Alfred Jahn

Z Kleparowa w świat szeroki
(fragment - strony 120-124)

[...] W czasie okupacji niemieckiej moje losy potoczyły się w warunkach, które nie miały nic wspólnego z dotychczasową moją pracą.

Wtedy właśnie uruchomiono we Lwowie wielkie zakłady produkcji szczepionki przeciwko tyfusowi plamistemu. Niemcom udało się nawiązać współpracę z jej wynalazcą, znakomitym polskim biologiem prof. Rudolfem Weiglem. Próbowano mu wyjaśnić, że jest Niemcem, jak mojemu ojcu. Weigl pochodził z rodziny niemieckiej, tak jak wielu mieszkańców dawnej Galicji. Czuł się Polakiem i dał tego przekonujące dowody, gdy nie ugiął się pod naciskiem gestapo. Niemcom bardzo zależało na jego osobie, zgadzali się na wszystkie jego warunki, gdyż tyfus mógł być poważnym zagrożeniem dla walczących na Wschodzie wojsk niemieckich. Wehrmacht zorganizował więc we Lwowie laboratoria i zakłady produkcyjne, których czele stali oficerowie niemieccy. Weigl, wraz ze swoimi asystentami, był naukowym doradcą i organizatorem badań. Były zapewne dwie przyczyny, że ten uczciwy Polak zdecydował się na swego rodzaju współpracę z okupantem. Miał zresztą — o ile mi wiadomo — zgodę polskich władz podziemia. Zakład dawał zajęcie i ochraniał przed represjami i deportacją kilka tysięcy polskiej inteligencji. Produkowano ogromne ilości szczepionki przeciwtyfusowej dla armii niemieckiej, lecz część produkcji przenikała potajemnie na potrzeby polskiej ludności cywilnej, której również zagrażał tyfus.

Zgłosiłem się więc do sekretariatu Weigla i natychmiast zostałem przyjęty jako karmiciel wszy niezakażonych. To był pierwszy oddział tego zakładu, gdzie pracowały setki ludzi. Wszy były umieszczone w drewnianych klateczkach, w których jedną ze ścian stanowiła gęsta siatka z włókien. Klateczkę przykładało się do skóry, a umieszczone w niej wszy mogły łatwo dostać się do krwi.

Zajęcie było wygodne, dwa razy dziennie należało odwiedzić zakład i przez pół godziny karmić wszy. Miałem więc mnóstwo czasu wolnego, a ponadto byłem przez swoją pracę zaopatrzony w znakomity Ausweis z tzw. „wroną", a więc orłem Wehrmachtu. Wychodziłem zwycięsko ze wszystkich ulicznych „łapanek", które zwłaszcza pod koniec wojny, były niezwykle groźne dla młodych ludzi.

U Weigla pracował prawie cały uniwersytet lwowski. Gdy karmiłem wszy, obok mnie siadywał znany lwowski psycholog prof. Kreutz, w pobliżu widziałem sławnego matematyka, prof. Banacha. Biedacy źle znosili zabieg karmienia, nerwowo drapali się po skórze, powyżej i poniżej gumowej opaski, przytwierdzającej do nogi kilkanaście klatek. Zważywszy, że w każdej z nich było około 500 wszy, takie masowe atakowanie żywych naczyń krwionośnych nie należało do przyjemności. Moja skóra znakomicie znosiła tę plagę, nie miałem nigdy żadnych reakcji poza przejściowym zaczerwienieniem skóry. Niektórzy przeżywali — zwłaszcza w nocy — męki, musieli leczyć nabrzmienia, pęcherze, a nawet owrzodzenia. Wszy karmiły moja żona i siostra, co wyraźnie wzmacniało nasz budżet domowy. Namówiono mnie, abym przyjął stałą pracę w zakładach weiglowskich. Zostałem strzykaczem, pod binokularem zakażałem wszy bakteryjną substancją tyfusową. Była to praca lekka, dobrze płatna ... i niebezpieczna. Wiadomo było, że mogę zarazić się tyfusem, mimo iż otrzymałem sporo zastrzyków przeciwko tej chorobie. Po miesiącu zachorowałem, przez 10 dni leżałem w gorączce do 40°. Odwiedził mnie lekarz, współpracownik Weigla i spokojnym głosem zawyrokował: „To nie tyfus, to zakładówka". Tak nazywano tę, jak mi powiedziano, łagodną formę tyfusu i znów wsadzono we mnie cały zestaw zastrzyków. Wyszedłem z tej „zakładówki" jako człowiek znakomicie uodporniony na tyfus.

