianowany profesorem nadzwyczajnym rysunków wieczorowych w krakowskiej ASP. Zamieszkał w gmachu uczelni, ale wolny czas spędzał we Lwowie, gdzie pozostała rodzina. Od października 1935 do 1937 prowadził katedrę malarstwa, zastępując Teodora Axentowicza. W 1937 został mianowany profesorem zwyczajnym. W okresie krakowskim uprawiał malarstwo portretowe, rodzajowe i religijne. Dużo uwagi poświęcał malarstwu historycznemu. Uczestniczył w wielu międzynarodowych wystawach, m.in. w Monachium (1905), Wenecji (1907, 1910, 1914, 1932), Rzymie (1911,1934), Berlinie (1914, 1937), Paryżu (1923, 1930, 1931), Budapeszcie (1926), Helsinkach i Sztokholmie (1927). Sichulski na zamówienie malował także obrazy i grafiki o tematyce myśliwskiej (m.in. Huculski myśliwy, Portret myśliwski Leona Starkiewicza, Szczwacz na Ukrainie, Hejnał), ilustrował książki o tematyce łowieckiej, przyrodniczej i etnograficznej (m.in. Stanisława Orskiego i Ferdynanda Ossendowskiego). W 1928 r. wykonał Tekę myśliwską z kilkunastoma autolitografiami poświęconymi Kazimierzowi Przybysławskiemu. Za swoją twórczość otrzymał wiele nagród i wyróżnień, m.in. złoty medal na Powszechnej Wystawie Krajowej w Poznaniu w 1929 r.

Moje spotkanie ze Lwowem

Miało miejsce w 2000 r. i zapadło mi głęboko w pamięci. Udając się na zwiedzanie tego wyjątkowego ze wszech miar miasta, nie planowałem ani też nie przypuszczałem, że pobyt tam będzie się odbywać także po zapomnianych ścieżkach łowieckiej kultury. Po tych ścieżkach stąpam po dzień dzisiejszy i z tą samą pasją tropię jej zacierające się ślady. Dystans 200 km dzielący mój dom od centrum dawnej stolicy galicyjskiej krainy – od tamtego pamiętnego roku pokonałem jeszcze dziesiątki razy. Spacerując po ulicach miasta, zawsze z jednakową fascynacją przenoszę się w odległe lata, wypatrując zachowanych śladów łowieckiej przeszłości.

Myśliwi z Małopolski – dawniej Galicji – swoją obecność na kartach historii zawsze wiernego miasta zapoczątkowali w 1862 r., kiedy to założone zostało Miejskie Towarzystwo Myśliwskie we Lwowie (wg innych źródeł w 1838 r. – „Łowiec Polski” nr 1/1981). W 1871 roku w okolicach Lwowa powstało znane we wszystkich zaborach Towarzystwo Lisowickie, a w 1876 – Towarzystwo Myśliwskie im. św. Huberta we Lwowie. Powstanie tych towarzystw myśliwskich dało podwaliny pod nowoczesne, zorganizowane łowiectwo w Polsce. Od 1876 roku, propagowanie kultury i gospodarki łowieckiej zapoczątkowało na dużym obszarze kraju Galicyjskie Towarzystwo Łowieckie we Lwowie – pierwsza w zniewolonej Polsce organizacja zrzeszająca koła, towarzystwa łowieckie i myśliwych z autonomicznej Galicji. Stojący do dziś na placu Mariackim pomnik Adama Mickiewicza to niemy świadek wielu wydarzeń historycznych przeżywanych przez lwowian. W 1898 roku, w setną rocznicę urodzin wielkiego poety, uczestnicy II Zjazdu Łowieckiego (do wybuchu II wojny światowej zwoływane były we Lwowie), złożyli wieńce, oddając wielkiemu wieszczowi należny hołd. Z tego miejsca wszędzie jest blisko, także do wielu miejsc szczególnych dla historii i kultury łowieckiej. A to na dawną ulicę Rutowskiego, gdzie pod nr 18 mieściło się Muzeum Przyrodnicze, stworzone przez pierwszego prezesa Galicyjskiego Towarzystwa Łowieckiego hr. Włodzimierza Dzieduszyckiego. I na ulicę Kopernika, gdzie znajduje się rezydencja Potockich, a tu 12 kwietnia 1908 r. został zastrzelony po powrocie z polowania w Perehińsku, oddany sprawom łowieckim, namiestnik hr. Andrzej Potocki, a dalej pod nr 42 pałac hr. Juliusza Bielskiego (wieloletniego prezesa MTŁ we Lwowie, wiceprezesa Międzynarodowej Rady Łowieckiej – CIC, prezesa Centralnego Związku Stowarzyszeń Łowieckich w Warszawie – współtwórcy obecnych struktur PZŁ, posiadacza słynnego na cały świat oręża dzika z Rychcic, wystawionego po raz pierwszy na berlińskiej wystawie łowieckiej w 1937 r.– wycenionego tam na 151 pkt. CIC).

Blisko jest też na dawną ul. Ossolińskich. Tu pod nr 11 na III piętrze zabytkowej kamienicy do wybuchu wojny mieściła się – przeniesiona wcześniej z ul. Mickiewicza, siedziba MTŁ we Lwowie wraz z redakcją „Łowca”. Idąc w górę ul. Kopernika, dojdziemy do ul. Nabielaka, gdzie pod nr 49 mieszkał członek lwowskiego koła łowieckiego – znany myśliwy Włodzimierz Puchalski (ceniony mistrz kamery i bezkrwawych łowów), dalej do ul. Sapiehy, przy której stoi kościół św. Elżbiety. Wnętrze tej reprezentacyjnej lwowskiej świątyni zdobiła – wykonana staraniem myśliwskiej braci – kaplica św. Huberta. Ilekroć jest mi dane przebywać w murach św. Elżbiety, tyle razy zadaję sobie pytanie: jakie są losy obrazu św. Huberta z tej kaplicy. Jeżeli został uratowany – jak słyszałem, to gdzie obecnie się znajduje? Jakie były jego dzieje w latach wojny? Już wiele lat trwają moje poszukiwania odpowiedzi dotyczącej tego obrazu.

Salon Kresowy

W moim tropieniu losów obrazu św. Huberta z kościoła św. Elżbiety przypadek sprawił, że w sposób dla siebie nieoczekiwany poznałem dwie przedwojenne lwowianki – Panią Krystynę i Kamillę – córki autora obrazu Wizja św. Huberta. Ta znajomość z żyjącymi przedstawicielkami lwowskiego grodu i kresów pozostawiła w moim sercu niezapomniane doświadczenie. Te dwie bardzo sympatyczne Panie, o nieskażonej przedwojennej lwowskiej mentalności, poznałem dzięki telewizyjnemu programowi Jerzego Janickiego – Salon Kresowy.

Kościół św. Elżbiety we Lwowie (od frontu)

W jednym z jego wydań gościem Pana Janickiego była Pani Kamilla Sichulska. Po zakończonej emisji odcinka nawiązałem kontakt z autorem tego lubianego programu. Telefon odbiera Pan Jerzy – przedstawiam się, kim jestem, co robię i w krótkich słowach charakteryzuję swoje zainteresowanie Lwowem. Sam przedmiot moich lwowskich zainteresowań powoduje wyczuwalne jego ożywienie. Wysłuchał cierpliwie przygotowanej prezentacji, po czym powiedział swym charakterystycznym zachrypniętym głosem: … ta nie ma sprawy. Sam w kwestii lwowskich myśliwych to Panu nie pomogę, bo nie mam o nich wiedzy – nigdy się tym tematem nie interesowałem. Ale Pani Kamilla to na pewno panu pomoże. Ma wiele pamiątek po ojcu. Teraz wychodzę do lekarza – proszę zadzwonić do mnie za dwie godziny – jak wrócę to poszukam w notatkach do niej telefonu.

Telefon do tego wyjątkowego kresowiaka – na przestrzeni tygodnia – wykonam jeszcze trzykrotnie, czerpiąc nieopisaną przyjemność z krótkich i formalnych – aczkolwiek podbudowujących rozmów. Dzięki jego pomocy niebawem udałem się do Wrocławia. Tam w swoim mieszkaniu oczekuje mnie Pani Kamilla (z domu Sichulska). Rozmowę zaczynam od poinformowania pani domu, że jestem myśliwym i… tu została przerwana moja autoprezentacja stwierdzeniem Pani Kamilli: … Pamiętam, jak mój dziadziu Leon Starkiewicz w domu ciągle powiadał, że myśliwi to ludzie nieprzeciętni.

Tym stwierdzeniem została otworzona droga do naszej dalszej rozmowy. Uważnie wsłuchuję się w opowiadanie córki wielkiego malarza o tamtych dawnych latach. Tym wspomnieniom towarzyszy wyjątkowa aura spotkania. Przyglądam się wiszącym na ścianach nielicznym już obrazom Kazimierza Sichulskiego. W tej wyjątkowej scenografii w sposób autentyczny przeżywam swoją wizytę w niepowtarzalnym Salonie Kresowym.

Po kilku miesiącach od tego spotkania historię o lwowskim okresie życia rodziny Sichulskich będę miał okazję i przyjemność poznać również od starszej córki malarza – Pani Krystyny, mieszkanki Jeleniej Góry. Obie Panie niestety nie mają wiadomości o losach obrazu ojca – Wizja św. Huberta z kaplicy Hubertowskiej lwowskiego kościoła. Za to poznałem losy śp. Kazimierza Sichulskiego oraz wielu innych jego obrazów.

Rodzina

Kazimierz Sichulski urodził się 17 stycznia 1879 r. we Lwowie w domu przy ul. Staszica 6, w bliskim sąsiedztwie domu Aleksandra Fredry na ul. Chorążczyzny – współzałożyciela Galicyjskiego Towarzystwa Łowieckiego we Lwowie. Rodzicami Kazimierza byli: Antoni – inżynier kolejowy, oraz nauczycielka Kamilla Langner – siostra gen. Władysława Langnera (byłego dowódcy obrony Lwowa). Jako student, za jej portret – rysunek ołówkiem, K. Sichulski otrzymał złoty medal ASP w Krakowie w klasie prof. Stanisława Wyspiańskiego.

Kazimierz Sichulski, po rozwodzie z aktorką Bronisławą Rudlicką (był to związek bezdzietny), ożenił się ponownie w 1916 r. z Mieczysławą Starkiewicz – córką Leona Starkiewicza, szlachcica, syna proboszcza grekokatolickiego. Teść malarza był dzierżawcą dóbr ziemskich w Trościańcu Wielkim, Litiatynie na Podolu i majątku Jägermana w miejscowości Łuka nad Dniestrem, posiadał gruntowne wykształcenie rolnicze. Był również wieloletnim współpracownikiem „Łowca Polskiego”, autorem licznych artykułów o wędkarstwie i łowiectwie. Podróże w poszukiwaniu wciąż nowych łowieckich przygód stanowiły sens jego życia. Po 17 września 1939 r. od wywózki na Sybir uchronił L. Starkiewicza wiek i mocno zaawansowana choroba. Gdy żołnierze NKWD przyszli do domu go aresztować, leżał półprzytomny w łóżku. Jego nogi, mocno opuchnięte o sinym zabarwieniu, ograniczały samodzielne poruszanie. Dowódca nieproszonych gości jego stan zdrowia ocenił na tyle krytycznie, by stwierdzić: zostawcie go, bo nam umrze w drodze. On sam nie bał się aresztowania. Mimo zaawansowanego wieku i złego stanu zdrowia w zsyłce upatrywał szansę na nieskrępowaną możliwość polowania w syberyjskiej tajdze. Zmarł w 1941 r. we Lwowie w domu wnuczki Krystyny – córki K. Sichulskiego. Jego żoną była Maria Niecielska, urodzona w Polkowskiej miejscowości Biłka.

Przypuszczalnie w latach 1916–17 Kazimierz Sichulski, znany i ceniony już artysta malarz, dokonał zakupu na przedmieściach Lwowa, od niejakiego Obtułowicza – willi Potockich. Tu przyszła na świat trójka jego dzieci: córka Krystyna (ur. w 1917 r.), syn Jerzy (ur. w 1919 r. – zm. w Londynie), córka Kamilla (ur. w 1921 r.). Dom ten składał się z 5 dużych pokoi o eleganckim wystroju. Pokoje posiadały duże dwuskrzydłowe drzwi, sufity zdobione były w supraporty, podłogi parkietowe. Ogrzewane były przez 2 piece na koks, tzw. douerbranty – paliły się nieprzerwanie w salonie i sypialni.

Na piętrze była wspaniała pracownia ze szklanym dachem i trzy małe, ciepłe pokoiki. W domu nie było łazienki ani nyży dla służącej, która spała w kuchni. Dom od ulicy zdobiły piękne rabaty kwiatowe, o które dbała żona malarza. Natomiast za domem był duży wspaniały sad. Gospodarz tego domu sad wynajmował sadownikowi, który za tzw. odsyp – były to setki kilogramów jabłek i gruszek – opiekował się ogrodem. Dzieci profesora od wczesnych lat każdy wolny czas spędzały na turystyce i wypoczynku po malowniczych zakątkach Karpat. Gdy dorosną, zaczną uprawiać narciarstwo w górach, a latem spływy kajakiem po uroczych, malowniczych rzekach Polesia. Zamiłowanie do czynnego wypoczynku, którego doświadczyli z rodzicami i dziadkiem na łonie przyrody, sprawi, że lata swej młodości spędzą również na wspólnych wyprawach po różnych malowniczych miejscach kraju z braćmi Puchalskimi – starszym Romkiem i młodszym Włodkiem. Po wielu latach Pani Kamilla ten okres znajomości z Romanem Puchalskim podsumuje krótko: … już niewiele brakowało – mieliśmy się pobrać. Wyszłabym za Romka… gdyby nie wojna!

Starszy brat Włodzimierza, również pasjonat kamery fotograficznej i sportu, w pierwszych dniach wojny próbował wraz z falą emigrantów przedostać się do Rumunii. Niestety – podobno z uwagi na schludny ubiór wydał się sowietom podejrzany. Nowy aparat fotograficzny Leica, który miał przy sobie, obciążał go dodatkowo. Uznany za polskiego oficera, został aresztowany koło Nadwórnej, a następnie w październiku 1939 wywieziony na wschód, skąd już nie powrócił. Syn malarza, Jerzy Sichulski, który również przedzierał się do Rumunii w ubraniu odmiennym, bo nie wywołującym podejrzeń, szczęśliwie dotarł do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i wraz z brygadą gen. Maczka przeszedł cały jej szlak bojowy.

Kościół św. Elżbiety

Został wybudowany w latach 1908–11 u zbiegu ulic Gródeckiej i Leona Sapiehy, na dawnym placu Solarni (później pl. Arcybiskupa Józefa Bilczewskiego) – koszt jego budowy wynosił około 1 550 000 koron. Ciągły brak środków finansowych na wyposażanie i dekorowanie wnętrza spowodował, że prace wykończeniowe kościoła trwały do wybuchu II wojny światowej. Był jedną z największych lwowskich świątyń, miał 12 wielkich łukowych neogotyckich okien w nawie głównej, ogromną rozetę nad wejściem, dwa duże okna z rozetami po obu stronach transeptu i więcej niż 30 mniejszych okien w prezbiterium, kaplicach i zakrystiach. Każdy, komu dane było uczestniczyć przy budowie, a następnie wykańczaniu kościoła, poczytywał to sobie za duże wyróżnienie i zaszczyt. 3 czerwca 1911 roku we Lwowie odbył się XXXV Walny Zjazd Galicyjskiego Towarzystwa Łowieckiego. Na tym corocznym spotkaniu myśliwych został przyjęty jednogłośnie wniosek dra Józefa Ekielskiego, by dla św. Elżbiety ufundować kaplicę św. Huberta, w której będą mogli spotykać się myśliwi ze swoim patronem, kultywując i propagując w ten sposób Hubertowską tradycję. Zbiórka funduszy na ten cel – przez wojny i recesje gospodarcze – trwała długich 17 lat. Poświęcenia nowego kościoła św. Elżbiety dokonał w piątek 3 listopada 1911 r. arcybiskup Józef Bilczewski. Był to przypadek – czy piękny i wymowny gest pod adresem małopolskich myśliwych, że na dzień tych uroczystości zostało wybrane święto św. Huberta?

