Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

OD TREMBULKI PO KULIKOWSKI CHLEB

Niejednokrotnie śnieg jeszcze leżał na ulicach Lwowa. Gdy niespodziewanie w małych kioskach na placach i targowiskach, a przede wszystkim na terenie Bazaru Halickiego zaczynały pojawiać się skromne jeszcze w swej objętości pęczki delikatnych, długich wypustek trembulki. Dla mnie i Hanki była to radosna oznaka nadchodzącej wiosny, nie mówiąc już o tym, że uwielbiałyśmy w kuchni tę aromatyczną bylinę. Sama jej nazwa, jakże wdzięczna i delikatna, którą później po ekspatriacji, musiałyśmy z konieczności zamienić na przyciężko brzmiący swymi ostro syczącymi początkowymi spółgłoskami - szczypiorek - elektryzowała nasze podniebienia. T-r-em-b-u-l-k-a! Nasza lwowska, bardzo zwiewna swą wczesnowiosenną zielenią na kromce ciemnego chleba, w złoto- żółtej jajecznicy, a przede wszystkim drobniutko posiekana topiąca się w ulubionym przez nas wielkanocnym sosie w towarzystwie roztartych na masę ugotowanych żółtek, posiekanego białka, śmietany i musztardy z majonezem. Najlepszą wykonawczynią tego sosu była nasza Jagusia i często, aby sprawić nam przyjemność, już bez wielkanocnej aury, robiła nam ten przysmak, bo np. świetnie komponował się z usmażonymi przez nią sznycelkami.

Do rosołu czy zupy kupowało się we Lwowie tzw. „zielone”, czyli pęk przedstawicieli podstawowych jarzyn przewiązanych łykiem nad którym powiewały misterne kitki szmaragdowych natek pietruszki i kopru. Ale to wieloznaczne słowo „zielone”, bo zawierało w sobie i biel pietruszki i ciepły oranż marchewki oraz całą gamę barwy zielonej, musiałam w Krakowie porzucić. Nikt mnie poprostu nie rozumiał.

Wraz z trembulką pojawiał się w kuchni na oknie ogromny słój. Kołysał się w nim, jak na spokojnej fali oceanu tajemniczy, nieduży kawałeczek przypominający odcięty fragment kapelusza jakiegoś grzyba. I rzeczywiście był to tzw. grzybek japoński (a może chiński), który kupowało się w małym odcinku i zalany odpowiednią ilością przegotowanej wody z dodatkiem niewielkiej ilości cukru rozrastał się dniami i nocami na swej spokojnej, okiennej warcie, by po iluś tam dniach utworzyć ogromny, zakrywający całą powierzchnię płynu, niby kożuch, pod którym zabarwiał się na kolor słabej herbaty i nabierał niezapomnianego smaku. Orzeźwiającego, lekko kwaskowatego, bardzo delikatnego i wspaniale gaszącego pragnienie w okresie upalnych dni wiosny, czy lata. Gdy zapragnęłyśmy tego świetnego napoju, Mama brała specjalną chochelkę, lekko nią odgarniała ów kożuch, a potem delikatnie wlewała „grzybek” do szklanki. Do dziś pamiętam jego smak i moc gaszenia pragnienia.

Po wypiciu zawartości słoja kożuch grzybka się wyrzucało i rozpoczynało się cały proces z nowym skrawkiem od początku. Wraz z wspomnieniem widoku owego słoja na oknie kojarzy mi się obraz strasznej naszej przygody z nim związanej, kiedy pewnego dnia, gdy zostałyśmy w domu na krótko same, Hanka zapragnęła napicia się grzybka i chcąc przenieść ciężki słój z okna na stół upuściła go na ziemię. Skutki tego były dla nas nieomal kosmiczne. Słój rozbity na setki odłamków szkła, pół kuchni zalanej japońskim orzeźwieniem upstrzonym plamami krwi ściekającej z rozciętego palca Hanki i na koniec kłąb grzybkowego kożucha znikający w pysku naszej spanieli Baby, która właśnie nadbiegła. Na dodatek ten „kąsek” szybko został przez nią zwrócony, znajdując miejsce na mojej stopie w nowym pantoflu.

Nawet dziś, po dziesiątkach lat, wolę nie powracać pamięcią do tego, co w konsekwencji owego wypadku musiałyśmy przeżyć. Ważną rolę w naszej lwowskiej kuchni odgrywały mąka kukurydziana, żytnia i hreczana. Z pierwszą wiązała się potrawa zwana mamałygą, która polana świeżo stopionymi skwarkami stanowiła świetne danie wraz z kwaśnym mlekiem lub maślanką do pary. Nie było zaś lepszych pierogów (pierogów z wyjątkiem ruskich oczywiście) jak ulepionych z mąki żytniej z nadzieniem z białego sera lub z kaszy hreczanej. Z mąki hreczanej robiło się bardzo ciekawą w smaku i wyglądzie tzw. prażuchę, dla niewprawnych trudną do zrobienia, bo taką mąkę, najpierw uprażoną, zalewało się kipiącą wodą i trzeba się było dobrze i szybko uwijać przy mieszaniu, aby nie zrobiły się grudy. Potem nakładało się ją na talerze dobrze natłuszczoną łyżką całymi płatami. Najwspanialszą prażuchę robiła w Szeszorach właścicielka pensjonatu nad Pistynką urocza i przemiła pani Jadwiga Kawecka z domu Gańczakowska.

Jeśli chodzi o mięsne potrawy to naszą szczególnie lubianą była taka na zimno zwana ”studzininą” lub „studzonymi nóżkami, bo najczęściej robiona z nóżek cielęcych. Jeśli w jej skład wchodził drób to już był „auszpik”.

Na jednej z kolacji u mojej chrzestnej matki Cioci Oli był oprócz nas znany nam już przedtem, bliski kuzyn Cioci p. Witold Kamocki pochodzący z Warszawy, kapitan żeglugi morskiej, a wówczas wykładowca Szkoły Morskiej w Gdyni. (Pierwsza Szkoła Morska powstała w Tczewie w l92O, a przeniesiono ją do Gdyni jako państwową w r.l93O.) Witold Kamocki miał wygląd typowego marynarza, w naszym pojęciu. Bardzo wysoki, o potężnej budowie ciała i bardzo donośnym głosie, dosyć rubasznie wesoły, podnoszący nas jednym podrzutem ręki pod sam sufit. Troszeczkę, może odrobinę, nas przerażał choć nawet między sobą, nie mówiłyśmy o tym.

To był rok, w którym żyła jeszcze matka Cioci, nazywana przez nas babcią Sawicką Rawicką którą obowiązkowo musiałyśmy całować w rękę za czym nie przepadałyśmy specjalnie. To ona postawiła na stole półmisek z lekko trzęsącą się studzininą. I wówczas Hanka, która miała zawsze żywiołowe reakcje, trochę może zbyt głośno zawołała: „Och! Moja ulubiona studzinina!”. I wtedy stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana. Kamocki głośno uderzył swą ogromną dłonią w stół i głośno i dobitnie powiedział: „To nie żadna jakaś studzinina, ale ga-la-re-ta! Zapamiętaj to sobie!” Haneczka odruchowo, chcąc bronić swojej sprawy, zareagowała nieco speszona: ”Ale przecież, to są… są… (wiedziałam, że chce wyjaśnić, że to są studzone nóżki) ale nagle zamilkła, bo siedząca obok niej Mama kuksnęła ją zdecydowanie pod stołem.

Jednym z milszych zakończeń naszych wypraw z Mamusią do miasta było wstępowanie do wędliniarni znajdującej się „pod kręconymi słupami” na rogu ulic Piłsudskiego i Kochanowskiego. Lubiłyśmy to wnętrze wybite białymi kafelkami, przepojone zapachem rozwieszonych tu wędliniarskich pyszności. ”Prosimy o mieszaninę” mówiła Mama” i zwracając się do nas – „Wybierajcie.”
„:Pięć, dziesięć…. Szanowna pani dobrodziko?” „No,… może piętnaście?” I wtedy jedna przez drugą , wskazując palcem, mówiłyśmy „prosimy dwa plasterki szynki, dwa tej rolady i salami, i po kawałku kabanosa…”, aż Mama musiała nam przerywać. A wędliniarz pakował te kąski do torebki, ważył, coś dodawał lub nie, i wreszcie pytał czy dodać jeszcze dwie bułeczki. Ale Mamusia za bułki dziękowała i prosiła o kilkadziesiąt deka serwolatek. A z tych serwolatek robiło się na kolację coś w rodzaju sałatki, krając je w plasterki i mieszając z cieniutko poszatkowaną białą cebulą i kropiąc wszystko delikatnie octem lub cytryną.

A z owoców to Lwów posiadał takie, jakich nie posiadało żadne inne miejsce na ziemi, za sprawą swego położenia na dziale wód i w związku z tym odpowiedniej gleby i klimatu. Owocami tymi były czerechy, tzw. lwowskie, ściślej kleparowskie.

„Czarne, duże i słodkie. Coś pośredniego pomiędzy wiśnią a czereśnią. Przymiotnik wzięty z Kleparowa, przedmieścia miasta, na którem miano pierwsze drzewo znaleźć. Do wychowu czerechy dopomogły Dublany i szkoła ogrodnicza. Zagranicą czerecha znana i opisywana od dawna. Już w r.1858 spotykamy jej opis w pomologii Dochnahla pod nazwą „Kleparover Suess-Weichsel”, we Francji nosi nazwę Griotte de Kleparow”.- pisze w swoim „Lwowie” Stanisław Wasylewski. Ach! Te czerechy. Gdy przychodziła pora ich dojrzewania rozpoczynało się istne czerechowe szaleństwo.

Ale mieliśmy i swoje ulubione desery, a do nich należał przede wszystkim wiedeński strudel z jabłkami, rodzynkami i sernik, oczywiście też wiedeński, jak też przepyszne robione przez Jagusię malutkie pierożki nadziewane powidłem, a posypywane miałkim cukrem zmieszanym z posiekanymi migdałami.

A tak na co dzień było znakomite pieczywo, łącznie z tymi sławnymi, opisywanymi już przeze mnie, lwowskimi preclami, I przede wszystkim owym chlebem kulikowskim tak dosłownie i nostalgicznie opisywanym przez Mariana Hemara w piosence wykonywanej przez Władę Majewską:
 

„Taki duży bochen - na bochnie skorupka
Jak z wiśniowego drzewa – ale krucha, ale chrupka!
Po tylu latach ja pamiętam jeszczy,
Jak świci jak błyszczy się, jak chrzęści i jak trzeszczy
I pachnie – jak tylko się wejdzie do kuchni!
……………………Jak czasem wiatr dmuchni
Na Rynku, od straganów, to naraz całym Rynkiem
Zajedzie tym zapachem, tą skórką, tym kminkiem
……………………………………………………………
……Chlib – ten chlib kulikowski…

 

Kraków marzec 2007

Copyright 2007 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik