Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

LWÓW 2002

PODRÓŻ

Czy ten nowiutki, srebrnobiały, piękny autokar na pewno jedzie do Lwowa?

Pamiętając wszystkie niedogodności podróży do Lwowa sprzed dwóch lat, a zwłaszcza ten obskurny dworzec autobusowy w Przemyślu, skąd wyruszaliśmy dalej jeszcze bardziej obskurnym i zdezolowanym autobusem ukraińskim w ogólnym tłoku i ciasnocie – nie mogę uwierzyć, że ten stojący przede mną lśniący nowością i nowoczesnością polski autokar PKS-u naprawdę zawiezie mnie do Lwowa.

“Upewnij się, czy to ten?” – proszę zięcia, który nas odprowadza. Jeszcze większym, graniczącym nieomal ze szczęściem zdziwieniem napawa mnie wnętrze tego pojazdu. Takie czyste, nowe i tak – mimo upału - chłodne, bo klimatyzowane. Na cały autokar jest nas, pasażerów, ośmiu lub dziewięciu, więc rozkładać się można dowolnie i wygodnie, z włączonego radia cicho i dyskretnie sączy się muzyka, a na dodatek tych wszystkich nieoczekiwanych przyjemności trzymam w ręku bilet, za który zapłaciłam 60 zł, a to przecież odległość 385 km, jak na nim wydrukowano. Nieomal pełnia szczęścia starszej pani, mającej najgorsze przeczucia co do komunikacji w tym właśnie, wschodnim, kierunku. Niemiła perspektywa ośmiogodzinnej podróży w upale sierpniowego dnia przestaje być niemiłą i mogę się odprężyć.

Oczywiście, że tę ośmiogodzinną podróż z wielką niewiadomą długości postoju na granicy można by skrócić co najmniej o godzinę, eliminując cztero – czy nawet pięciokrotne postoje improwizowane chyba przez naszych dwóch kierowców w dowolnie wybranych przez nich miejscach i ograniczając je do jednego, maksymalnie dwóch, ale to już tajemnica rozkładu jazdy, której nie mam zamiaru zgłębiać.

Hej! Gdzie zniknąłeś polski krajobrazie PRL-u?

Mijane wioski i miasteczka tak bardzo się zmieniły od czasów siermiężnej, peerelowskiej, niedawnej przeszłości, że zawsze ilekroć wyjeżdżam za miasto, z przyjemnością patrzę na te wszystkie rzędy schludnych domów, domków i willi otoczonych zadbanymi ogródkami i sadami, pełnymi barwnych kwiatów, strzyżonych trawników, na ulice i uliczki, na sklepy czyste i kolorowe, otoczone enklawami nowo budujących się domów, na ogromne połacie równiutko wytyczonych uprawnych pól, teraz już solidnie wykoszonych czy zżętych. Nawet w tej ubogiej wschodniej części kraju zwanej Polską B widać ogromne zmiany, w większości chyba kreowane inicjatywą indywidualną – jakieś bary i cukierenki przydrożne pod kolorowymi parasolami, parkingi i stacje benzynowe europejsko wyglądające, gęsto i barwnie reklamujące się wzdłuż drogi mniejsze i większe firmy produkujące nieomal wszystko, od damskich pończoch i rajstop począwszy.

Tylko z jakością tych naszych szlaków komunikacyjnych gorzej. O, dużo, dużo gorzej...

To już granica? I nie jechaliśmy przez Przemyśl i Medykę?

Wszystkie moje dotychczasowe podróże do Lwowa biegły trasą Przemyśl – Medyka – Gródek Jagielloński, a więc kiedy minęliśmy Radymno i zamiast tablic odmierzających ilość kilometrów do Przemyśla coraz częściej zaczęły wzdłuż szosy wyskakiwać tabliczki z napisem “Korczowa”, a potem nagle stanęliśmy przed dużą tablicą informującą, że to “Przejście graniczne Krakowiec” poczułam się jakby oszukana. ‘to nowe przejście, bardzo duże i nowoczesne” – informuje mnie sąsiad z prawego rzędu. – “Wybudowane dwa lub trzy lata temu”. I rzeczywiście. Bardzo duże i nowoczesne, a także przestrzenne i idealnie utrzymane, przynajmniej po polskiej stronie. Toalety i liczne umywalnie lśnią czystością.

Cała odprawa po jednej i drugiej stronie zajmuje nam nie całą godzinę (doświadczeni mówią, że to szybko).

I już jesteśmy na Ukrainie !

Mały dreszczyk emocji towarzyszący mi przy każdorazowym przekraczaniu tej właśnie granicy znów daje o sobie znać, wzmagając czujność spojrzenia, które chciałoby wszystko zobaczyć, skojarzyć z pamięcią, aby mogła urealnić to dziwne uczucie – “znowu tu jestem”.

Krajobraz ciągle taki sam, a jednak, z trudnych do wyjaśnienia odczuć i wrażeń – przecież inny. Może to za sprawą tych pól, które tu, po tej stronie, łamią symetrię równo zżętych, szerokimi prościutkimi pasmami biegnących prostokątów ziemi u nas? Może dlatego, że tyle tu nieużytków, ziemi leżącej odłogiem, biednej i zarośniętej zielskiem, a przecież trudno uwierzyć, by w odległości kilkunastu czy dwudziestu kilku kilometrów była ona mniej żyzna od tej po naszej stronie? Może dlatego, że tyle tu jakichś połamanych, a nie naprawionych płotów i płotków, dróg bocznych ziejących pustką, porzuconych wozów z połamanym dyszlem czy bez kół? I mimo z rzadka pojawiających się mniejszych i większych osiedli i wsi , mimo, że sporo w nich nowo pobudowanych domów, wszystko jest jakieś szare, nie zadbane, nie kolorowe. Można by to ująć jednym określeniem – brak w nich ręki dobrego gospodarza, który o wszystko w swoim gospodarstwie zadba, wszystko naprawi i choćby najskromniejszym kosztem i trudem upiększy.

Duch sowieckiego sposobu na życie nie opuści mnie przez cały pobyt w tym kraju. Będzie mi ciągle o sobie przypominał, zepsuje i położy swe piętno na najpiękniejszych wspomnieniach. Już dawno powinien rozpłynąć się w eterze, a on ciągle tu trwa i daje znać o sobie.

Mijamy rozsrebrzone z daleka Stawy Janowskie i sam Janów, gdzieś na poboczu naszej drogi. Wyskakują coraz nowe tablice z nazwami mijanych miejscowości, ale że pisane cyrylicą, tylko niektóre z nich w pędzie przejazdu zdążę rozszyfrować – Pustomyty, Sokolniki ( o, to już jesteśmy bardzo blisko i czy to nie stąd przywoziła nam przed wojną gospodyni mleko, masło i śmietanę?).

A potem prujemy pośród równych, bladozielonych przestrzeni, prostą jak strzała szosą dziwnie pustą jak na ostatni odcinek dojazdowy do, bądź co bądź, ponad 800-tysięcznego miasta i już widać kres tej podróży – dumną budowlę wówczas sowieckiego Lwowa – Stryjski Dworzec Autobusowy. Dziś zaniedbany, brudny i szary wywołuje jakiś smutek i desperację.

Niech nikt, kto po latach nieobecności po raz pierwszy powróci do tego grodu nie wjeżdża do niego od strony tego dworca!

Dozna szoku. Zwali się na niego widok rozpadających się bruków przed dworcowej, dojazdowe ulicy, rozstawionych tu malutkich kramików, a właściwie postawionych na ziemi pudełek z towarem typu pestek z dyni, sznurowadeł i papierosów, małych budek z piwem czy Coca Colą, a kiedy zaczną podjeżdżać tu miejskie trolej- i autobusy (postoju taksówek tu nie ma i tylko tym transportem można dostać się do miasta), zawaha się nieprzytomnie czy wejść do tych już właściwie wraków, które gdziekolwiek indziej w Europie nie byłyby dopuszczone do ruchu.