Teraz mogłem więc spokojnie karmić wszy zakażone tyfusem Po zakażeniu żyły one jeszcze około 2 tygodnie i w tym czasie, gdy je choroba rozkładała, gdy z białych robiły się czerwone o napęczniałych jelitach i nabrzmiałym odwłoku, wymagały jeszcze wciąż karmienia. Miliony wirusów, które przerzucały do mojej krwi, nie czyniły mi żadnej szkody, a za karmienie otrzymywałem teraz podwójną stawkę i dodatkowy przydział żywności. Pomagałem rodzinie, a w chciwości swojej (a może konieczności?) podnosiłem stale liczbę karmionych insektów. Mój rekord wynosił 32 tysiące wszy wykarmionych w jednym miesiącu. Była to przesada, zbyt duży ubytek krwi, nawet dla młodego i zdrowego człowieka. Nikt nie wiedział, czy przyjmowanie takiej ilości jadu nie okaże się groźne dla organizmu w przyszłości. Byliśmy eksperymentalnymi królikami, przebąkiwano, że skróci nam to życie. Nikt się tym wówczas nie przejmował. Wszy oddawaliśmy do tzw. preparatorni, gdzie młode dziewczęta wyciskały z nich jelita. To było tworzywo do sporządzania szczepionki.

Profesor Weigl był człowiekiem niezwykłym. Ta postać uczonego, z krótko przystrzyżoną bródką, utkwiła mi w pamięci jako szczególny przykład ludzkiej dobroci i kultury. Był dla nas bohaterem, mówił znakomicie po niemiecku, bronił nas przed tajną policją, która wiedziała o tym, że w zakładach ukrywa się wielu czynnych członków podziemia. Mieli tu swoich szpiclów, a Weigl niejednokrotnie interweniował, prawie wyrywając ludzi z więzienia. Po wojnie znalazł się w Krakowie, był przez władze komunistyczne źle, a nawet wrogo traktowany. Niektórzy chcieli uczynić z niego kolaboranta. Nie przyjęto go do Polskiej Akademii Nauk, a przecież był uczonym, wynalazcą godnym nagrody Nobla.

Jego zastępcą był dr Mosing, biolog i lekarz, głęboko wierzący katolik, samarytanin, który jak mógł pomagał ludziom. Po wojnie nie opuścił Lwowa, opiekował się tą garstką Polaków, która została w mieście, gdy ogół mieszkańców wyemigrował do Polski w jej nowych granicach. Gdy piszę ten pamiętnik, dr Mosing jeszcze żyje, jest bardzo stary, mieszka we Lwowie, poświęcił się sprawom wiary, przyjął kapłaństwo i jako ksiądz pomaga proboszczowi lwowskiej katedry. Nigdy go już nie spotkałem, chociaż wielokrotnie odwiedzałem Lwów. Inni asystenci Weigla nie mieli tej charyzmy profesora i swojego najstarszego kolegi. Pani dr Herzig, asystentka, bardzo zresztą zaprzyjaźniona ze swoim profesorem, była odpowiedzialna za sprawy organizacyjne laboratorium. Gdy moja żona była ciąży, a ja musiałem zapewnić jej opiekę, prosiłem p. Herzig , przeniesienie mnie z centrali zakładu przy ul. Potockiego do filii ul. Mikołaja, gdzie wówczas mieszkałem. Wyrzuciła mnie za drzwi nie wysłuchawszy do końca mojej prośby. Udałem się natychmiast do starego, poczciwego Weigla, który wprawdzie ulegał pani Herzig, ale w tym wypadku powziął z miejsca decyzję. Wyszedłem z jego gabinetu szczęśliwy, z karteczką w ręku, nakazującą moje przeniesienie.