W 1924 roku – na dwa lata przed Złotym Jubileuszem Małopolskiego Towarzystwa Łowieckiego (wcześniej GTŁ) – działacze tego towarzystwa postanawiają zlecić wykonanie kaplicy uznawanemu i popularnemu wówczas artyście, lwowskiemu malarzowi Kazimierzowi Sichulskiemu. Myślą przewodnią myśliwych z Małopolski było zamanifestowanie tą kaplicą przywiązania do tradycji i kultury łowieckiej oraz godne upamiętnienie jubileuszu 50 lecia powstania pierwszej w Polsce organizacji łowieckiej.

Według zamysłu artysty malarza wykonano ornamentacyjną polichromię ścian, ołtarz wraz z mensą i tabernakulum, obraz ołtarzowy Wizja św. Huberta, sześć lichtarzy, kratę mosiężną, kilim i witraż. Witraż wstawiono w ostrołukowe okno i podzielono na dwie części wertykalne. Maswerki w części górnej okna zdobił wielobarwny zgeometryzowany ornament. W części dolnej usytuowano dwa medaliony z napisami wykonanymi stylizowanym gotykiem: Małopolskie Towarzystwo Łowieckie i Całość kaplicy projekt. K. Sichulski + Witraż wykonał S.G. Żeleński w Krakowie oraz daty 1876–1926. Nad nimi w dwóch górnych medalionach Sichulski umieścił dwie jednakowe postacie jeleni z wizji św. Huberta. Projekt ozdobienia kaplicy św. Huberta najpierw nie uzyskał akceptacji komitetu artystycznego Towarzystwa Łowieckiego. Tylko pełne aprobaty opinie pisemne lwowskiego konserwatora wojewódzkiego dr. J. Piotrowskiego, dr. W. Kozickiego i prof. W. Podlachy miały decydujący wpływ na pozytywne rozstrzygnięcie kwestii jego realizacji. Temu dziełu jednak nadal nie sprzyjały recenzje części duchowieństwa, której wyobrażenia o postaci św. Huberta znacznie różniły się od wizerunku świętego spod pędzla mistrza. Do tej krytyki dołączyli parafianie św. Elżbiety, którzy o Hubertowskim przesłaniu zdaje się mieli niepełne pojęcie, bowiem zgodnie oświadczali: do ogona sarny modlić się nie będziemy.

Kazimierz Sichulski w tym czasie przyjął również zamówienie od znanego działacza MTŁ we Lwowie S.W. Orskiego – na wykonanie ilustracji do jego książki pt. A było to wczas rano. Wydawnictwo to z powodzeniem przyczyniło się również do zaakcentowania jubileuszu. Kościół św. Elżbiety od samego początku jego powstania objęli swym patronatem lwowscy kolejarze. Myśliwi, zrzeszeni pod sztandarem Małopolskiego Towarzystwa Łowieckiego, w jego dostojnych murach organizowali coroczne Hubertusy.

Tak było aż do 4 czerwca 1946 r., gdy nowe władze okaleczony działaniami wojennymi kościół postanowiły zamienić na magazyn. W czasie ostatniej, pożegnalnej mszy odprawionej w jego murach słychać było głośne szlochy, a po podniesieniu niektóre kobiety mdlały lub dostawały histerycznych ataków. Pani Zofia Sokolnicka-Izdebska (mieszkanka Brzuchowic k. Lwowa) w swym pamiętniku ten dzień m.in. tak wspomina:

... Oto po mszy św. młody wikary odczytał litanię do Najświętszego Serca Pana Jezusa. Gdy doszedł do wezwania Serce Jezusa, miłości i dobroci pełne, głos się księdzu załamał, rozpłakał się i uciekł do zakrystii. W tym momencie rozległ się ogólny szloch, aż proboszcz wyszedł na ambonę i prosił, żeby się w tej chwili uspokoić, bo on jest odpowiedzialny za porządek w kościele. Następnie jeszcze jeden przykry incydent – gdy po skończonym nabożeństwie ludzie rzucili się na ołtarze by na pamiątkę zabrać ich wystroje…
Potem nowa władza przeprowadziła planową dewastację wszystkiego, co w ogromnym trudzie przez lata było zbudowane. Kaplica św. Huberta przestała istnieć, chociaż sam obraz mistrza Sichulskiego z tej kaplicy rzekomo został uratowany. Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości kościół został przemianowany na cerkiew grekokatolicką. 24 lipca 1991 r. odprawiono w nim pierwsze nabożeństwo w obrządku wschodnim i kościół powtórnie poświęcono św. Oldze i Jelizawiecie. Chociaż konserwatorzy ukraińscy nie przywiązują wagi do neogotyckiego wystroju świątyni, nadal urzeka ona swym dostojeństwem i pięknem.

Kazimierz Sichulski w czasie okupacji niemieckiej we Lwowie

Wybuch wojny zastał autora Hubertowskiej kaplicy w lwowskim domu na Zofiówce. W tym czasie jego problemy ze zdrowiem przybierały na sile. Po wkroczeniu do miasta oddziałów Armii Czerwonej nastały dla jego rodziny ciężkie czasy – zapoczątkowała je gruntowna rewizja domu. Sześćdziesięcioletni wówczas profesor ASP w Krakowie, którego w minionych latach doświadczyła gospodarcza recesja kraju, uważał, że najpewniejszym sposobem zabezpieczenia oszczędności przed dewaluacją jest lokowanie ich w złocie. Dlatego większość gotówki ze sprzedanych prac zamieniał na złote dwudziestodolarówki, by odłożyć sobie coś na tzw. czarną godzinę. Cały swój wypracowany dorobek przechowywał w glinianym garnku, który zakopywał w piwnicy swego domu. Gdy pod pretekstem poszukiwania broni dom został poddany rewizji – dzban wypełniony złotymi monetami został odnaleziony i zarekwirowany. Ta strata nie tylko pozbawiła rodzinę malarza środków do życia, ale również odcisnęła trwały ślad na jego schorowanym sercu. Okres pierwszej sowieckiej okupacji Lwowa, a następnie niemieckiego agresora nie oszczędzi Profesora. Pogarszający się stan jego zdrowia sprawi, że w drugiej połowie października 1942 r. trafi do szpitala, w którym będzie przebywał do pierwszych dni listopada. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że cenionemu mistrzowi, który swym talentem i artystycznym dorobkiem na trwałe wpisał się w historię polskiej kultury, pozostają ostatnie godziny życia. Po wyjściu ze szpitala udaje się do swego domu. Jest tu obecny tylko ciałem, skupiony i małomówny, myślami gdzieś daleko, siedząc na balkonie swego domu, patrzy na ogród. Odrywając się na chwilę z głębokiego zamyślenia, do przechodzącej najmłodszej córki powiedział: Widzisz dziecko – życie jest jak ten liść na drzewie. Wyrasta, rośnie, dojrzewa, a potem więdnie i spada do ziemi. Tak jest i z naszym życiem. Niebawem jego rodzina stwierdzi, że Profesora nie ma już wśród żywych. Maria Rolecka*, która mistrza Sichulskiego znała osobiście, ostatni okres jego życia w swoim pamiętniku tak opisuje (fragment): Kazimierza Sichulskiego poznałam w czasie okupacji niemieckiej we Lwowie. Prowadziłam wówczas sklep z obrazami – Salon Sztuki – który mieścił się przy ul. Akademickiej 23 i nosił nazwę „Kunstaustellung”. Sklep był własnością Feliksa Michała Wygrzywalskiego.

K. Sichulski, autoportret w pracowni, 1924

W Kunstaustellung wystawiał i sprzedawał swe obrazy nie tylko Feliks Wygrzywalski, lecz także cała plejada artystów. Prócz tego sprzedawaliśmy obrazy pozostawione w komisie przez osoby postronne. Ówczesne ciężkie warunki bytu zmuszały wielu do wyzbywania się nawet dzieł sztuki, aby zdobyć pieniądze na życie. Nabywcami byli: Niemcy, Włosi, Słowacy oraz polscy handlarze obrazów. Prócz sprzedających i kupujących przychodziło do Kunstaustellung wielu znajomych i przyjaciół. Traktowali oni Salon jako miejsce spotkań towarzyskich i jak w cukierni przesiadywali w nim przez wiele godzin. Stałymi gośćmi byli artyści malarze Czesław i Tadeusz Sadowscy, inż. Adam Wojtan, tenor Stanisław Werner, znany aktor Bronisław Dąbrowski z żoną Myszką z baletu, Janka Pitułajówna, kustosz muzeum Jerzy Güttler, Zofia z Gerstmanów Festenburgowa i wielu, wielu innych. Wpadali na pogawędki malarze Rozwadowski i Batowski. Codziennym gościem był Kazimierz Sichulski, zwany przez nas wszystkich „Sichułą”. Przychodził stale około godz. 17, sapiąc, dysząc i narzekając na złe zdrowie. – „Chory jestem, atak miałem o 4. nad ranem, muszę usiąść i wypocząć”. Gdy fotelik, który uważał za swoją własność, był zajęty, energicznym ruchem wskazującego palca wypraszał, a raczej wyrzucał siedzącego i sam rozsiadał się wygodnie. Zdejmował bobrową czapkę, rozwiązując powoli tasiemki klap, okolonych wąskim pasmem bokobrodów, które łączyły się podbródkiem. Brodę golił. Twierdził, że styl ten oszczędza mu mydła do golenia, którego ma bardzo mało. Wyglądem swym przypominał rybaka. Kiedy rozpiął powoli futro i zapalił papierosa, zapominając o wszystkich swoich niedomaganiach fizycznych, zaczynał swe opowiadanie, rubasznie, nie przebierając w słowach. Opowiadał o latach swej młodości, o przygodach w wojsku austriackim, jak to ładnie wyglądał w czerwonych opiętych portkach i ułańskim czako z końską kitą, jakie miał powodzenie u kobiet i jak one za nim szalały, jak się ożenił, rozwiódł, ożenił po raz wtóry. Opowiadał o córkach dodając: „ładne są szelmy” i zawsze z rozrzewnieniem wspominał syna. Gdy zbliżała się pora przyjścia Sichuły, sklep zapełniał się nie klientami, lecz słuchaczami. Wszyscy entuzjaści profesora stawiali się w komplecie, między nimi Enzo Sacco (młody Włoch znający język polski) oraz Słowak – lotnik Józef Szkot.

K. Sichulski, „Obrona Lwowa” (dla „Lwigrodu” w Krynicy)

Za każdym swoim pobytem Sichuła przeglądał wszystkie nowe przyniesione do sklepu obrazy i większość z nich krytykował. Nie oszczędzał też Wygrzywały. – „Ta bój się Boga, Feliksie! Ta cóż ty za bohomazy malujesz, ta gdzie ty takie niebo widział?” Wygrzywalski wzruszał ramionami i odpowiadał: – „No cóż mam robić, żyć trzeba, a maluję hamanów dla hamanów”. – „Nu – a ja nie, nigdy się nie ześwinię i ani szmir, ani kiczów malował nie będę” – odpowiadał Sichulski.

Kiedyś zauważył w sklepie piękne anemony w złoconych stylowych ramach. Zauważyłam, że wzrok Profesora wciąż biegał ku anemonom. Spytałam więc, czy mu się ten obraz podoba. – „Gdzie tam, świństwo jakieś” – mruknął, ale nie przestawał kokietować obrazu – w końcu zapytał: „A kto to namalował”? – „Pan Panie Profesorze” – odpowiedziałam. „Co?! Ja?... Pewno wykradziono mi go z pracowni i nie jest podpisany”. – „Owszem, podpisany!” – „A, to w takim razie musiałem podpisać w przypływie dobrego humoru”. Po chwili dodał: – „A wie Pani, to jest jednak całkiem niezły obraz”. Przyniesiono na sprzedaż mały obrazek Wlastimila Hofmana. Podobał mi się i zamierzałam go kupić. Aby zasięgnąć opinii zapytałam: – „Jak się panu Profesorowi ten Hofman podoba?” Spojrzał na obrazek znad okularów, lecz nie odpowiedział. W końcu gdy miał już dość moich kilkakrotnych natarczywych pytań, odezwał się: – „Ta, pani Marysiu, to jest tak samo, jakby się pani zapytała Paderewskiego, jak mu się ten kataryniarz na ulicy podoba”. – Obrazka nie kupiłam. O pracy jednego ze znanych malarzy mówił: – „A ten, cóż on dla sztuki polskiej zrobił? … Ułan – dziwka, ułan – dziwka”. Wiedzieliśmy, że w okresie wojennym profesor miał duże trudności finansowe. Namawiał go Wygrzywała, namawiałam i ja, aby przysłał do sklepu coś ze swoich obrazów na sprzedaż. Odmawiał, gdyż jak twierdził: – „nikt z dzisiejszych hamanów mojej sztuki ani nie oceni, ani nie zrozumie”.

Poza tym nie chciał wyzbywać się swoich dzieł, a malować wówczas nie miał na czym, bo ani płótna, ani blejtramów nigdzie kupić nie było można. Przyniósł dwa małe obrazki i zawiadomił mnie, że namalował również duży obraz na sprzedaż na odwrotnej stronie jakiegoś kicza, który znalazł na strychu. Poprosił, abym kogoś po ten obraz przysłała, bo: – „stary jestem i sił nie mam na taskanie”. Obraz „Orka wołami” natychmiast umieściłam na wystawie – był przepiękny. Nie trwało długo, gdy do sklepu wszedł Niemiec i obejrzawszy dokładnie obraz, z miejsca go kupił. Zapłacił czekiem. Następnego dnia miałam czek zrealizować i sądziłam, że uda mi się to uczynić przed przyjściem Sichuły. Nic podobnego. Wpadł znacznie wcześniej niż zwykle i już od progu, jak Jowisz Olimpijski, rzucał na mnie gromami. – „Zawiodłem się na pani, obietnicy nie potrafi pani dotrzymać. Obraz miał być wystawiony – nie ma go. Małych obrazków też nie widzę. Gdzie one są?” Rzucił wzrokiem po ścianach i nie dając przyjść do słowa, wymyślał mi bez ustanku, że uważał mnie za przyjaciela, ale jak to zwykle z babami, wierzyć im nie można, że zawiódł się ogromnie na mnie i że nigdy mi nie… itd. itd. – „Już dzisiaj wierzyć nikomu nie mogę. A małe obrazki gdzie są? – a widzę powiesiła je pani koło urynałów (martwa natura) Sadowskiego”. Słuchałam tych wymyśleń do pewnej chwili spokojnie. W końcu i we mnie krew zawrzała i krzyknęłam: – „Obraz sprzedany! – i to za cenę dwukrotnie wyższą niż pan wyznaczył, a Wygrzywała obiecał komisowego nie potrącać.” Na to Sichulski: – „To czemu pani od razu mi tego nie mówi! Tylko pozwala mi irytować się – no a gdzie pieniądze? Kto mój obraz kupił?” Odpowiedziałam, że Niemiec, dyrektor banku, i że zapłacił czekiem. – „Masz babo placek – pieniędzy nie zobaczę. Szwab nabrał panią ordynarnie. I rób tu interesy z babami”. Zostawiłam go w sklepie wciąż wymyślającego i wyszłam do banku. Po powrocie wręczyłam mu gruby plik banknotów. Przeliczał je długo i dokładnie. W końcu uspokojony i zrównoważony, nie wiedział, jak ma mnie przeprosić „za grubiański wybuch” – zaprosił mnie na miód, do małej cukierenki obok. Nie był to miód pitny, jedliśmy go łyżeczkami. – „No nie gniewa się pani na mnie, droga pani Marysiu?”