Przyjeżdżajcie więc Państwo koleją, bo Dworzec Główny Lwowa nieodmiennie piękny i wspaniały; przylatujcie samolotem, bo tam w Skniłowie dużo nieba i zieleni. Ja wysiadając tutaj na tym krańcu Drogi Stryjskiej zrozumiałam, że to nie Lwów jeszcze, ale jakiś przylądek irracjonalnej brzydoty i tandety i ponaglana przez córkę bohatersko wsiadłam do podjeżdżającego trolejbusu nr 5, z miejsca potykając się o jakiś niebezpiecznie sterczący metalowy narożnik czegoś, co kiedyś stanowiło podłogę pojazdu. Zaraz za mną zatrzasnęły się pod dziwnym kątem nie domykające się drzwi wejściowe, które – jak ze zgrozą za chwilę zobaczyłam – zamiast szyb miały przybite gwoździami kawałki dykty czy tektury.

Ciężko opadłam na wolne miejsce, w ułamkach sekund lawirując pomiędzy sterczącą z siedzenia sprężyną a grubym sznurkiem, który łączył opadające oparcie z jakimś kołkiem wystającym z bocznej ściany. Potem jeszcze wielokrotnie stwierdzę, jak ważną rolę spełnia tu zwykły sznurek. Po prostu zdaje się on być remedium na wszystko, co ulega destrukcji. Ponieważ siedziałam tyłem do kierunku jazdy spojrzałam na stojącą naprzeciw mnie młodą, elegancko ubraną kobietę. Jej śnieżno-biała, modna bluzka czy sweterek, obcisłe spodnie i nowe, szykowne buciki były bez zarzutu. “ Czy ona to wszystko widzi, co ją otacza? Czy może już tego w ogóle nie spostrzega i jest to dla niej czymś normalnym?” – pomyślałam niespodziewanie.

Trolejbus toczył się coraz szybciej w dziwnych wstrząsach i podskokach, unosząc mnie ku mojej wyśnionej Arkadii.

WĘDRÓWKI

Tym razem jest woda przez całą dobę, nad miastem rozsłonecznione, sierpniowe niebo, a my rozpoczynamy naszą wędrówkę.

Oczywiście, od dzielnicy najbliższej sercu, a więc wychodząc z ulicy Domagaliczów przez plac Gosiewskiego w ul. Kochanowskiego. Staram się nie patrzeć na tablice z nazwami ulic i napisy na nielicznych w tym rejonie sklepach. Staram się, ale często ta chęć pozostania w dawnym świecie nie udaje mi się. Bo już plac Gosiewskiegp przez zabudowę dawnej, otwartej przestrzeni nieciekawymi blokami mieszkalnymi jeszcze w latach 60, bardzo zmieniony, choć barwnie ukwiecony malowniczymi rabatami ciągnącymi się wzdłuż całego frontonu domów. I tę zmianę zapisuję na plus, choć ciągle mam w oczach ten dawny, nieco zaniedbany i pusty prostokąt placu z tkwiącymi u jego wylotu kilku drewnianymi budkami. Ile razy w życiu każdego ranka ten plac przemierzałam, zdążając ku szkole przy ulicy Ochronek, obciążona ciężką skórzaną teczką z książkami, a potem wracając tą samą drogą ? Setki, o nie na pewno tysiące razy przez te jedenaście lat mego szkolnego, przedwojennego życia.

I już ulica Kochanowskiego, zupełnie nie zmieniona. Tylko te skwery ciągnące się między chodnikami a jezdnią po stronie placu takie bardzo zaniedbane. Już nie zielone, ale jakieś żółto-szare od wydeptania i suszy. Cicho tu i spokojnie, niewielu przechodniów i pojazdów. Wszystko znajome, bliskie... Każdy dom patrzy przyjaźnie otworami okien i bram. Poznaje i mówi “nic się nie zmieniłem, jestem taki sam jak dawniej”. Tak będzie wszędzie, również wśród innych, bardziej mi bliskich okolic miasta. Kamień i drzewo, jakiś zaułek czy balkon, niezburzony jeszcze stary płot lub schody zagarniają mnie w niemym, przyjaznym powitaniu, milcząco, w takim poufnym, wzajemnym porozumieniu. Tylko przechodnie, zupełnie obcy, obojętni. Ani jednej znajomej twarzy...