Warto tu wspomnieć o ludziach, z którymi ponad dwa lata pracowałem w głównym zakładzie Weiglowskim, przy ul. Potockiego. Zakład składał się z trzech pionów: karmienia i hodowli zdrowych wszy, szczepienia, czyli zakażenia wszy, wreszcie z preparatorni połączonej z działem produkcji szczepionek. Ja pracowałem w dziale szczepienia, który był podzielony na wiele pokoi, tzw. „boksów". Obsada boksu to jego kierownik i ośmiu do dziesięciu „strzykaczy", pracujących na dwie zmiany. Kierownikami byli najczęściej lekarze różnych specjalności, którzy przestawiali się z konieczności na swój fach wojenny w dziedzinie chorób zakaźnych. Załogę boksów stanowili młodzi ludzie, studenci tajnego nauczania, pracownicy nauki. Kierownikiem mojego boksu był młody lekarz, uchodźca z Poznania, neurolog dr Kryński. On jeden spośród nas wszystkich podszedł poważnie do swojego zawodu. Po wojnie był wybitnym profesorem w Katedrze Mikrobiologii Akademii Medycznej w Gdańsku. Ze mną też pracowali dr Adam Krechowiecki, lekarz anatom, po wojnie profesor i rektor Akademii Medycznej w Szczecinie. Był kierownikiem sąsiedniego boksu. Strzykaczami byli wówczas studenci tajnego nauczania: Walichiewicz, Kostołowski, po wojnie wybitni lekarze we Wrocławiu, Szczęścikiewicz (najstarszy z nas), postać znana, do wojny komendant lwowskiej Chorągwi Harcerskiej. Pracował również z nami młody chłopak, kończący w tajnym nauczaniu szkołę średnią, Jerzy Broszkiewicz. Bardzo utalentowany muzycznie, w przyszłości znany literat. Kierownikiem innego boksu był docent Jałowy z Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu we Lwowie, pod koniec wojny zamordowany skrytobójczym strzałem przez nacjonalistów ukraińskich.

Koledzy w instytucie Weiglowskim we Lwowie w 1942 r.
Siedzą od prawej: Roman Brylak, Zygmunt Kozłowski, dr Stefan Kryński, dr Adam Krechowiecki oraz autor.
Stoją od prawej: Eugeniusz Kaliński, Michał Stankiewicz. Jan Kozłowski, a nad nim: Zdzisław Walichiewicz, Stanisław Żaba, Tadeusz Brylak

Nie mogę pominąć zawodowych laborantów, którzy już przed Wojną pracowali u Weigla. Oni byli naszymi instruktorami i mieli czasami wiele kłopotu, aby takie beztalencie jak ja nauczyć, w jaki sposób zarazić wesz tyfusem. Wspominam więc spośród moich Wojennych kolegów braci Kalińskich, Żabę, braci Brylaków i braci Kozłowskich. Tworzyliśmy bardzo dobrze współżyjącą grupę. Szczerzy i odważni Polacy nie bali się sabotażu, który polegał na tym, że oddawaliśmy do wyrobu szczepionek wszy minimalnie zakażone. Wszy podgrzewaliśmy w termostacie, w zawyżonych temperaturach. Stawały się one w pełni czerwone, a więc z pozoru w pełni zakażone, chociaż ich stopień rozkładu bakteryjnego nie osiągnął wymaganej granicy. W spisek były wciągnięte polskie laborantki, kontrolujące bakteryjną zawartość ich jelit. Wyniki kontroli były zawsze pozytywne — niemieckie kierownictwo zakładów do końca wojny nie wykryło naszego oszustwa.[...]

Copyright by Zakład Narodowy im. Ossolińskich. Wrocław, 1991.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

O profesorze Rudolfie Weiglu:
Artykuły, wspomnienia, fotografie...

Powrót
Licznik