Zachęcony dobrą transakcją i tym, że można łatwo sprzedać obrazy, chociażby malowane na odwrotnej stronie kiczów, profesor postanowił kupować stare bezwartościowe obrazy. Daliśmy ogłoszenie i niedługo trwało, gdy zjawił się jakiś jegomość z kiczem nad kiczami. Po długich targach Profesor ubił cenę i już zamierzał płacić, gdy zauważył, ze ów jegomość zaczyna odkręcać kółko od ramki. Spojrzał jak zwykle znad okularów (nosił je do połowy oszklone) na delikwenta, uderzył pięścią w stół i krzyknął: – „Z kółkiem kupiłem!” – a jegomość na to: „Ale z pana miły staruszek.” – „Żeby pan wiedział, że miły, miły jestem!”– przerwał mu Sichuła.

Jak zawsze o godzinie 17 do sklepu przyszedł Profesor. Tym razem prócz zwykłego narzekania na zdrowie skarżył się: – „Pani Marysiu, umieram z głodu, od rana nic w ustach nie miałem. Głodny jestem”. Mając w sklepie pełno wiktuałów, poczęstowałam go czym mogłam. Jadł łapczywie z apetytem, od razu poczuł się lepiej i poweselał. Po paru dniach ktoś z moich znajomych zaśmiewając się doniósł mi, ze Sichuła na prawo i lewo rozpowiada po Lwowie jak to dobra ta Marysia od Wygrzywalskiego! – „herbaty mi dała, chleba mi dała i kiełbasy mi dała.” Od tego czasu, przez bardzo długi okres, byłam nazywana przez przyjaciół i znajomych nie inaczej, tylko – „Marysia od Wygrzywalskiego.”

Sichuła zapraszał mnie szereg razy do siebie na Zofiówkę, aby pokazać obrazy, malowane jeszcze w tych dobrych i beztroskich czasach. Wybrałam się więc w towarzystwie aptekarza Kazimierza Wygodowskiego. Profesor przyjął nas bardzo serdecznie. Poprosił, bym usiadła przy nim na kanapce. Kazikowi polecił, by z paki obrazów ustawionych pod ścianą brał każdy po kolei i w odpowiedniej odległości stawiał przed nami. Pierwszy obraz już stał, gdy Sichuła przerwał ten pokaz. – „Ta nie tak, ta nie widzi pan, jak światło pada? Nie tak, troszkę na ukos. Ta znowu źle, ta znowu nie tak. Oj, panie Kaziu, lubię pana bardzo, ale zna się pan na obrazach jak świnia na pieprzu”. Starałam się nie zwracać uwagi na te epitety, gdyż przed oczami przesuwały się cuda. Wesele huculskie, chłopskie szkapy, jarmarki, fauny, konie wystraszone przez stary wiatrak, kwiaty i znowu jakiś faun grający na flecie. Było tych obrazów dużo, a wszystkie arcydzieła. Dech zapierało z wrażenia. Nie ochłonęłam jeszcze, gdy Sichuła wręczając mi jakąś książkę prosił, abym w jej spisie pod literą W wyszukała Wygrzywalskiego. Szukałam bez skutku i powiedziałam: –„Nie ma, Panie Profesorze.” – „ I nie będzie!” odpowiedział. A po chwili dodał: – „Co Pani właściwie widzi w tym Feliksie? ... No tak, Feliks ma w sobie dużo uroku. To miły człowiek” – powiedział. Miał rację, Wygrzywalskiego wszyscy kochali i to: za jego humor, wspaniały dowcip, umiejętność wybrnięcia na wesoło prawie z każdej sytuacji, za jego wdzięk, urok, wiecznie młodzieńcze usposobienie i serdeczny stosunek do ludzi. Po tej małej dygresji Profesor polecił mi znowu szukać w spisie. Tym razem pod literą S. Sichulski – reprodukcje obrazów i opisy ich zarejestrowane były na kilku stronach: – „Znalazła pani? To ja! – pani Marysiu”. Na pożegnanie ofiarował mi z bardzo serdeczną dedykacją karykaturę Wygrzywalskiego, którą kiedyś naszkicował w czasie jednej ze swoich wizyt w Kunstaustellung.

Zbliżała się chwila zamknięcia sklepu. Jak zwykle o tej porze Profesor odchodził do domu. Ledwo drzwi zamknęły się za nim, usłyszałam jakiś hałas i krzyki. To kilku smarkaczy dreptało za Sichułą przedrzeźniając, naśladując jego chód, naśmiewali się z jego brody. Sichuła odwrócił się, machnął laską krzycząc: „Kusz, bękarty”. Zdzielił któregoś z nich po grzbiecie. Wybiegła dozorczyni, matka któregoś z wyrostków i wezwała milicjanta. Ten z punktu zabrał Profesora na komisariat, który mieścił się po przeciwnej stronie ulicy. Działo się to wszystko w tempie kinematograficznym. Pobiegłam do lotnika Szkota. Ten bez chwili namysłu udał się na komisariat. W sklepie bezradni, z zapartym oddechem, czekaliśmy na wynik tej interwencji. Po pewnym czasie Józef Szkot wyszedł razem z Profesorem z budynku Komisariatu. Prowadził go pod rękę, pomógł mu wsiąść do wojskowego słowackiego samochodu i odwiózł go do domu. Od czasu tego wypadku, Sichuła nigdy nie był już sobą. Stracił tupet, przygarbił się, opuściła go dawna żywotność. Jakby przygasł. Odwiedzał nas coraz rzadziej, aż w końcu przestał zupełnie przychodzić. Zachorował. Był w szpitalu. Znajomi przynosili mi od niego krótkie liściki pisane na skrawkach papieru. Kiedyś poszłam go odwiedzić w szpitalu. Był to dzień zaduszny. Chciałam zostać tylko chwilę, gdyż zamierzałam iść na cmentarz. Sichuła zaprotestował, nie pozwolił mi odejść. – „To ciężko chorego chce pani zostawić i iść do umarłych?” – zostałam. Przesiedziałam do późnego wieczora w jego szpitalnym pokoiku. Nie przypuszczałam, że widzę tego drogiego mi człowieka po raz ostatni w życiu. Wracałam do domu ze ściśniętym sercem. W sklepie wisiał tryptyk – „Wesele huculskie” – jeden z dawniej malowanych obrazów, pozostawionych na sprzedaż przez Profesora. Czasy były ciężkie, zastój w sklepie, obrazy nie szły, doniesiono mi, że Profesor wrócił do domu. Chciałam w jakiś sposób mu pomóc, sądząc, że może być w kłopotach finansowych. Pożyczyłam, od kogo tylko mogłam, pieniądze i zamierzałam tryptyk kupić. W sklepie zastąpił mnie na chwilę ktoś ze znajomych. Pojechałam na Zofiówkę, by wręczyć pieniądze. Dom zastałam zamknięty. Na dzwonki, kołatania i wołania nikt nie odpowiadał. Dopiero następnego dnia dowiedziałam się, że profesor nie żyje. Pani Sichulska wycofała ze sprzedaży wszystkie obrazy męża. Gdyby nie to, zaginąłby i tryptyk, tak jak zaginęły wszystkie moje obrazy, a wśród nich dwa z dedykacją od dwóch bardzo mi drogich, nigdy niezapomnianych ludzi: Sichuły i Wygrzywały. Szłam z Feliksem Wygrzywalskim i inż. Adamem Wojtanem za trumną wielkiego malarza, człowieka oryginała, czasami opryskliwego, czasami gburowatego, lecz w pojęciu nas wszystkich, którzyśmy go kochali – człowieka czarującego.

Kazimierz Sichulski został pochowany na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie w grobowcu rodzinnym Langnerów. Potwierdzają ten fakt córki malarza. W kartotekach administracji cmentarza Łyczakowskiego na żadnej nie figuruje nazwisko profesora. Po 66 latach od jego śmierci coraz trudniej będzie ustalić dokładnie, w którym miejscu cmentarza spoczywa. Blisko głównej bramy tej nekropoli znajduje się również stary – wykonany z piaskowca – grobowiec SICHULSKICH – prawdopodobnie rodziców malarza (brak jest napisów, któreby pozwalały zidentyfikować pochowanych w nim zmarłych). Każdego przyjeżdżającego do Lwowa zachęcam do odwiedzenia kościoła św. Elżbiety i wspomnienia utraconego dorobku artystycznego Profesora.

Kaplica Hubertowska powstała dzięki wytrwałości i ofiarności małopolskich myśliwych. Znajdowała się u podstawy prawej frontowej wieży kościoła. Wewnątrz kościoła przylegała do transeptu na osi bocznej, prawej nawy. Wejście do kaplicy było zamknięte ostrołukowo i oflankowane kolumnami z kapitelami w kształcie stylizowanego liścia. Od strony nawy była zamknięta kutą mosiężną kratą. Miała też bezpośrednie zewnętrzne wejście na południowej elewacji wieży kościoła.
Jej wyposażenia, tak jak wielu innych skarbów naszej kultury, nie można dziś odtworzyć.
Zachowajmy ją więc przynajmniej w naszej pamięci, bo zmarli nie wybaczą nam naszego zapomnienia.


* Maria Rolecka – brzmienie nazwiska niepewne, może to być również Roleska, Policka lub tp. Rozbieżność wynika z odczytania odręcznie pisanego tekstu (wyjaśnienie autora artykułu). Fot. i reprodukcje autora

Post scriptum Feliks Wygrzywalski, również ceniony i uznawany lwowski malarz, wraz z Marią Rolecką, niedługo po tym pogrzebie opuszczą w dużym pośpiechu Lwów. Przed wyzwolicielami ze wschodu będą uciekać na zachód. Zatrzymają się w Rzeszowie – zamieszkali w kamienicy przy ul. Grunwaldzkiej 6. 5 września 1944 roku niespełna 70-letni F. Wygrzywalski nie przeżył doznanego tu wylewu krwi do mózgu. Pochowany został 7 września (w grobie ziemnym) na cmentarzu w rzeszowskiej dzielnicy Pobitno, natomiast Maria Rolecka dalsze swoje lata życia spędziła w Londynie.

Osoby mogące podzielić się wiedzą o losach obrazu z kaplicy Hubertowskiej św. Elżbiety, Proszę o kontakt – tel. +48 697 867 521


JANUSZ HODYR, ur. 1961 w Rzeszowie. Absolwent Technikum Mechaniczno-Elektrycznego w Rzeszowie. Pracę zawodową rozpoczął w 1981r. w Banku Spółdzielczym w Rzeszowie. 1991–2004 prowadził własną działalność gospodarczą. Od 1996 członek Polskiego Związku Łowieckiego, działający w strukturach Okręgowej Rady Łowieckiej PZŁ w Rzeszowie. Kronikarz Rzeszowskiego Okręgu PZŁ.



Data modyfikacji strony: 2010-11-13
Foto i reprodukcje Autora

Powrót
Licznik