Przyglądam się wszystkim, zatopiona w swoich myślach – “tu mieszkała..., tam mieszkał..., tu spotkałam, tam bawiliśmy się...”. Niekończąca się litania twarzy, nazwisk, wydarzeń. Anna szanuje moje milczenie, choć ona widzi coś zupełnie innego. Ot, zwyczajna, obca, nieciekawa ulica. Jakże jesteśmy w tym momencie daleko od siebie.

Akademia Weterynaryjna pozornie wita nas tą samą bramą co przed laty. Ale tej Akademii już nie ma. Wybudowano nową, ogromną przy ul. Piekarskiej, a tu pozostały tylko stare budynki i zabudowania dawnych klinik i prosektorium. Bardzo ciche, jakby puste. Żadnych tablic informacyjnych mówiących o tym, do kogo to teraz należy. Może znajdują się tu jakieś biura administracyjne, dziekanaty, czy coś w tym rodzaju ? Nie czuję się psychicznie dostatecznie silna, by próbować o to kogoś zapytać, gdzieś wejść. Wszystko, na co mogę się zdobyć to przejście tą niezmienioną aleją kasztanową aż do dawnego budynku anatomii ( w tym momencie widzę za rogiem jakieś dwie postaci w białych fartuchach, a więc są tu chyba gdzieś kliniki ) i podejść lekko w górę ku dawnemu wejściu na teren naszego ukochanego ogrodu. Na to nie zdobyłam się dwa lata temu. Za chwilę będę tego kroku żałować. Jakieś dobudowane, rozsypujące się kamienne schodki, zasznurowana drutem kolczastym dawna bramka wejściowa i ... nie, to chyba niemożliwe, nie ma żadnego ogrodu, żadnej ścieżki ani zieleni drzew. Jest jakaś plątanina dziwnie pobudowanych murów czy domów, ciasno i krzywo poustawianych obok siebie. Nie patrzę, uciekam. Nie chcę tego widzieć, ani roztrząsać, co to takiego. Chcę całą mocą wykreślić ten obraz z pamięci, zatrzymać tamten – zielony, radosny, pełen przestrzeni i słońca. Ale ten gwałtowny, dotkliwy, jak ukłucie grubą igłą, ból serca nie pozwala mi na to.

- Chodźmy, córeczko – mówię i odchodzimy stamtąd bez słowa.

Wpatrzona w dalszy odcinek ulicy Kochanowskiego, już tylko w myślach przebiegam ją aż do końca, widząc majaczący w oddali narożnik ul. św. Piotra, która tak bardzo stromo podchodzi do góry, mając po prawej stronie wysoki mur Cmentarza Łyczakowskiego. Ale za tym narożnikiem Kochanowskiego biegnie dalej aż do wejścia w krainę Pohulanki, tej cudownej przestrzeni rozpościerającej się u stóp opadającego stoku Cmentarza Obrońców Lwowa aż po Węgliński Lasek z jednej i Pasieki Łyczakowskie z drugiej strony. Nie podołam ani fizycznie, ani czasowo wyzwaniu przemierzenia tej odległości, a więc stoję, patrząc w tym kierunku i napływają do mnie obrazy tych czarownych pagórków, wzniesień i głębokich jarów, małego stawku srebrzącego się tajemniczo, lasków brzozowych, które zawsze mnie tak zachwycały swą smukłą plątaniną białych konarów. Widzę tę Pohulankę mego dzieciństwa w wiosennej i letniej szacie, tak bardzo zielonej, zawsze zachwycającej swą nie ucywilizowaną uroda, widzę ją białą, cichą, jakby uśpioną pod czapami głębokiego śniegu, a równocześnie roześmianą, gdy szusowało się na nartach z jednego z jej najbardziej nadających się do tego celu stoków. Ona zapewne taką pozostała, ale ja już tego nie zobaczę.

