Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

ZIELONE LATA

Tym szczęśliwym, bo sobotnim, październikowym popołudniem r.1937 szłyśmy z Hanką ulicą Akademicką, a ściślej mówiąc, jej stroną zwaną popularnie corsem, świadomie popełniając szkolne wykroczenie. Jako uczennice klas gimnazjalnych Gimnazjum i Liceum ss.Notre Dame, zgodnie z zarządzeniem naszego księdza dyrektora, nie mogłyśmy bez towarzystwa osoby dorosłej tym właśnie corsem przechodzić, a tym bardziej po nim spacerować. Zarządzenie to jako zbyt rygorystyczne było ustawicznie łamane, jakkolwiek w niewiadomy dla nas sposób, ten zakazany odcinek ulicy był jak się okazało, kontrolowany.

Celem naszej wędrówki był sklep Propsta mieszczący się u zbiegu ulicy Sienkiewicza z placem Mariackim, tuż za hotelem George' a . Był to sklep nieduży, ale raczej ekskluzywny i drogi, oferujący gustowne pamiątki i drobiazgi typu kart do bridge'a w efektownych kasetkach, portfeli i pularesów np. ze skóry krokodyla, wytwornych damskich i męskich rękawiczek, wszelkiego rodzaju papierośnic i fajek, drobnych złotych i srebrnych maskotek do zegarków lub bransoletek, lornetek teatralnych czy też figurek pochodzących z egzotycznych krajów.

Nasze wycieczki do tego sklepu ograniczały się do kupowania tam tzw. fotosów znanych aktorów filmowych po 25 czy może 30 groszy za odbitkę, i to w ograniczonej ilości, bo otrzymywane przez nas od rodziców tzw. kieszonkowe było raczej skromne. Niemniej każda wyprawa do Propsta była dla nas bardzo podniecająca. Składały się na to: po pierwsze - przejście przez corso z jego interesującymi sklepami i możliwością spotkania tam znajomych koleżanek, po drugie - ten końcowy odcinek między Chorążczyzną a placem Mariackim, gdzie zawsze czatowali zawodowi fotografowie, do których robiłyśmy uśmiechnięte miny, udając, że czekamy na pstryknięcie; po trzecie - trochę wcześniej kino Chimera, do którego wchodziło się długim korytarzem zawieszonym z obu stron szklanymi gablotami z fotosami aktualnie wyświetlanego filmu, a potem filmu następnego i jeszcze po nim następnego. Spędzałyśmy tam sporo czasu, zwłaszcza, gdy trafiłyśmy na najbardziej przez nas lubianych aktorów.

Oczywiście i tym razem, zanim weszłyśmy do Propsta, kłóciłyśmy się zawzięcie, Na jakich aktorów wydamy nasze wspólnie zgromadzone fundusze, tak "żeby było sprawiedliwie." Bo np. Hnaka marzyła o Clark Gable'u, ja o Gary Cooper'ze, ona o Grecie Garbo, ja o Joan Crawford itd.

Dziwnym, ale nigdy przez nas niezbadanym trafem, w poniedziałek lub wtorek po tej naszej sobotniej eskapadzie, na dużej pauzie przywołała mnie dyskretnie do siebie moja wychowawczyni s.Ludmiła, o której pisałam w odcinku "Szkoła", prosząc abym przyprowadziła do niej także moją siostrę.

"Otóż, kochane dziewczynki," rozpoczęła dosyć nieśmiało i z pewnym zażenowaniem siostrzyczka - "widziano was, i to całkiem same, na tym ...; cor,,, na Akademickiej, chyba w sobotę. I na dodatek, wprawdzie miałyście na rękawie płaszcza tarcze z numerami naszej szkoły, ale...; ale..., aż trudno mi uwierzyć, zamiast przepisowych patentowych miałyście na nogach te pończochy gładkie, obcisłe...;"
- "fildekosowe" - nagle palnęła Hanka.
-"O, właśnie, ucieszyła się siostra, której najwyraźniej nie odpowiadała zlecona jej misja - poza tym miałyście berety całkiem przekrzywione na jedno oko. l dlatego ksiądz dyrektor prosi, żeby to się już nie powtórzyło. Nie chciałby karać takich dobrych uczennic..."
Moja siostra, która zawsze była szybka i zdecydowana w odpowiedzi, dosyć buńczucznie, ale grzecznie zareplikowała:
- "To wszystko jest prawda. Możemy na corso same nie chodzić, ale poza szkołą nie będziemy wkładać tych okropnych, prążkowanych i grubych worków. Nogi fatalnie w nich wyglądają, one się po prostu wałkują i szczypią..."
-"Nogi są nie do wyglądania, ale do chodzenia, moje dziecko. Myślę, że weźmiecie sobie, to co powiedziałam, do serca." - przerwała jej najwyraźniej tą rozmową zdenerwowana siostra., szybko od nas się oddalając.

"Jestem wściekła, po prostu wściekła´" zaperzyła się Hanka, na co mocno przytaknęłam - "nie na nią zresztą. Ona jest łagodna, jak baranek, tylko, niestety, ona nic nie rozumie, no wiesz, co do tych nóg, beretów, no i mody w ogóle. Oni ciągle zapominają, że nie jesteśmy już dziećmi."

Epizod się skończył, ale zaszczepiony zalążek buntu pozostał. I nie tylko w nas. To był okres dorastania i jak wszystkie dziewczęta na świecie chciałyśmy się podobać, a te grube pończochy, ponumerowane płaszcze i mundurki nie dodawały nam uroku.

Od r. 1929 (a może 1928?) mieszkałyśmy w nowowybudowanym domu studentów Akademii Medycyny Weterynaryjnej przy bardzo krótkiej ulicy Stalmacha, usytuowanym na jej narożniku, w odgałęzieniu ulic Sobińskiego i Zielonej, pnącej się już ostro w górę w stronę Drogi Sichowskiej.U samych stóp Góry św. Jacka. Kiedy mój Ojciec w r.1925 zakończył 3-letnią kadencję pełnienia funkcji rektora uczelni, na następną kadencję wybrany został prorektorem i prawie równocześnie przewodniczącym komitetu budowy Domu Akademickiego AMW i dzięki aktywności jego oraz prof.prof. Zygmunta Markowskiego i Bronisława Janowskiego budowę tego domu ukończono w dwa lata od podjęcia decyzji realizacji projektu w r. l925. Głęboko zaangażowany w sprawy budowy, a później wszystkie problemy jego funkcjonowania Ojciec został jego kuratorem i opiekunem. Bardzo go to związało z młodzieżą akademicką, a równocześnie spopularyzowało, i to w bardzo miły sposób, imiona Jego córeczek od momentu, gdy zamieszkały tu jako małe dziewczynki.

Nasze mieszkanie mieszczące się w lewym skrzydle gmachu, do którego wchodziło się odrębną, boczną bramą i klatką schodową, od frontu posiadało cztery pokoje, z których ostatni przytykał już do pokoi studenckich. Takie samo drugie mieszkanie profesorskie położone na drugim piętrze pokoi frontowych miało tylko trzy, W ten sposób nad czwartym naszym pokojem, będącym jednym z dwóch "dziecinnych" mieścił się pokój studencki.

Wczesną wiosną 1938 roku , kiedy okna mieszkania otwierano już na dłużej, coraz częściej docierały do nas głosy melodyjnego duetu męskiego wspomagane akompaniamentem gitary. Najczęściej te sympatyczne mini koncerty wpadały w otwarte okno tego czwartego pokoju szarą godziną zapadającego wiosennego zmroku. Siadałyśmy wtedy blisko okna, nie zapalając nawet jeszcze światła i chłonęłyśmy dźwięki znanych melodii, z których najmilszą wówczas była piosenka "o pięciu chłopcach z Albatrosa". Wiedziałyśmy także już na pewno, że ci nieznani nam śpiewacy mieszkają tuż nad naszym pokojem.

W mojej klasie szalone emocje. Pierwsze zakochanie się jednej z nas i to z wzajemnością. A tą zakochaną była Zosia Barabasz, nasza najzwinniejsza i najlepsza gimnastyczka, nieduża i bardzo szczupła właścicielka wielkich migdałowych oczu i drobnej uśmiechniętej buzi. Pewnego dnia Zosia zaciągnęła mnie w czasie dużej pauzy w odległy kąt korytarza i powiedziała
-"A wiesz, że Janek jest twoim najbliższym sąsiadem?" "Jaki znowu Janek?" zapytałam bardziej niż zdziwiona. I wtedy dowiedziałam się, że jej ukochany Janek jest właśnie jednym z dwóch studentów mieszkających nad nami, że nazywa się Jan Krokosz i mieszka z drugim Jankiem, którego nazwiska nie mogę sobie już przypomnieć, i że ona musi mnie i Hankę z oboma Jasiami poznać.

I tak się stało. Pewnego dnia spotkaliśmy się w piątkę niedaleko naszego domu, na Kwiatkówce. Nasze zaskoczenie było pełne, gdyż ta dwójka Jasiów, jeśli o wzrost chodziło, była zupełnym kontrastem. Krokosz, niezbyt wysoki, sięgał zaledwie do ramienia swego bardzo wysokiego kolegi.Obaj przemili, o dużym poczuciu humoru, świetnie ze sobą zgrani. Zrozumiałam zryw serca Zosi, bo Mały Janek, pełen jakiegoś radosnego ciepłą, ze swoim szelmowskim uśmiechem, szybko zdobywał sympatię. Kojarzył mi się z tym "piątym chłopcem z Albatrosa".

W roku szkolnym 1938, kiedy znalazłam się w I-ej klasie licealnej, reżim księdza dyrektora, zwłaszcza w stosunku do licealistek, także dzięki ciągłemu oporowi nieustraszonych "bojowniczek patentowych pończoch", znacznie osłabł. Mama kupiła nam nawet jedwabne pończochy z czarnym szwem, należała bowiem do kobiet idących z prądem mody. I takie pończochy właśnie ubrałam, gdy Zosia zaproponowała mi wspólne pójście z Małym Jankiem do kina. Jak dziś pamiętam, że nie było to ani kino Palace, ani Casino przy ul. Legionów, ale najmłodsze kino Lwowa o nazwie Europa, usytuowane naprzeciw hotelu George, tuż przed cukiernią Weltza i Bankiem Cukrownictwa. Tytułu oglądanego filmu nie pamiętam, ale na pewno była to polska komedia. Cała plejada naszych znanych aktorów, a raczej aktorek, pływała kajakami po rzece, śpiewając " Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal..." Janek siedział między mną a Zosią, ściskając ją za rękę, a ja patrzyłam z pewną fascynacją na prawdziwą miłość. To było to, co najbardziej z całego filmu zapamiętałam.

W dniu moich ostatnich imienin w polskim Lwowie pakowałyśmy z Hanką nasze osobiste, letnie drobiazgi w tym "dziecinnym" pokoju, aby Mama mogła włożyć je do kosza przed naszym wakacyjnym wyjazdem do Kosowa Huculskiego. Było to na dwa miesiące przed wybuchem wojny.Nagle coś zaszeleściło, jakiś szmer zwrócił naszą uwagę na otwarte okno w świetle którego nagle coś się zakołysało, zsunęło w dół i z miękkim klaśnięciem opadło na zewnętrzny parapet.

"Róże! Białe róże!" - zawołała Haneczka i ze zwisającego sznurka odwiązywała bukiet białych róż. "To dla ciebie, patrz tu jest karteczka." To Mały i Duży Janek przekazywali mi swoje życzenia, a ja, trochę oszołomiona, patrzyłam na pierwsze w moim życiu kwiaty otrzymane od "chłopców."

Kraków sierpień 2007

Copyright 2007 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik