WYPRAWA ROWEROWA DO BEŁŻCA

Fragment książki "PROFESOR SZYBALSKI O LWOWIE GENACH I NOBLISTACH"
Jarosław Abramow-Neverly


O wspaniałej karcie profesora Weigla opowiedziała mi w Krakowie pani Jadwiga Giercuszkiewicz-Gołdas (1), zwana w rodzinie Dziusią, bliska krewna jego drugiej żony Anny Herzig. Świetnie znała Wacława Szybalskiego z czasów studenckich we Lwowie. Rozdzielił ich rok 1939. Pani Jadwiga wyjechała do rodziny do Bełżca i znalazła się na terenach okupowanych przez Niemców. Jej matka była kierowniczką szkoły i bardzo znaną społecznicą. Wzięła na wychowanie dwóch wiejskich chłopców. Jeden z nich Jacek Brogowski został lotnikiem, walczył w Dywizjonie 301(2), a po wojnie zamieszkał pod Toronto w Kanadzie. Obie z matką były bardzo czynne w ruchu oporu. Pani Jadwiga oficjalnie pracowała jako sekretarka i tłumaczka w biurze niemieckim. Miała przez to dostęp do blankietów przepustek i legitymacji, które później przekazywała przełożonym w konspiracji. Pechowo jedną z takich przepustek znaleziono przy skoczku spadochronowym z Londynu, przez co trafiła do bunkru śmierci, znajdującego się w pobliżu obozu zagłady Żydów w Bełżcu. Byłaby niechybnie zginęła, gdyby nie to, że akurat w tym czasie przyjechał profesor Weigl z Anną Herzig. Szczęśliwie udało się im przekonać gestapowców, że ich krewna nie ma nic wspólnego z tą dywersją.

Wujkowi zawdzięczam życie – powiedziała. Od czasu przeniesienia Instytutu ze Lwowa do „Starego Dworu” w Krościenku ściśle współpracowałam z wujkiem i ciocią. Pamiętam, jak Chruszczow podczas wizyty w Polsce spotkał się z wujkiem w Rabce i starał się go przekonać, by wyjechał do Moskwy. Wujek stanowczo odmówił. Dokładnie 13 września 1945 roku Instytut w Krościenku został zlikwidowany, a wujek zmuszony był przenieść się do Krakowa. Nowe władze wiedziały o jego współpracy z kierownictwem Armii Krajowej we Lwowie i próbowały nawet oskarżać go o kolaborację z Niemcami. Co prawda wykładał na Uniwersytecie w Krakowie i w Poznaniu, ale nigdy nie został członkiem Polskiej Akademii Nauk. W 1948 roku komunistyczny rząd polski storpedował jego nominację do nagrody Nobla. Był w wyraźnej niełasce. Gdyby nie światowe nazwisko Weigla, na pewno by go wykończyli. Umarł nagle w Zakopanem w 1957 roku. Mógł jeszcze wiele zrobić. Do końca życia zachował humor i kpił z nowych wodzów: „Na tyfus wymyśliłem szczepionkę, ale na nich żadnej szczepionki nie mam. Kapilarą rozumu im nie wstrzyknę. Totalni idioci. Nawet rakom zatruli życie. Z łuku też ich nie ustrzelisz, dzikusów.” Dwaj okupanci potrafili docenić zasługi Weigla, tylko w Polsce Ludowej nagle stał się niepotrzebny. Olbrzymią rolę podczas okupacji odegrała moja ciocia Anna Herzig. Pracując dla Armii Krajowej ocaliła życie wielu osobom, a o jej bohaterskiej działalności w podziemiu, dowiedziałam się dopiero po wojnie. Z pozoru oschła i kostyczna, z dużym dystansem do ludzi, dla wielu z nich wydała się niedostępna. Myślę, że był to pewien rodzaj maskowania się.

Drugą taką niezwykłą postacią był doktor Henryk Mosing, asystent wujka. Po wojnie został we Lwowie i zdecydował się zostać księdzem. W drodze wyjątku nie musiał ukończyć seminarium duchownego, a na kapłana wyświęcił go sam kardynał Wyszyński. Wszystko utrzymane było w najgłębszej tajemnicy. Nikt o tym we Lwowie nie wiedział. Oficjalnie Mosing był dalej lekarzem, po cichu zaś spowiadał ludzi i niósł im Słowo Boże. Prawdziwie święty człowiek.

Podczas tej rozmowy w Krakowie pani Jadwiga przekazała mi unikalne zdjęcia swojej ciotki i Rudolfa Weigla, między innymi z pobytu w Abisynii. Zobaczyłem też, jak wyglądał jego ukochany terier ostrowłosy Charlie.

Po zniesieniu granicy sowiecko-niemieckiej w 1941 roku – kontynuowała swą opowieść – zjawiła się w Bełżcu moja przyjaciółka Hanka Wróblewska z Wackiem Szybalskim, którego świetnie znałam ze Lwowa. Otrzymali z Armii Krajowej rozkaz dostarczenia rysunków i fotografii dworca kolejowego. Zniszczenie torów opóźniłoby transporty więźniów do obozu zagłady dla Żydów w Bełżcu. Przyjechali więc ze Lwowa na rowerach z aparatem fotograficznym i szkicownikiem. Mówili, że jechali polnymi drogami a mieli do przebycia równo dziewięćdziesiąt kilometrów. Był piękny, słoneczny dzień. Chłopi na łąkach kosili trawę. Po drodze mijali wozy wyładowane sianem i wiejskie furmanki. Od czasu do czasu widzieli rozbity sowiecki czołg. Nikt ich nie zatrzymywał. W razie czego mieli z Instytutu mocne Ausweisy. Jeszcze nie dojeżdżając do Bełżca, poczuli lekki swąd jakiejś niezwykłej spalenizny. W miarę zbliżania zapach ten stawał się coraz bardziej charakterystyczny i mdlący. Nietrudno się było domyśleć, co oznaczał. A ja ten zapach miałam na co dzień.

Zakwaterowałam ich w szkole u swojej matki. Przez cztery dni ich pobytu starałam się, żeby jak najwięcej zaobserwowali i zapamiętali. Zaprowadziłam ich do barów, gdzie wieczorem przychodzili esesmani, czasem ze swymi ulubionymi wilczurami, i handlowali złotem. W czasie, gdy wesoło pili piwo, palono setki ciał ludzkich. Potem z Hanką i Wackiem poszliśmy na wzgórze, skąd wyraźnie widać było cały obóz. Nie zapomnę, jak z przerażeniem patrzyli na buroszary dym lecący do nieba. Odpowiednio opłacony łącznik podprowadził nas pod sam obóz do stacji kolejowej. Akurat nadszedł nowy transport. Ci sami esesmani, których widzieliśmy w barze, teraz z pejczami i wilczurami zaganiali ludzi na miejsce zagłady.

Wacek robił pomiary i fotografował węzeł kolejowy. Szczegółowe plany, wcześniej przygotowane, dostarczyłam im tuż przed wyjazdem. Wiem, że Wacek z Hanką zanieśli je pod wskazany adres, skąd miały być przekazane przez naszych kurierów do Londynu. Z tym, że Alianci nie zrobili z nich żadnego użytku – pomyślałem z ironią. – Nie zbombardowali torów ani obozu w Bełżcu. Pozwolili dalej mordować ludzi. Ich wyprawa zdała się na nic. Była bez sensu. Został im po niej tylko mdlący zapach spalonych ludzkich ciał, który zapamiętali do końca życia. I szczęsliwie nie zostali schwytani i rozstrzelani. W tym czasie sztuką życia było „ nigdy nie dać się schwytać”. Z Wackiem Szybalskim ponownie spotkałam się podczas okupacji w Zakopanem – dodała pani Jadwiga – w pensjonacie Jasna Pani, prowadzonym przez Julię Onyszkiewicz, ciotkę Hanki Wróblewskiej. Było to w lecie czy na jesieni 1943 roku i wtedy poszliśmy na szczyt Swinicy.

Teraz stosunkowo niedawno byłam w pałacyku Polskiej Akademii Umiejętności pod Krakowem i siedząc na ławce w pięknym parku otaczającym dworek, usłyszałam znajomy głos. Ze zdumieniem krzyknęłam.

- Wacek!? To ty!? Niemożliwe.

– Dziusia!? Co za spotkanie! – zawołał i rzuciliśmy się sobie w ramiona. Nie widzieliśmy się blisko sześćdziesiąt lat.

Po tym spotkaniu, Dziusia i Waclaw byli w kontakcie telefonicznym Madison-Kraków do czasu gdy Dziusia odeszla w marcu 2010 roku



[1] Jadwiga, Giercuszkiewicz-Gołdas (1918-2010)
[2] Utworzony w bazie brytyjskich Sił Powietrznych RAF Bramcote, 301 Dywizjon Bombowy Ziemi Pomorskiej "Obrońców Warszawy" był pododdziałem lotnictwa bombowego i transportowego Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie, pod różnymi nazwami istniejącym w latach 1940–1943 i 1944–1946.




Data utworzenia strony: 2014-01-26

Powrót
Licznik