Skręcamy teraz w Tarasa Szewczenki (szyny pozostały mimo, że od dziesiątek lat tramwaj tędy nie jeździ ), a potem Zieloną i serce bije mi coraz mocniej nie tylko dlatego, że ulica zaczyna się tu wspinać pod górę, ale wiem, że za chwilę wynurzy się biała sylwetka domu przy ulicy Stalmacha, domu, który uważam za dom mego dzieciństwa. Na tym odcinku Zielonej ruch bardzo duży, wszak to droga wiodąca do Sichowa, a tam od kilkunastu lat wyrosła nowa sypialnia Lwowa, ogromne osiedle mieszkaniowe dla kilkunastu tysięcy Lwowian. Ten hałaśliwy, wzmożony ruch tego odcinka Zielonej, dawniej tak cichej oraz jakieś nowe, brzydkie i wysokie sylwetki niedawno wybudowanych domów w miejsce wyburzonych starych, znajomych, zakłócają obraz tkwiący w mej pamięci. Nie podoba mi się to, mimo, że panorama ulicy Torosiewicza, odchodzącej na lewo, bardzo znajoma.

I wreszcie dom! Cichy, biały, ale jakiś dziwnie martwy i pusty od wewnątrz. Wszystkie okna pozamykane, a gdy przyjrzeć się bliżej widoczne paskudne zacieki i plamy przy rynnach i od strony fundamentów. Nasz boczna brama od wielu lat tzn. od 1971 roku, gdy ją po raz pierwszy ponownie zobaczyłam – taka sama, opuszczona kompletnie, brak klamki, zamek przedziwnie zadrutowany. Od lat nikt jej nie używał. Pobielona tylko białą farbą przypomina twarz martwego człowieka, który już nie wypowie żadnego słowa, nie uniesie powieki. Przecież tu od 70 lat, tj. od roku ukończenia jego budowy, nie podjęto najmniejszego remontu...

Nie istnieją także już Górki, teren naszych wspaniałych zabaw, oaza zieleni i zapachu macierzanki latem. Cały teren od tylnej strony domu ciasno zabudowany, a nasze podwórko ukazuje zmurszałe mury i podziurawiony beton podłoża, na którym kłębią się w nieopisanym bezwładzie powywracane pojemniki z odpadkami i szmatami, najwidoczniej od tygodni nie opróżniane. Muszę stąd uciec jak najszybciej.

Ulica Sobińskiego przy bocznej pierzei domu, wiodąca wielkim łukiem prosto na Górę św. Jacka, też jakaś odmieniona. Już nie śliczna tym zielonym rzędem klonów przy niej rosnących, ciągle szumiąca wachlarzem liści ich koron. W pierwszej chwili nie wiem co tę odmianę spowodowało . Ach tak ! drzewa. Przez pięćdziesiąt lat tak wyrosły, że aby zobaczyć zieleń liści trzeba wysoko zadrzeć głowę, a jedyną ozdobą ulicy w zasięgu wzroku przechodnia pozostał rząd czarnych nagich pni.

Z Góry Jacka zobaczysz piękną panoramę miasta – mówię do córki, dodając sobie animuszu, bo “góra” wydaje mi się znacznie wyższa niż w czasach gdy wybiegałam na nią w podskokach. Ale i tu wielkie rozczarowanie. Cały szczyt wzgórza z którego zwykłyśmy patrzeć na leżący poniżej fragment miasta, otoczono wysoką siatką drucianą za którą mieszczą się boiska do siatkówki i koszykówki oraz plac zabaw dla dzieci z jego huśtawkami i zjeżdżalniami, a wszystko zamknięto kłódką na głucho. Wygląda ten teren na dawno nie używany, w pobliżu ani jednego dziecka, choć lato w pełni i dzień pogodny. Na dodatek otaczające to miejsce drzewa tak bardzo wyrosły, że zasłoniły zupełnie dawny panoramiczny widok.

Wchodzimy w ulicę Krasińskiego i Góra Jacka wita nas niezmienionymi sylwetkami swych przedwojennych jednopiętrowych domów i willi. Tylko jednak kilka z tych domów wykazuje troskę i zadbanie o ich wygląd. Są odnowione lub też w trakcie odnowienia. Widocznie nielicznym właścicielom dopisała fortuna. Ale najsmutniejszy jest widok małych przeddomowych ogródków, względnie tylko trawników. Wszystkie opuszczone, zarośnięte na wysokość prawie głowy mieszkańców, nieliczne kwiaty z trudem przedzierają się przez ten gąszcz ku słońcu. Ukraina boryka się z ciężkimi problemami gospodarczymi, ludzie zarabiają tu w większości mniej niż skromnie, ale nikt mi nie powie, że do ścięcia trawy, wyplewienia chwastów, skopania kawałeczka ziemi i włożenia do niej kilku nasion najpospolitszych kwiatów potrzebny jest pełny portfel. Może tu pieniędzy w ogóle nie potrzeba ?

I znów nieznośny szum skrzydeł owego uprzykrzonego ducha sowieckiego sposobu na życie zaczyna krążyć nade mną i staje się coraz donośniejszy, kiedy schodząc ul. Tarnowskiego w dół, w pewnym miejscu wchodzimy na schody wybudowane w podcięciu jednej części dwupiętrowej kamienicy ( były tam od zawsze ) i wielkim skrótem prowadzące ku mocno spadającej w dół ul. Św. Jacka. Są te schody bowiem, a jest ich dwie czy trzy kondygnacje, w kompletnej ruinie, a właściwie rozsypce, wkrótce mogące zagrażać bezpieczeństwu przechodniów. Słyszę ten szum jeszcze ciągle, schodząc wąską ścieżką po ostrej skarpie stanowiącej niezabudowaną stronę ulicy Jabłonowskich, gdyż mam uczucie schodzenia jakąś tatrzańską ścieżką pośród ruchomych mniejszych i większych kamieni.

Na szczęście o ” sowieckim duchu “ zapominam , kiedy mijając plac św. Zofii dostajemy się na ulicę Pułaskiego prowadzącą prościutko do bram parku Stryjskiego. Jakże piękna, cicha i nieomal wytworna ta ulica ze swymi bogatymi, pięknie zdobionymi, secesyjnymi kamieniczkami ! Ponieważ nie ma tu prawie ludzi, wyobrażam sobie, że znów jestem małą dziewczynką trzymającą w ręku piłkę lub obręcz, prowadzoną przez mamę do bajkowego ogrodu i w takim nastroju jego bramkę przekraczamy.

Pięknie tu jak zawsze ! Jasny kanion ścieżek z rzędami ławek wbity w ostro schodzące ku niemu zielone ściany obrośnięte bogatym drzewostanem i krzewami, krążek srebra zanurzony w wodzie, po której, pływając, dumnie prostują swe szyje stryjskie łabędzie. I dzieci – roześmiane lub smutne, biegają zapatrzone w tę smugę rozlanego srebra pośród zieleni traw. Takie jak zawsze, jak wszędzie...

Następne dni – to śródmieście, tak piękne, przyciągające nas Lwowian, jego dawnych mieszkańców, jak magnes, cofające nasz czas przemijania, dobre, bliskie...

Ulica Batorego, niby ta sama, a jednak inna, pozbawiona tego, co było jej obliczem. Nie ma już bowiem tych wszystkich księgarń, antykwariatów, wydawnictw i wypożyczalni książek, które tak dobrze pamiętam, biegając tu tylokrotnie po bryki do tekstów łacińskich, opracowań jakichś lektur szkolnych, szukając tanich książek, czy też wpadając do mojej ulubionej wypożyczalni Stanisława Malinowskiego, zawsze w napięciu oczekując jakiejś nowej wspaniałej lektury, choć wszystkie tomy oprawione były w szary, bezbarwny papier i oczu nie przyciągał żaden szczegół okładki.

Nie ma tych wąskich, długich, raczej ciemnych lokali antykwarycznych z ich najczęściej semickimi właścicielami, znakomitymi znawcami literatury, świetnie zorientowanymi co i komu można polecić, gdzie szukane dzieło, jeśli samemu się go nie posiadało, można znaleźć. Nie ma tych znanych firm Mosesa Rubina, Menkesa, Zygmunta Igla czy Bodeka. Wszyscy oni uwielbiali swój zawód, czego wówczas zupełnie nie doceniałam. (Jak później dowiedziałyśmy się, obecnie Lwów posiada dwa antykwariaty.)

Ale jak wszędzie tak i tu, na tej ulicy pozostał ślad (pewnie nie jeden), który “odkryłyśmy” – tajemnicze litery na rozmywającym się tynku jednej z kamienic, co wygląda mniej więcej tak: “---tat—ki, (pod spodem) ---ęg-rni----ty—wa—at----“. Patrzymy na to jak francuski egiptolog Champollion musiał patrzeć prawie dwieście lat temu na odkryty przez siebie kamień z Rosetty ! Zamierzchła epoka! Tak, tu na ulicy Batorego.

Obecnie Batorego, bez odnowionych choćby elewacji, jest zupełnie nieciekawa, bez charakteru. Zaledwie kilka niewielkich sklepików na całej jej długości, w tym jeden malutki “boutique”, zresztą bardzo drogi. Za to przy jej końcu, tuż przy wylocie na plac Halicki na jednej z ostatnich kamienic, ta sama instytucja i napis, co dawniej, tyle, że innym alfabetem pisany: “Rozgłośnia Lwowskiego Radia”.

Przechodząc z ulicy Batorego w naprzeciwko położony narożnik ulicy Wałowej i Halickiej, po raz pierwszy na swej drodze, tzn. na środku placu Halickiego, spostrzegam niedawno chyba wzniesiony pomnik króla Danyły, a cytując za przewodnikiem turystycznym po Lwowie z lat 70.:”Danyły Romanowicza, księcia Galicjii i Wołynii, założyciela miasta w połowie wieku XIII i nadającego miastu imię na cześć swego syna Lwa”. Nie jestem znawcą pomników i jako laik mogę tylko o nim powiedzieć, iż jest potężny w swych rozmiarach i odlany, jak mi się wydaje, z miedzi. To już drugi poznany przeze mnie w centrum miasta pomnik w jego historii powojennej, gdyż pierwszym jest pomnik Tarasa Szewczenki na Wałach Hetmańskich w okolicach dawnej kawiarni Wiedeńskiej. Niewątpliwie tych nowych pomników jest znacznie więcej. Na szczęście ogromny pomnik Lenina postawiony naprzeciwko Teatru Wielkiego został zdemontowany.

W linii prostej, na prawo od księcia Danyły, rozpościera się Plac Bernardyński z cudownie zarysowanymi konturami bryły kościoła i klasztoru oo. Bernardynów. Ten wspaniały i architektonicznie i panoramicznie zakątek nic nie utracił na swym pięknie i godnej kontemplacji zadumie. Obchodzimy uliczki starego miasta wokół Ratusza i Rynku oraz Katedry i możemy tylko pomarzyć ile można by tu renowacji i zabiegów upiększających wykonać tak, by to miejsce stało się Mekką turystów co najmniej z całej Europy, bo wspaniałe zasoby historyczno – architektoniczne tylko na to czekają.

A może napiłybyśmy się kawy? Przecież trzeba odpocząć. Tylko gdzie? W rezultacie lądujemy na placu św. Ducha, który zamienił się w park kolorowych parasoli, pod którymi kelnerzy serwują kawę, napoje, lody i piwo, przygotowywane w kilku konkurujących ze sobą kawiarniach.

Kawę podają tu dobrą, lody też niezłe, tylko o piwie (tym lwowskim) nic powiedzieć nie mogę. Najgorzej z restauracjami, których prawie się tu nie widzi. Nieliczni turyści, zwłaszcza zagraniczni, którzy lokują się w hotelach ( tak naprawdę jest tylko jeden dobry hotel ) korzystają z posiłku w hotelowej restauracji. W jednym z następnych dni naszych wędrówek postanawiamy odwiedzić Galerię Malarstwa Muzeum Narodowego, mieszczącą się tak, jak dawniej, w pałacu Lubomirskich przy ulicy Ossolińskich naprzeciw pięknego gmachu Ossolineum. Pokaźny zbiór dzieł wybitnych malarzy reprezentujących malarstwo prawie wszystkich krajów europejskich to ten sam, który podziwiano jeszcze w Austriackim, a potem już wolnym Lwowie do roku 1939. Nic się w nim nie zmieniło poza dołączeniem kilku obrazów współczesnych malarzy ukraińskich. Wiele dzieł znakomitych malarzy polskich pozostaje tu oczywiście nadal.

Sale, w których eksponowane są dzieła – piękne, ale gdy się dokładniej przyjrzeć (oczywiście nie tylko obrazom ) mimo woli ogarnia nas smutek i współczucie tym, którzy w tym mieście kulturą władają. Można tu bowiem mówić o kompletnej nędzy tego resortu i zupełnej bezsilności wobec braku pieniędzy tych, którzy taką galerią zarządzają. Zaniedbane piękne pałacowe posadzki, tu i ówdzie odpadające tynki w kątach sal, nie domykające się, bo zwichrowane lub wypaczone okna, a więc znów jakieś sznurki, którymi się je przywiązuje, większe i mniejsze zacieki wokół nich, a także wszelkie inne usterki poprzykrywane dyktami lub tektury z wbitymi w nie nierówno gwoździami.

Pod ścianami, stare, zabytkowe fotele i kanapki, najczęściej chyba empire, i nic w tym nie byłoby dziwnego, gdyby nie fakt, że dla zabezpieczenia ich przed ewentualnym siadaniem poprzewiązywano je w poprzek ordynarnym, często na dodatek wystrzępionym sznurkiem. (Ten niezawodny sznurek... życie bez niego byłoby tu jeszcze cięższe!).

W ostatniej sali okresowa, niewielka ekspozycja rysunków Bruno Schulza. Tu wiele napisów polskich , bo dotyczących zdjęć i wycinków prasowych z okresu przedwojennego, względnie fragmentów drobnych rękopisów czy utworów wielkiego autora.

Wracamy ulica Kopernika i tu, blisko już Legionów możemy podziwiać świeżo odrestaurowany, po bardzo długo trwających pracach, wspaniały w swej architekturze pałac Potockich! Niestety cała posesja zamknięta i wejść chyba za bramę tylko, by zrobić zdjęcie całości, jest niemożliwe. Jak dowiedziałam się później, prace wewnątrz pałacu są jeszcze nie skończone, a ostatecznym celem tej wielkiej inwestycji jest uczynienie z pałacu siedziby najwyższych władz Ukrainy (czyt. Prezydenta) w czasie ich wizyt w tym mieście.

A potem już Legionów, plac Mariacki, Akademicka i cały ten fragment bardzo wielkomiejski i zawsze jednako urzekający swoim rozmachem i pięknem wszystkich, którzy tu przyjeżdżają, a przede wszystkim tych, którzy się tu urodzili i w cieniu tych murów rośli. Nic się tu przez te dwa lata nie zmieniło. Rosną tylko nowe mury domu budowanego w miejsce dwóch rozebranych kamienic przy placu Mariackim przy zbiegu ulic Sobieskiego i początku Rutowskiego. Na razie jest już pod dachem i świeci nowiutką, czerwoną cegłą, pretendując do bardzo nowoczesnego, ale na moje laickie oko brzydkiego budynku. Widać też jakieś wyburzenia na tyłach domów przy placu Mariacki od narożnika ulicy Sienkiewicz począwszy. Upływ czasu zmarnowanego dla wszystkich remontów i konserwacji najprawdopodobniej zmusza gospodarzy miasta do coraz częstszych wyburzeń domów, mogących zagrażać bezpieczeństwu mieszkańców.

Ale jak w życiu, tak i w tej wyprawie wszystko kończy się na cmentarzu!

Oczywiście Łyczakowskim i w tym w sposób cudowny odbudowanym dla tych, którzy Mortui Sunt Liberi Vivamus. Po męczącym rozgwarze miast, jak sterany wędrowiec odnajduję tu kojącą ciszę i swoiste poczucie powrotu do domu, mego prawdziwego domu. Przygarniają mnie literami swych imion moi bliscy, najbliżsi i ci, których znałam i spotykałam, jak tez ci, o których słyszałam dzięki niezłomności ich serc i umysłów.

Witam cię i żegnam równocześnie ukochany Lwowie, którego pamięci nikt z nas, ani naszych dzieci i wnuków nie powinien zdradzić.


Copyright 2003 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik