Stefan Kryński - Dni wrześniowe

I. Wybuch wojny i odwrót spod pruskiej granicy (1.IX. - 15.IX.)

W drugiej połowie sierpnia wybuch, wojny w 1939 r. nie budził żadnych wątpliwości. Powierzchownie łudzono się, ze Hitler nie będzie miał odwagi rozpoczynać zawieruchy, która ogarnie całą kulę ziemską, lecz w duchu czuliśmy zbliżającą się katastrofę. Naprężenie trwające niemal rok, mobilizowanie i koncentrowanie wojsk na granicach państw, ostry ton prasy, nie zwiastowały możliwości pokojowego rozwikłania sytuacji w Europie. Pakt rosyjsko - niemiecki podpisany w sierpniu poruszył cały świat. Zarówno Francja i Anglia, jak i Włochy i Japonia wydawały się być poważnie zaskoczone posunięciem Stalina i Hitlera, Nie myśleliśmy co prawda, że Rosja uderzy na Polskę, ale nie łudzono się pomocą ZSRR w wojnie z Hitlerem. Niektórzy Polacy wiązali z tym nadzieję, że choć z jednej strony posunięcie Moskwy osłabia pozycję sprzymierzonych, to z drugiej strony Japonia i Włochy mogą zerwać swą łączność z Berlinem i przerzucić się do przeciwnego obozu. Dla nas sympatyczniejszym był sojusznik japoński i włoski, niż rosyjski ze względu na stuletni antagonizm i pamięć 1920 roku. Nie mogłem niestety w Mątwicy śledzić dokładnie z prasy przebiegu wypadków ze względu na odcięcie od świata. Wiadomości dobiegały do nas spóźnione i mętne. Matka pisywała do mnie często listy dość nerwowe i przygnębione. Nie mogła zdecydować się na opuszczenie mieszkania i na nową tułaczkę. Podczas tamtej wojny ojciec ruszył na front, teraz szliśmy obaj. Nie zdawała sobie sprawy, że i jej zagraża wojna równie, jak i nam. Ojciec około 25 ruszył w pole. Nie miałem o nim wiadomości aż do lutego 1940 roku. Matka opuściła Poznań 30 sierpnia. Był to dzień mobilizacji. W Mątwicy przyjęto wiadomość z przerażeniem "Nie można się łudzić dalej, mówiono, wojna z Niemcem będzie". Wybuchu oczekiwaliśmy z niepokojem, woleliśmy, by szybciej nastąpił.

Roczna "wojna nerwów" wyczerpała psychicznie społeczeństwo, być może nawet stała się przyczyną późniejszej katastrofy, naturalnie tylko w pewnej mierze. Nikt nie myślał o błyskawicznym zwycięstwie Hitlera nad Polską i o kunktatorstwie Francji i Anglii, ale zdawano sprawę, ze wojna z Niemcami nie będzie tak lekka, jak usiłowano nam wmówić. Życie w obozie biegło normalnie. Pracowano grupami przez 24 godziny i budowa umocnień szybko postępowała. Spodziewano się je wykończyć ostatecznie na październik. Uważano, że nawet w czasie wojny nic nie stanie na przeszkodzie dalszym pracom, bo przecież "Prusy Wschodnie mają być przez nas atakowane i Niemcy zjawią się "tu jedynie w wypadku niepowodzenia naszej ofensywy ". Tymczasem stało się inaczej. Nawet ponoć umocnień nie zdobywano... Zresztą mniejsza z tym. Wieczór 31 sierpnia był pogodny. Olbrzymia czerwona tarcza księżyca powoli wznosiła się na horyzoncie. Panował lekki chłód zbliżającej się jesieni. Mgła kładła się spokojnie na polach. W domostwach gasły światła i ludzie układali się do snu. Nieliczne oddziały wojskowe w naszej okolicy czuwały. U nas w obozie również zarządzono od paru dni środki ostrożności. Nikt z nas nie wiedział, że jutro przyniesie początek najstraszliwszego kataklizmu dziejowego od czasów wędrówki ludów. Czerwona tarcza miesiąca wyglądała jak zły omen zapowiadający zbliżającą się pożogę. W tą cichą noc rozpoczęli swą dziką jazdę po ziemi czterej apokaliptyczni jeźdźcy, by dokonać dzieła zniszczenia. Ostatnia spokojna noc, nie oświetlana łunami pożarów, nie przerywana jękiem rannych, i płaczem tułaczy, ogarniała powoli ziemię. Rano, około dziesiątej godziny, zawiadomiono nas oficjalnie, że wojska niemieckie pod Wieluniem przekroczyły polską granicę, a samoloty wroga bombardowały Warszawę, Kraków, Częstochowę, Białą Podlaską, Grodno, Piotrków, Tomaszów, Kutno i szereg innych miejscowości. Lwowa i Brześcia nie wymieniano mimo, że tam zginęło sporo osób. Bliższych szczegółów nie podawano. Nad wieczorem przelatywały nad nami samoloty. Chłopcy twierdzili, że "to Łosie lecą na Prusy". Okazało się przeciwnie: Niemcy wracali z nalotu na Warszawę.

Głębszego wrażenia na nas wybuch wojny nie zrobił. Powiedzieliśmy sobie "Dokonało się" i życie obozowe biegło dalej bez zmian, a nawet w nocy pracowano przy świetle reflektorów (!), wykańczano umocnienia. Wojna w dniu jej wybuchu rozgrywała się na innym terenie, nalotów nie mieliśmy i o brakach polskich nie wiedzieliśmy. Nazajutrz rano radio nie przyniosło nowych wiadomości, poza tym, że podobno " Polska wypowiedziała wojnę ", co zresztą wyglądało na śmieszną formalność wobec bezczelnego napadu Hitlera, a ambasadorowie Francji i Anglii opuścili Berlin.

Chłopi opowiadali, że pod Myszyńcem toczą się walki. Wiadomość przyniosły pierwsze fale uciekinierów z drugiego brzegu Narwi, którzy tłumnie poczęli napływać do Mątwicy. Opowiadano fantastyczne plotki o okrucieństwie niemieckich żołnierzy i siano popłoch wśród miejscowych. Uciekinierzy wieźli na wozach skromny dobytek, pędzili bydło, świnie, gęsi. Ku wieczorowi napływały coraz większe tłumy, zapełniając chaty mątwickie. Uspakajano ich, że pod Kolnem i Myszyńcem toczą się zaledwie nikłe potyczki, a wkrótce zapanuje tam spokój, gdy tylko zacznie się polska ofensywa od wschodu.

Samoloty niemieckie kilkakrotnie przelatywały nad nami i słychać było ogień artylerii przeciwlotniczej z pobliskiej Łomży. W czasie mego pobytu w Mątwicy strącono w Łomży kilka maszyn przeciwnika a w kościele ewangelickim wykryto stację radiową, którą szybko zlikwidowano. Również trzeci i czwarty września przeszły bez większych wrażeń. Uciekinierów przybywało, gdyż Niemcy zajęli Kolno i Myszyniec. W nocy widać było na północy łuny pożarów. Samoloty cały dzień latały nad nami, ale ani jedna bomba nie upadła w naszej okolicy. Tłukli Łomżę, Zambrów, Śniadowo a o nas zapominano. Z radia dochodziły do nas niedobre wiadomości. Nieprzyjaciel posuwał się naprzód. Padła Częstochowa. Rozsiewano wiadomości o zniszczeniu Jasnej Góry. W Mątwicy czuć było atmosferę popłochu. Uciekł nauczyciel. Pakowano się. Zatruwanie studzien, rozrzucanie zakażonych przedmiotów, szpiedzy, dywersanci stali się jedynym tematem rozmów. Wystąpiły pierwsze objawy histerii i paniki. Poczta działała i czwartego września otrzymałem ostatnią wiadomość od matki z 30 sierpnie Wyjeżdżała do Siedlec. Ze zdrowiem czułem się coraz gorzej. Choroba kiszek, która męczyła mnie od trzech tygodni wzmogła się pod wpływem przejść nerwowych. Bezczynne siedzenie dobijało mnie do reszty. Istotnie późniejsza tułaczka z miejsca mnie wyleczyła. Nie miałem czasu zajmować się zdrowiem i prowadzić dietę.

Dzień czwartego września przyniósł radosną wiadomość: Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Plotka mówiła nam, że nic nasze cofanie się, przecież nalatujemy Niemcy. Hamburg spalony, zachodni Berlin, w gruzach, Francuzi zdobyli Nadrenię, linia Zygfryda przerwana w n- miejscach, jednym słowem cudeńka. A tymczasem faktem było posuwanie się Niemców naprzód. Padały miasta za miastami, samoloty wroga buszowały spokojnie po całym kraju, armia się rozprzęgała, wódz naczelny tracił z każdą chwilą znaczenie, gen. Bortnowski swą na wpół partyzancką walką na Pomorzu ratował, choć w części, nasz honor. W Mątwicy, a później w drodze do Powurska nie wiedzieliśmy prawdy. Łudziliśmy się, że klęski są kłamstwem wroga, a zwycięstwa - prawdą. Przyszedł jednak czas, gdy rozwiały się złudzenia, a fantazja ustąpiła miejsca nagiej i przeraźliwej prawdzie.

Dzień piątego września był niespokojny od rana. Przyszły wiadomości, że szykuje się niemiecka ofensywa na Warszawę od strony Prus Wschodnich, a więc nasza Narew stanie się frontem. Do wyjazdu przygotowałem się tak, by w godzinę być w stanie wszystko załadować na wóz i ruszać w świat.

Około południa przelatywał nad Mątwicą nisko samolot i na drugim brzegu Narwi zapalił się las. Podejrzewaliśmy, że rzucił bombę zapalającą. Mądry Zieliński z jednym podchorążym piechoty na czele nieuzbrojonych junaków postanowił przeprawić się przez Narew i gasić pożar (czym?!).

Część przejechała, ale, na szczęście, kapral Jankowski odmówił posłuszeństwa i nie chciał z bandą niekarną i nie uzbrojoną iść do lasu. Chłopcy, usłyszawszy to rzucili się do ucieczki i wrócili do obozu. "Bohater " ze swym towarzyszem poszli "rozpoznać". Otrzeźwił ich karabin maszynowy. Uciekali na wpół przytomni ze strachu. W lesie byli Niemcy, których przednie straże doszły do Narwi. Władze zawracały głowę rzekomym desantem, ale przyszłość pokazała prawdę. Zarządzono kąpiel, zmianę bielizny. Komendant sądził, ze szóstego wymaszeruje z Mątwicy i chciał chłopców umyć i przebrać. Tymczasem o piątej nadszedł rozkaz wymarszu za dwie godziny. Likwidacja Izby Chorych nastąpiła momentalnie. Po godzinie rzeczy i chorzy byli na wozach. Doangażowałem nowego sanitariusza, Olejniczaka, który aż do Pomirska na krok mnie odstępował. Czując powołanie do stanu duchownego, a nie do wojaczki biedny chłopak umierał przez cały czas ze strachu. Gospodyni żegnała mnie z rozpaczą. Przywiązali się do mnie przez te kilka tygodni i traktowali mnie jak przybranego syna. Przez dwie godziny siedziała osłupiała na swym łóżku. Wiedziała, co czeka. Ze starym Wasikiem nie pożegnałem się, był w polu i o niczym nie wiedział. O godzinie siódmej wieczorem opuściliśmy Mątwicę. Rozpoczynałem wędrówkę wojenną. Skończyły się spokojne dnie mego życia - wojna, niewola.

Szliśmy teraz wśród łun pożarów. W ciche, ciepłe noce, choć to już był wrzesień, niebo czerwieniło się ze wszystkich stron. Miasteczka i wioski witały nas zgliszczami, ruinami, trumnami. Rano budził złowieszczy warkot motorów. A myśmy uciekali i uciekali. Byłem podchorążym i lekarzem, a przez wrzesień nie widziałem nawet jednego żołnierza niemieckiego i zrobiłem zaledwie kilka opatrunków. Śmieszne w swym tragizmie zjawisko.

Cofaliśmy się w kierunku Białegostoku przez Śniadowo, Zambrów, Barszczewo i Nowosielce. Po tym mieliśmy jechać do Brześcia. Przypuszczano że tu nastąpi rozwiązanie JHP i przydzielenie do formacji wojskowych. Później, wskutek postępu wojsk niemieckich skierowano naszą kompanię przez Baranowicze, Łuniniec do Sarn, gdzie miano nam wyznaczyć dalszą trasę. W Sarnach dano do wyboru Złoczów lub Powursk. Por. Chciuk wybrał ten ostatni, a może ze względu na bliskość rumuńskiej granicy Złoczów byłby lepszy?

Tabor nasz składał się z licznych wozów miejscowych gospodarzy, którzy mieli nas odwieżć do Śniadowa, Tam wójt wyznaczył nowych i tak od etapu do etapu wozili chłopi nasze bagaże furmankami. Jazda do Śniadowa odbyła się spokojnie, chłopcy szli dobrze, karność utrzymywana należytą. Przy wjeździe do Śniadowa powitały nas trzy trumny z ofiarami nalotu. W jednej z nich był żołnierz, który na widok samolotu uciekł do pobliskiego lasku i w tejże chwili, gdy osiągnął cel, trafiła go bomba, a koledzy, którzy zostali na miejscu, wyszli cało. Pobiegł po śmierć.

Odradzano nam pobyt w Śniadowie ze względu na silne naloty, zatrzymaliśmy się więc we wsi Ratowo Stare. Dzień minął dość spokojnie, tylko z daleka obserwowaliśmy bombardowanie torów kolejowych w Śniadowie, zresztą nieskuteczne i krótkie. Junacy zachowywali się dość niesfornie wybiegali z szop obserwując samoloty. Ze względu na ogólne bezpieczeństwo musieliśmy ogromnie ich pilnować. Maturzyści sprawiali o wiele więcej kłopotu, a ochotnicy uczyli się od nich nieposłuszeństwa. Żywić się musiałem własnym przemysłem. Z dwoma junakami, maturzystami z Warszawy, Kalinowskim i Zaleskim, staraliśmy się zdobyć nieco ziemniaków, jaj, masła i mleka. Zaleski w tej dziedzinie odznaczał się dużym sprytem i przez całą podróż miałem z niego pociechę. Druga noc była cięższa. Amatorów jazdy wozem przybyło i trudniej mi było poradzić z "chorymi".

Jechaliśmy piaszczystymi bocznymi drogami. Noc ciemna, a na niebie wokół widniały łuny pożarów. Wojska nie widzieliśmy, otaczała nas cisza. Czuwałem z kapralem Jankowskim nad taborami a Zieliński i Skóra prowadzili kompanię. Siódmego września około czwartej rano przybyliśmy do Pruszek pod Zambrowem. Zająłem chatę ładną i czystą, na wzgórzu przy szosie, cudowny obiekt do bombardowania, Prawdziwy cud, że w nią nie trafiono. Urządziłem się kapitalnie z Olejniczakiem i Kaźmierczakiem. Mieliśmy dwie kanapy i siennik. Pierwszy nalot przespaliśmy. Gospodarze uciekli w pole. Około jedenastej rano w czasie śniadania, na którym byli poza nami, Kalinowski, Tchorek i Mrotek rozpoczął się pół godziny trwający nalot, przy czym maszyny krążyły tuż nad ziemią. Łoskot bomb i warkot motorów nie ustawał. Rzecz dziwna, ale bombardowanie nie zrobiło na mnie wrażenia. Olejniczak i Kaźmierczak dostali istnych ataków nerwowych. Mrotek, Tchorek i ja reagowaliśmy spokojnie. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że polują na mnie, lecz nie było to uczucie lęku. Nalot skończył się. Jedna z bomb padła koło kuchni, ale szkód nie wyrządziła. Kompania łączności z drugiej strony szosy została wybita do nogi przez Niemców Cały dzień po szosie jechali więźniowie wypuszczeni z więzienia w Łomży, masa taborów i ludzi uciekała od strony Łomży i Ostrołęki. Podobno za nami pędził nieszczęsny batalion junacki z Nowogrodu, tłuczony z powietrza przez Niemców. Z junakami mieliśmy kłopot, nie mogliśmy ich zmusić do siedzenia w szopach. Obawialiśmy się, że Niemcy wyśledzą i zmasakrują bezbronnych junaków. Cały dzień pilnowaliśmy rozwydrzoną, coraz bardziej rozpuszczającą się bandę. Traciliśmy głos i ogromny zasób energii na opanowanie niekarnego elementu cenzusowców. O 16 nawiedziły nas drugi raz samoloty. Tym razem więcej dał się we znaki karabin maszynowy. Położyliśmy się na podłodze za wałem z walizek i spokojnie czekaliśmy na koniec. Olejniczak schował głowę pod mój płaszcz, nogi między nogi Kaźmierczaka i cały czas jęczał. Tak wyglądało moje pierwsze rendez-vous z samolotami i bombami, z wojną i jej rozkoszami. Właściwie to śmiechy wobec tego, co przeżyli mieszkańcy Warszawy, Siedlec, Łowicza i innych miast "ulubionych", nie mówiąc już o froncie, ale dla mnie, który we wrześniu prawie wojny nie widział i to wydawało się poważnym przeżyciem. Wieczorem znów dalej w drogę. W Zambrowie szereg domów leżało w gruzach, płonęła jakaś fabryka, rezultaty codziennych bombardowań. Niebo czerwone od olbrzymich łun, które widniały od strony Łomży, Nowogrodu i Ostrołęki. Chwilami myślałem, że niebo płonie. Z daleka słyszeliśmy huk armat. Front znajdował się dość blisko. Zaniepokoiły mnie wiadomości o rzekomym desancie Niemców na południe od nas. Nie chciałem wierzyć. Po tym okazało się, że naprawdę udało się im zajść Łomżę od strony południowej. Namawiałem komendanta, by iść jak najdalej. Kompania szła przed taborami i w pewnej chwili oddzieliła się od nas. Punkt zborny wyznaczono w Jeżewie. Oddział prowadził Zieliński ze Skórą, a ja z Jankowskim wozy. Chciuk pojechał po rozkazy. Jechaliśmy wciąż naprzód, ale oddziału nie było widać. Ludzie, idący w przeciwną stronę mówili, że nikogo nie widzieli. Zaniepokoiła nas ta wiadomość, ale powiedzieliśmy "trudno" i jechaliśmy dalej. W Jeżewie nikogo nie zastaliśmy. Lasek, skrzyżowanie pięciu szos, browar i nasi junacy w lasku, to aż prosiło się o nalot. Zostawiliśmy jednego junaka jako łącznika i mimo, że już był jasny dzień, zdecydowałem dalszą jazdę. Wyrzuciłem "chorych" z wozów, dałem gałęzie na wozy, a ludziom poleciłem maszerować pod drzewami i dalej naprzód. Minęliśmy most na Narwi i zatrzymaliśmy się w wiosce ukrytej w przybrzeżnych bagnach, Kruszewie. Dowiedzieliśmy się, że Zieliński zamiast do Jeżewa pomaszerował do Krzewa i tam się zatrzymał. Jankowski posłał im żywność, bo tabory były w komplecie z nami. Jeżewo tego dnia przeszło poważny nalot, w czasie którego została zniszczona kuchni junackiego batalionu, który ukrył się w lasku. U nas dzień minął spokojnie. Zatrzymaliśmy się w domku, w którym rezydowały kobiety umysłowo chore ze szpitala białostockiego. Ustąpiły mi pokój i pozwoliły się tam przespać. Ugotowaliśmy również obiad, stanowiący arycydzieło kulinarne Zaleskiego. Przez cały dzień lotnictwo nieprzyjacielskie bombardowało Łapy, które zniszczono niemal zupełnie. Wieczorem przymaszerowała kompania i ruszyliśmy do Barszczewa, a stąd po dwudniowym pobycie w ciszy i spokoju do Starosielec, gdzie załadowano nas do pociągu.

W Barszczewie wpadła nam do ręki gazeta "Goniec Białostocki", z którego dowiedzieliśmy się, że zachodnia Małopolska jest w rękach Niemców, że walki toczą się pod Łodzią i Pułtuskiem, a Warszawa buduje barykady przeciwtankowe na ulicach. Wiadomość ta zrobiła potworne wrażenie, posądzaliśmy gazetę o złośliwy fałsz. Była to jednak prawda. Straszna klęska zbliżała się nieuchronnie. Armia nasza cofała się bezładnie. Bortnowski i Kutrzeba, epizod bohaterskiej obrony Westerplatte, późniejsze walki pod Lwowem i Włodzimierzem i beznadziejna w swym heroizmie obrona Warszawy nie mogły uratować całości. Cios wymierzony w plecy przez Rosję w chwili odradzania się naszych sił wykończył do reszty. W dniu 10 września o zwycięstwie nie marzono. Istniało jedno pytanie: ile czasu będziemy się bronić? W dwa później opowiadano nam, że sytuacja polepszyła się, że obrona stała się skuteczniejsza...

Jazda koleją z Białegostoku przez Baranowicze i Sarny do Powurska odbyła się spokojnie. Dokuczyła nam jedynie ciasnota w wagonach i głód. Ludność wynosiła, co mogła: mleko, pomidory, owoce, ale nie wystarczały nam te namiastki, by zasycić się. W Łunińcu panie KOPu dały zupę i owoce. W Sarnach na dworcu można było dostać nieco żywności, mimo ogromnego przeludnienia. Samoloty nie dokuczały szczęśliwie, jedynie w Krynkach junacy musieli oczyścić tor, by umożliwić przejazd naszego pociągu. Z dala słyszeliśmy warkot motorów i odgłosy wybuchów, ukryliśmy się więc w pobliskim lesie, by nas nie przyłapali na stacji. Wzdłuż całej drogi widniały ślady nalotów w postaci mniejszych lub większych lejów po obu stronach nieuszkodzonych torów. Andrzejewicze, węzłowa stacja pod Wołkowyskiem, miała uszkodzony budynek stacyjny, wokół toru olbrzymie leje. Podobne leje widziałem za Baranowiczami i przy moście na Prypeci, który na szczęście ocalał.

Dnia 13 września nad ranem dojechaliśmy szczęśliwie do Powurska. Zamieszkaliśmy w obozie, na poligonie artyleryjskim pułku włodzimierskiego. Nie wiedziano definitywnie, co zrobią z junakami, na razie więc ich ostrzyżono jak rekrutów i postanowiono "przerabiać" na wojsko. Spodziewano się, że zjadą tu i inne obozy. Wyznaczono mnie na stanowisko lekarza obozowego. Z miejsca zabrałem się z Mrotkiem i Każmierczakiem do urządzania izby chorych. Miałem dużo miejsca, więc zrobiłem jeden pokój 16-to łóżkowy, drugi czterołóżkowy dla zakaźnych, oraz ambulatorium. Nie mogłem się nacieszyć swą rezydencją. Łóżka powoli zapełniały się. Przybywali do nas niedobitkowie z różnych obozów ze Śląska, Częstochowy, Lidzbarku, Sieradza, Bydgoszczy, zbiedzeni, wyniszczeni, obdarci, głodni i chorzy. Jeden bardzo sympatyczny maturzysta z Hrubieszowa, który przyszedł tu aż z Sieradza przez Warszawę, Brześć, Pińsk i Sarny, miał zapalenie stawów, inni poranili sobie nogi, u wielu serce dało się we znaki zmęczone forsownym marszem, zbyt uciążliwym dla tak młodych organizmów. Opowiadali mi tragiczne epizody z wojny. Na ogół, porzuceni przez dowódców, gnali na wschód, ostrzeliwani przez Niemców. Wielu padło. Ostatni "turnus" maturzystów w JHP był tragiczny. Wojna zaskoczyła ich w obozach rozrzuconych w znacznej mierze wzdłuż granicy niemieckiej. Zaraz w pierwszych chwilach dostali się w ogień. Ucieczka! Gdzie iść?! A po tym - po 17 wrześniu powpadali do niewoli niemieckiej i bolszewickiej. W Szepietówce zgasło niejedno młode życie, nie mogąc znieść głodu, chorób, zimna i trudu.

Starałem się w obozie dać im możliwie dobre warunki. Niestety pobyt mój trwał tu zaledwie 3 dni. Po południu 15 września gdzieś około godziny czwartej byłem w mieście na obiedzie. Alarm lotniczy, pierwszy w Powursku, wypłoszył mnie w pole. Jedenaście samolotów niemieckich bombardowało miasteczko i dworzec przez 15 minut a może dłużej lub krócej, nie wiem. Widziałem wówczas, jak bomby wypadają z samolotu i lecą na ziemię ze świstem, by za sekundę wybuchnąć, rozpryskując wokół siebie ziemię. Ostrzeliwał nas również karabin maszynowy. Nalot nie wyrządził szkód, tylko uszkodził jedną z chałup i piekarnię, a jeden z ludzi, emeryt chorąży został ranny w rękę i w oko. Kazałem mu po opatrunku jechać do szpitala, ale on pochłonięty przenoszeniem gratów zlekceważył polecenie. Przypuszczam, że stracił oko. Nalot na Powursk wystraszył władze, a przy tym mówiono o zbliżaniu się Niemców, więc uznano, że należy dalej wiać. Wyznaczono marsz w kierunku Pińska, gdzie według posiadanych informacji miała się reorganizować polska armia. Nazajutrz rano wyruszyłem na północ. W ostatnim dniu pobytu dowiedziałem się z radia o zniszczeniu Siedlec. Tam była matka. Mimo to nawet przez minutę nie wierzyłem, by się je coś stało.

Sytuacja Polski wyglądała rozpaczliwie. Dowództwo główne i rząd straciły kontakt z niższymi organami. Niemcy stali pod Lwowem, Brześciem, a Warszawę otoczyli pierścieniem. Żołnierze armii poznańskich i pomorskich pod wodzą generałów Kutrzeby i Bortnowskiego walczyli jak lwy, ratując honor oręża polskiego. Widzieliśmy w nich spadkobierców rycerskiej tradycji Chodkiewicza, Żółkiewskiego, Czarnieckiego, Kościuszki i ks. Józefa, Oni i Starzyński urośli do bohaterskich rozmiarów w oczach zrozpaczonego społeczeństwa. Nasza narodowa ambicja cierpiała nad upadkiem ukochanej armii. Do Rydza-Śmigłego nie czuli jeszcze żalu, broniono go z początku, za to piorunowano na niepopularny rząd, a szczególnie na nielubianego Becka. Gen. Sikorski jeszcze nie był, jak po tym w październiku, na ustach wszystkich. Dziwiono się, że nie stoi na czele którejś z armii. Za to dużo nadzieli wiązano z osobą gen. Sosnkowskiego, walczącego pod Lwowem. Łudzono się również, że Rosja, zetknąwszy się z Niemcami, przystąpi do wojny po naszej stronie. Ciosu w plecy nikt się nie spodziewał. Następne dnie rozwiały złudzenia i nadzieje.


II. 16.IX. - 24.IX.

Oto naród mój jak zwiędłe liście
Oto zdrady i serc niegodziwość
Oto pierwsza niewoli godzina

(Juliusz Słowacki "Ksiądz Marek")

Są w życiu człowieka dnie, w których, przeżywa się lata, są dnie tak koszmarne, że nie można ich nigdy zapomnieć. Trwało zaledwie kilka dni, lecz uczucie hańby i poniżenia, wstydu i żalu uczyniło z nich okres w życiu. Pierwsza połowa kampanii wrześniowej właściwie nie wywarła na mnie wrażenia. Nie wiedziałem nic, łudziłem się, pocieszałem siebie i innych, dużo nadziei pokładałem w obronie Lwowa i Warszawy, walki pod Włodzimierzem, reorganizację w Pińsku, osoby Sosnkowskiego, Kutrzeby i Bortnowskiego, dzieje bohaterskie naszego narodu, czekałem na nową Częstochowę w niemieckim potopie. Krótka rozmowa w Kamieniu Koszyrskim, Kowel i Werba zerwały mi najbrutalniej w świecie opaskę z oczu. Nie klęska słabszego, ale znikczemnienie, rozkład, zgnilizna moralna stanęły przede mną. Po klęsce Francji, gdy i czas nieco złagodził barwy, ochłonąłem, ale wtedy zdawało mi się, że niebo na mnie się wali, a ziemia ustępuje z pod nóg. Jak w narkozie przeszła wędrówka do Kowla, piekielna ucieczka z miasta, wieść o niewoli bolszewickiej, dantejskie sceny rabunku w Werbie, transport i ucieczka. Wygłodniały, zmęczony, wynędzniały, rozbity fizycznie i moralnie przeżywałem te piekielne sceny jakoby we śnie. Okres upadku i hańby zacząłem dziwnym, cichym, spokojnym wstępem, przysłowiową ciszą przed burzą, wędrówką przez Polesie. Szedłem z siedmioma chłopakami pełen nadziei w lepsze jutro do Pińska, by w zmaganiach się z wrogiem także wziąć udział i spełnić swój obowiązek żołnierza i lekarza, a nie włóczyć się wciąż z taborami i wykłócać się z junakami, komendą i Zielińskim o to, kto pojedzie wozem. Rano 16 wrześniapor. Chciuk wydał rozkaz wymarszu junaków do Pińska.

Mieliśmy się posuwać małymi grupkami wzdłuż Stohodu. Ze względu na szczupłość kadry oficerskiej mnie polecono prowadzić pierwszą grupę, przygotowywać miejsca postoju, i ustalać kierunek dalszego posuwania się. Następne, złożone z samych, junaków miały opuszczać obóz co pół godziny. Dowództwo z taborami postanowiło wyruszyć na końcu. Chorych, dwóch czy trzech, zostawiłem z sanitariuszem Mrotkiem, który również miał się zaopiekować resztą mego bagażu, i materiałem sanitarnym. Komendant obiecał zabrać wszystko na wóz kompanijny. Nie łudziłem się, że tak się stanie, więc zabrałem do teczki i małej paczuszki 4 zmiany bielizny, pończochy, narciarskie skarpety, dwa swetry, kożuszek, listy. Resztę bielizny rozdałem chłopcom. Pozostałe rzeczy zostawiłem w Powursku "na żer wron i kruków". Dołączyło do mnie kilku chłopców: mój sanitariusz Każmierczak, junacy-ochotnicy- Dardas i Węgrzynowski, dalej maturzyści: Włodarski, Tchorek, Sniadowski i Kalinowski. Ten ostatni uzbrojony w karabin. Podobno po mym odejściu z płaczem szukał mnie mój "rodak", Olejniczak. Kilka dalszych grup wyruszyło za mną i rozproszyło się po całym Polesiu, kilka ruszyło od razu w stronę Warszawy, a reszta została w obozie, gdyż cofnięto rozkaz wymarszu. Po tym dywersanci ukraińscy wzięli ich do niewoli. Widziałem się z Chciukiem w Turzysku kilka chwil. Spotkani później podoficerowie mówili mi, że w Równym zwiał z kilkoma junakami od boszewików. Zieliński dostał się do niewoli ze swymi 30 koszulami.

Tak skończyła się moja "junacka" kariera. Co prawda nieraz jeszcze posługiwałem się nią w różnych celach. Ba! nawet paszport sowiecki zawdzięczam w pewnej mierze rozkazowi wyjazdu do JHP, jedynemu memu dokumentowi. Byłem teraz dowódcą, a właściwie boną 7 chłopców. Kalinowski i Włodarski byli bardziej dojrzali, ale pięciu pozostałych - beznadziejne, trwożliwe dzieci, niezaradne, z każdym drobiazgiem idące do mnie. Kalinowski w walizeczce miał całą naszą żywność: kiełbasę, cukier chleb, tłuszcz, no i nieliczne przybory do jedzenia. Odnosiłem wrażenie, że odbywam wycieczkę po Polesiu, które mało poznałem w czasie mego pobytu w Brześciu, a które niewątpliwie posiada specyficzny urok w swych piaskach i bagnach, melancholii krajobrazu i ludu, żyjącego wśród smutnej i zamyślonej natury. Stohód płynie na zachodnich peryferiach tego kraju i podobno nie ma w nim pełni cech poleskiej natury, ale dla mnie i to była nowość, która cieszyła serce turysty. Przez ostatnie trzy miesiące poznałem spore połacie kraju. Urok podnosiła piękna jesień, przekleństwo naszej wojny. Błękitne niebo pola, łąki i lasy okryte lekką mgiełką. Na bagnach cisza nie przerywana hukiem bomb i warkotem samolotów, cisza polskiej jesieni. Przyroda obojętna na tragedię ludzkości, pierwszy akt krwawej pożogi, krwi, zniszczenia i śmierci, obojętna na cierpienie milionów istot, układała się spokojnie do snu, jak piękna, zaczarowana królewna, z łagodnym uśmiechem na ustach.

Minęliśmy najpierw poligon artyleryjski, po tym wioski Smolary i Stobyhwę. Tu spotkaliśmy autobus z gromadą lotników. Niemcy zniszczyli im na lotnisku pod Zambrowem aparaty. Byli w Kowlu, teraz nocami podążali na koncentrację do Baranowicz. Oni rozwiali legendę o wspaniałych nalotach na Niemcy. Pierwsze wielkie rozczarowanie, znikła pierwsza bajka. Coraz ich odtąd było mniej, a rozpaczliwych faktów przybywało. Pierwszy większy postój urządziliśmy w dużej wsi poleskiej, Wielkim Obzyrze. Spożyliśmy nasze zapasy, uzupełnione przez dary chłopów miejscowych. O zapłacie nie chcieli słyszeć. Mówili, że byłby grzech śmiertelny brać od głodnego i strudzonego żołnierza. Wielu miało braci, mężów i synów na froncie i z myślą o nich nas gościli. Stosunek chłopów Obzyra i Borowna zawsze wspominam z rozrzewnieniem. Był prawdziwie serdeczny i szczery, pierwotnie gościnny. Wielki Obzyr wyglądał na wieś dostatnią i dobrze zagospodarowaną. Domostwa prezentowały się nieźle. Wieczorem osiągnęliśmy wyznaczoną przez komendę na nocleg wieś Borowno i spędziliśmy noc na ławie u Poleszuka. W chacie było nieco duszno i ciasno, ale przespało się i nazajutrz raniutko, żegnani płaczem bab i wyrzekaniem na Niemców, o których mówiono z nienawiścią, ruszyliśmy dalej na północ. Nie myśleliśmy, że za parę dni, niedaleko stąd przyjdzie nam z innymi chłopami stoczyć dwie potyczki z ofiarami po obu stronach. O ile dnia poprzedniego droga biegła lasami, o tyle za Borownem zaczynały się otwarte przestrzenie. Samolotów niemieckich przez pierwszy dzień nie było słychać. Co prawda pod wieczór nisko nad ziemią leciał jakiś samolot, lecz nie niemiecki i nie polski. W głowę zachodziliśmy, co to za gość. Nic nie wiedzieliśmy, że ze wschodu idzie ku nam nasz drugi wróg, tajemniczy, czerwony sfinks - Sowiety. Nie podejrzewaliśmy, że pójdzie przeciw nam z Niemcami i w już tak ciężkiej sytuacji. Nieraz myślałem, ze może dojść do dwufrontowej wojny, ale wówczas łudziłem się, iż jesteśmy naprawdę "silni, zwarci i gotowi". Natomiast uderzenia Sowietów w chwili błyskawicznych sukcesów Hitlera nie spodziewałem się. W połowie września mówiono, że armia rosyjska stoi na granicy, by w razie potrzeby pomóc w wojnie. Nawet, o naiwni, opowiadano o przysłanych tankach przez bolszewików. Co dziwić się nam, przecież nawet nasz marszałek Rydz-Śmigły i rząd zostali zaskoczeni posunięciem Stalina.

Nie wiedzieliśmy, że słoneczny poranek 17 września przynosi Polsce nowy rozbiór, nowy dramat rozdarcia kraju przez dwóch zaborców, nową niewolę. Szliśmy z wiarą, że idziemy, by służyć Polsce, a tymczasem bez sensu pętaliśmy się po Polesiu i szukaliśmy niepotrzebnych wysiłków i przygód. Niestety całe życie jest wielkim złudzeniem i walką don Kichota z wiatrakami.

Do Helenina, następnej a kolei wioski szliśmy pustym polem, poprzecinanym rzędami okopów jeszcze z pierwszej wojny rosyjsko-niemieckiej. Kaźmierczak, Śniadowski i Węgrzynowski wciąż drżeli ze strachu. "Co to będzie, jak samolot niemiecki będzie leciał" w kółko powtarzali. Minęliśmy Helenin, a po tym Rudkę. Była niedziela. Chłopi wystrojeni w wyszywane koszule stali bezczynnie przed domami, baby plotkowały, ani śladu wojennej atmosfery. We wsi panowała pryszczyca i o kupnie mleka nie było mowy, trzeba było więc nieco zboczyć z drogi i zajść do majątku Czerewiszcze, by tam zaopatrzyć się w żywność i napić się mleka. Jak się okazało dwór należał do angielskiego Żyda, a siedziała w nim obecnie gromada "lwów Judy", która wystraszyła się naszym widokiem. Później dowiedziałem się, że po Polesiu włóczyło się sporo band żołnierzy, którzy pogubili swe formacje, dezerterów i łazików, żądających od ludności świadczeń, jedzenia itp. Poza tym uważano, że mundury "przyciągają" samoloty i bomby. Jednym słowem byliśmy niepożądani. Gdyby nie dwaj uciekinierzy, Polacy z Chojnic, inżynierowie rolnictwa i leśnictwa, którzy nas serdecznie ugościli, odeszlibyśmy z kwitkiem. Powiedzieli nam, że sytuacja stała się niewyraźna, że Niemcy jakoby podchodzą pod Kobryń, a stąd mają uderzyć na Pińsk, że wojsko idące na północ i wschód zawraca. Radził porozmawiać telefonicznie z Kamieniem Koszyrskim, w którym dzielny starosta a policją szykują obronę. Posłuchałem rady. Starosta ucieszył, się, że przybędzie mu lekarz, a poza tym zakomunikował, że wyszedł rozkaz, by żołnierzy idących do Pińska zawracać na zachód. Byłem zupełnie zdezorientowany, ale nie miałem wyboru. Trzeba wracać, to wracam. Przechodząc przez Budkę kazałem kierować innych junaków do Kamienia Koszyrskiego. W drodze do Huty Borowieńskiej parokrotnie z dala słyszeliśmy warkot motoru w powietrzu, lecz dźwięk ich wydawał się nam inny. Około godziny szóstej wieczorem osiągnęliśmy polską osadę: Hołuby Małe. Po drodze zatrzymał nas konny policjant, komendant pobliskiego posterunku. Kazał nam się nazajutrz zameldować, gdy będziemy szli do Kamienia. Ten porządek podobał mi się, szczególnie, że szliśmy już stronami, gdzie komuna zrobiła swoje. Na szczęście nic nie wiedziano tego dnia o wkroczeniu czerwonej Armii. W Hołubach było pełno ucikinierów z całej Polski od Poznania, Pomorza i Śląska począwszy. Wójt od razu wyznaczył nam nocleg. Po kolacji poszliśmy spać, znużeni długą trasą.

18 września około 8 rano udaliśmy się na posterunek w Policach. Panował tu niepokój. Me mieli żadnych instrukcji. Zadzwoniłem do komendy garnizonu w Kamieniu. Kazano nam siedzieć na miejscu. Nie wiedziałem, co robić. Chłopcom poleciłem wracać, komendę zdałem Kalinowskiemu, a sam poszedłem w stronę Kamienia po instrukcje. Ze dworu wyjeżdżały tłumy uciekinierów w okropnym nieładzie i strachu. Od nich dowiedziałem się, że armia sowiecka przekroczyła granicę. Zawróciłem z miejsca. Chłopcy byli jeszcze na posterunku. Nie umiano mi nic wyjaśnić. Komendant nie wiedział, w jakim charakterze idą Sowiety. 0trzymali rozkaz nie stawiania oporu. Obawiali się rozruchów wśród miejscowych komunistów. Wróciliśmy do Hołubów, by tam czekać na wyjaśnienie. Za swoje pieniądze kupiłem pół wieprzka i poprosiłem gospodynię, by go nam przyrządziła. Po południu jeździłem jeszcze raz z Włodarskim do Polic, ale niczego nowego nie dowiedziałem się. Komendant dał mi "nagan", stanowiący od tej pory drugą broń naszą obok starego karabinu Berthiera, niesionego przez Kalinowskiego. Po powrocie siedliśmy z Włodarskim do obiadu. Niestety z wieprzka niewiele dla nas zostało. Moja szóstka i ośmiu junaków, którzy do nas dołączyli, miała nie najgorszy apetyt.

O godzinie 10 wieczorem złudzeń już nie miałem: radio Mińsk mówiło o "wyzwoleniu", Niemcy zakomunikowali o porozumieniu z ZSRR, powtórzyły tę samą wiadomość radia włoskie, francuskie i angielskie.

Rozbiór Polski był dokonany. Jeszcze rano mówił mi jeden z policjantów że prezydent, wódz naczelny i rząd uciekli do Rumunii. Radio i to potwierdziło. Sowiety swe wkroczenie motywowały koniecznością opieki nad Ukraińcami i Białorusinami po opuszczeniu ich przez polski rząd. Podawano o porozumieniu w tej sprawie zarówno z Niemcami, jak i z ambasadą polską w Moskwie. Anglia twierdziła, że jest krokiem Moskwy zaskoczona.

Ludność wieczorem 18 już coś niecoś wiedziała o wkroczeniu Moskali. Jeden z mołojców wręcz oświadczył Dardasowi, że "z braćmi Rusami zrobią porządek z warszawskimi burżujami". Wobec całokształtu sytuacji, braku należytego uzbrojenia i wieku moich pupili wydałem o 11 w nocy rozkaz wymarszu do Kamienia Koszyrskiego. Zaspani i wystraszeni chłopcy niemal z płaczem oponowali. Mimo próśb i jęków, opowiadań o możliwości napadu w nocy i.t.p. nie cofnąłem zarządzenia. Uważałem, że ciemna noc i brak pewnych wiadomości wśród chłopów gwarantują bezpieczeństwo. Jako się rzekło, nasze uzbrojenie stanowił stary Berthier Kalinowskiego i mój, darowany przez policję, olbrzymi "nagan". Noc była ciemna, bezksiężycowa, mglista. Chwilami padał drobniutki deszczyk, a przykry ziąb przenikał do kości. Szliśmy milcząc, senni, znużeni całodzienną krzątaniną. Kilku junaków, którzy wieczorem przyszli do Hołubów, ledwo się wlokło. Grupa składała się z 15 osób. Dołączyło do nas paru cywilnych. Wydawało się nam, że nigdy nie dojdziemy do Kamienia. Ze świtem, we mgle zamajaczyły się przedmiejskie budy miasta. Od razu po przyjściu udałem się do starostwa. Ale tam panował bałagan, bieganina, z nikim nie można było się dogadać, o obronie nie było mowy, wszyscy na wpół przytomni. Skierowano mnie do komendy garnizonu. Nadszedł moment straszny w mym życiu, najboleśniejsze rozczarowanie, chwila, w której śmierć wydawała się jedynym wyjściem z sytuacji. Uwielbiana przez naród armia ukazała się mym oczom jako bezwstydna prostytutka, czekająca przy kieliszku wódki na nowego klienta. Tu nikt nie czuł się niespokojny i niepewny, nie było tam steranych, głodnych, obdartych żołnierzy, przeciwnie - wódka, konserwy, gala, auta osobowe, wokół których skakali fertyczni panowie i eleganckie panie. Pogodna atmosfera postoju i nieznaczny pośpiech w ucieczce. Zakomunikowano mi, że co do Rosji, to właściwie wszystko skończone, bo armia ich cofnęła się, a przeciwnie nawet, sytuacja jest cudowna: Hitler zabity i Niemcy uciekają w popłochu. Ba! nawet pociąg idzie do Warszawy. Owe wiadomości miało rzekomo podać radio Budapeszt. Mnie mogą przyjąć, czemu nie, choć im lekarzy nie trzeba. Junacy niech jadą do domu. Prędko, bo pociąg odchodzi. Karabin? Zdać. Torbę sanitarną? Zdać. Koce? Mogą zatrzymać. Chłopcy popędzili na dworzec. Jakiś kapitan, zdaje się lekarz, zresztą nie pamiętam, podszedł do mnie i z bezwstydną miną wyjawił, że to łgarstwo. Bolszewicy idą naprzód. Hitler cieszy się dobrym zdrowiem, nasz rząd i wódz zwiali, radio sfałszowano" dla uspokojenia przerażonych cywilów". Nie ma się czego obawiać, Sowiety zachowują się przyzwoicie, zostawiają nas w spokoju, nawet honory oddają wyższym oficerom. Będzie można służyć w Czerwonej Armii. Stopnie zachowają, gaże zapłacą i razem z nami Hitlera pobiją". Mówił te straszne słowa z cynizmem zdrajcy. Jakaś siła wstrzymała mnie, że mu publicznie w pysk nie plunąłem. Po co. Na takiego szkoda śliny. Coś mi po tym mówił o śniadaniu, wódce, nic nie słyszałem. Biegłem na dworzec, by znów zaopiekować się chłopcami, aż do czasu wyjaśnienia się naszej sytuacji. Zaczepiali mnie po drodze cywile, pytali się z obłędnym wyrazem twarzy: Co to jest, co to będzie?. Biegłem i po raz pierwszy i daj Boże po raz ostatni w życiu wstydziłem się splugawionego przez łotrów munduru. Może spotkało umie po tym wiele strasznych widowisk i ponurych scen, ale tego okropnego uderzenia obuchem w głowę w Kamieniu Koszyrskim w dniu 19 września nigdy nie potrafię zapomnieć.

Na dworcu zastałem junaków. Byli zaniepokojeni. O pociągu do Kowla nie było słychać. Na stacji wśród personelu panowało zamieszanie. Nikt nic nie wiedział. Latali, jak ogłupiali. Zabrałem chłopców i w krótkich słowach wyjaśniłem im sytuację i konieczność natychmiastowego marszu do Kowla. Wrażenie było straszna. Patrzyli na mnie tępo i tylko w rozszerzonych źrenicach mieszało się uczucie potwornego zdziwienia i rozpaczy. Walił się ich gmach złudzeń. Im teraz z kolei rzuciła się w oczy rzeczywistość, zimna i okrutna. Trzeba było się wyrwać ze stanu bolesnego bezruchu i pomyśleć o strawie. Zadzwoniłem do pierwszego z brzegu domku i poprosiłem właścicielkę o odrobinę kartofli. Nie jedliśmy już od 15 godzin. Ugotowała nam. Zapłaty nie przyjęła. "Mam dziś, daję głodnym, jutro może mnie ktoś da" powiedziała. Ruszyliśmy przed siebie kowelską szosą. Od strony Kowla szły nieprzerwane gromady żołnierzy zdemobilizowanych. Wlekli z sobą wojskowe rowery, prowadzili konie i wozy porabowane z polskich taborów. Niektórzy mieli na wpół cywilne ubrania, szli bez butów, obdarci. Wracali do domu z dwutygodniowej wojny, niektórzy nie widząc jej nawet w polu. Przy szosie, w rowach leżały resztki podartych masek, rozbita broń, amunicja, stosy papierów i dokumentów wojskowych. Czułem się zmęczony i wyczerpany nerwowo. Po wstrząsie opanowała mnie apatia. Na szczęście chłopcy trzymali się dobrze i nie sprawiali mi kłopotu. Mieli nawet więcej życia , niż w ubiegłych dniach. W Podcyriach i Nujnie znać było zbliżające się czerwone rządy. Już przed wojną komunizm cieszył się tu popularnością, a teraz począł pokazywać swe żądełko. Na domach, gdzieniegdzie wisiały czerwone gałgany, a chłopstwo a bezczelną natarczywością patrzyło na me odznaki podchorążackie. O kupnie jedzenia nie marzyliśmy. "Dla was chleba nie mamy , chowamy go dla naszej Czerwonej Armii" mówili. Mniemali, że bolszewicy dadzą im cudzą własność, że będą mogli wyprawiać, co im się podoba, hulać po dworach i okolicznych, miastach, nic nie dawać, ale brać, brać i brać bez końca za darmo. Legalna kradzież stała się dla nich ideałem, który mieli przynieść sowieciarze. Spotkało ich rozczarowanie. Czerwona Armia 1939 roku nie była na wpół dziką tłuszczą z 1920 roku, niosącą rzeź i pożogę. Stanowiła wojsko zorganizowanego państwa i nie miała zamiaru wydawać burżujów na łup proletariatu. Prywatną własność likwidowała powoli z korzyścią dla państwa. Tam, gdzie doszło do rabunków i mordów, spacyfikowała nie mniej radykalnie od niejednego burżuazyjnego wojska. Na razie jednak nie wiedziano o swej pomyłce i postawa z aroganckiej przechodziła chwilami we wrogą i agresywną. W Nujnie zażądali od sanitariusza oddania koca i płaszcza.

Jakaś baba poradziła nam iść do szkoły, do nauczycielki Polki. Zastałem tam gromadę kobiet i młodziutkiego porucznika z tanków, rannego w kręgosłup. Nie wiem, jakie ich były dalsze losy. Wokół zapalał się płomień, czekano na moment, by rzucić się na małą placówkę polskości. Polskie nauczycielki i oficer - to dobry kąsek dla wrogiej tłuszczy. Przyjęto nas gościnnie, mimo wyraźnej biedy. Oczekiwano spokojnie i z rezygnacją na dalszy los. Porucznik nas pocieszał, że kiedyś może odpłacimy naszym wrogom, żałował, że los przykuł go do łóżka, zmuszając leżeć bezczynnie. Piękna postać dzielnego żołnierza. I tacy leżeli ranni, a psubraty, opoje i zdrajcy chodzili spokojnie, oczekując na sowieckie honory i gaże. Około południa opuściliśmy zacny dom, pokrzepieni na ciele i duchu. Tuż aa Nujnem stała gromada wozów z uciekinierami patrzącymi z trwogą w stronę pobliskiego lasu. Kręciło się trzech, żandarmów, trzech podoficerów z różnych, broni, porucznik na koniu, dwie karetki sanitarne, a reszta- sami cywile. Okazało się, że w lesie urządzono zasadzkę z karabinem maszynowym. Las duży, ryzyko przejścia znaczne. Nie wiedziano, jak postąpić. Część moich junaków zwiała z powrotem. Zostałem tylko ze swą dawną siódemką, nie wiedząc, co robić. Iść naprzód źle i cofnąć się nie ma sensu. Z lasu tymczasem szli spokojnie zdemobilizowania żołnierze, taszcząc wozy i konie. Porucznik wpadł na kapitalny pomysł: zatrzymał wszystkich, ustawił ich w długi szereg na przedzie, wozy pokonfiskował (jeden nam przypadł w udziale). Za taką "osłoną" postępowaliśmy z bronią w ręku, odbezpieczoną, przygotowaną, by w każdej chwili zdrajcy dać kulkę w plecy. Na końcu trzech żandarmów strzegło porządku. W takim szyku weszliśmy do lasu. Mówiono po tym, że w jednym ze skonfiskowanych wozów znaleziono ów karabin maszynowy. Jeden z "awangardy" usiłował zwiać, co rychło przepłacił życiem. Rozstrzelano na miejscu dwóch chłopów złapanych z bronią w ręku. Przejścia przez las przypominało mi opisy z książek indiańskich: kilku zbrojnych strzeże karawany, wsłuchując się bacznie wa ciszę leśną i myszkując po krzakach. Sądziłem dawniej, że nigdy nie byłbym m stanie zabić człowieka, ale wówczas czułem, że jest inaczej, że są chwile, w których każdy jest zdolny zabić drugiego, wrogiego człowieka. W najbliższej wiosce za lasem powielały czerwone chorągwie, chłopi butnie stali, z zimną ironią patrząc na nas. Chciwe błyski spojrzeń padały na łuby cywilów. Lecz nasi żandarmi szybko spacyfikowali wieś. Kilku chłopów dostało przez łeb karabinem, paru w gębę i nim doszliśmy do połowy wsi, znikły wszystkie chorągwie, a chłopy w pas się kłaniały W Sosysznie zastaliśmy oddział policji i kilku ciężkich przestępców z więzienia kowelskiego. Policjanci mieli ręczne granaty i karabiny.

Postanowiono dalej ruszyć razem. W Sosysznie dano nam jeden wóz z koniem. Mogliśmy bagaż złożyć i nieco odpoczywać na zmianę. Na zagłuszenie głodu zjedliśmy mój ostatni blok czekolady Wedla. Do Kowla było jeszcze 30 km. Niektórzy mieli poza sobą 36 godzin marszu, reszta 24, czekała całą noc bezsennie,a trzeba iść naprzód, by z gromadą nie stracić kontaktu.

Przed Niesuchojeżami zabiegli nam drogę trzej wojskowi: dwóch oficerów i sierżant. Od rana oblegało ich na plebanii 120 dywersantów. Przysłali im kilkugodzinne "ultimatum. Teraz na wieść o zbliżaniu się "wojska" ukryli się, ale lada moment mogą zaatakować. Mieli ręczne granaty i karabiny. Wjechaliśmy do wioski, czy też miasteczka i zatrzymaliśmy się. Mały patrol ruszył na rozpoznanie. Około północy rozległa się salwa karabinów. Dwóch ludzi krzyknęło: jednego raniono w klatkę piersiową, drugiego w dłoń. Zrobiłem i natychmiast opatrunek. Klatka piersiowa została przestrzelona po lewej stronie. Wlot z przodu, około przedniej linii pachowej, wylot był w kącie łopatki. Ręka drugiego była dwukrotnie przestrzelona: w śródręczu i nadgarstku. Kość śródręcza sterczała w ranie, krwotoku nie było. Opatrunki z braku materiału założyłem prowizorycznie. Załadowałem rannych do karetki i odesłałem do szpitala kowelskiego. Na ogień napastników odpowiedziano karabinami i granatami. Po tym zapanowała cisza. Ruszyliśmy naprzód. O szóstej rano, 20 września wjeżdżaliśmy do Kowla. Tuż pod Kowlem natknąłem się na rozbity szpital polowy. Leżały stosy leków, opatrunków, poniszczonych przyrządów. Setki złotych walały się na drodze. Zabrałem dużo salolu, Dovera, piramidonu, morfinę i kamforę. Resztę leków rozdałem ucikinierom objaśniając do czego służą. Zbyteczną morfinę potłukłem , by nie dostała się w niepowołane ręce.

W Kowlu panował niesamowity bałagan. Ogromne masy wojska stłoczone w koszarach, oficerowie latający bez celu i sensu w najwyższym stopniu podnieceni, tabory, konie, broń, ogólna panika. Przyczyną było zbliżanie się wojsk rosyjskich, W nocy z 19 na 20 września przednie straże sowieckie zjawiły się w okolicach miasta. Podobno prowadzono rokowania o oddaniu miasta, a armia polska wycofywała się w kierunku Włodzimierza. Po obozie rozeszła się pogłoska, że rzekomo gen. Olbrycht uzyskał zgodę Rosjan na wycofanie się Polaków na Węgry. Uważano wiadomość za pewną. Fałszywa wieść zaważyła gruntownie na mych planach. Już w Kamieniu zdecydowałem się ma przedostanie się do Węgier. W Kopalu chciałem pozbyć się munduru i w przebraniu z naszym wózkiem i junakami iść na południe Polski. Wobec rzekomej ugody z Sowietami nie było sensu samemu wybierać się w ryzykowną podróż, lecz lepiej przejść z całą armią. Popełniłem błąd nie do darowania, trzeba było doczepić się do jakiejkolwiek formacji, gdyż puste żołądki natarczywie dopominały się o swe prawa. Zacząłem szukać szpitala. Ubiegłego dnia, gdy w garnizonie koszyrskim zapytałem o szefa sanitarnego, popatrzono na mnie, jak na wariata, a jeden z oficerów wybuchnął śmiechem. W Kowlu przekonałem się, że pytanie moje istotnie wyglądało naiwnie, wśród tłumów żołnierzy plątały się siostry, podchorążowie ze szkoły zawodowej C.W.San., lekarze, poszukując jak ja, władz sanitarnych. Nagle spostrzegłem plutonowych Niemyjskiego i Królika. Była to kompania gospodarcza C.W.San. z kpt. Nowakiem. Zaraz dopisano mnie do składu kompanii jako podchorążego sanitarnego bez przydziału. Gorzej jednak było z junakami. Nikt o nich nie dbał i nie chciał przyjąć. Dużo plątało się żołnierzy bez formacji, o których nie troszczono się, choćby zdychali z głodu. Pełne wozy jedzenia, a obok ludzie wynędzniali, głodni, obdarci. Jedynie dzięki wielkiej karności żołnierzy w armii polskiej nie doszło w Kowlu do rabunku. Mimo rozprzężenia w kadrze oficerskiej młodsze części naszej armii trzymały się dobrze i możne byłoby jeszcze masy żołnierskie zużytkować w polu. Dalsze dnie zerkały i z nich więzy dyscypliny. W Werbie regularny żołnierz stał się już opryszkiem.

Musiałem rad nierad podzielić się swą racją chleba, dość dużą trzeba przyznać, z junakami. Również ofiarowałem im kilka papierosów, które w tych dniach były cenniejsze nawet niż chleb. Wpakowaliśmy się z naszym wózkiem do taborów C.W.San, i czekaliśmy na jazdę do Budapesztu. Nad miastem krążyły bombowce sowieckie, rozrzucające ulotki. Na dworcu widać było pociągi idące do Brześcia i Lublina, które zabierały tłumy uciekinierów. Kowel w czasie wojny wrześniowejstał się rendez-vous pół Polski. Jeśli kogoś zapytało się, gdzie spędzał czas wojny, bardzo czysto wymieniał Kowel. Choć przez parę godzin musiał tam bawić. Teraz na wieść o pochodzie Czerwonej Armii wszyscy rzucili się bezładnie do ucieczki na zachód. Pamiętano rok 1917 i 1920, czerezwyczajkę i na wpół dzikie hordy azjatów, więc nie myśląc o niczym, pchali się ludziska do wagonów, sądząc, że unikną przeznaczenia. Plotkowano, że Brześć i Lublin są w polskich rękach pod władzą gen. Kleberga. Równie ci się oszukali, którzy w tym dniu jechali do gen. Kleberga, jak i my rojąc o Budapeszcie. Część junaków postanowiła skorzystać ze sposobności i popędzała na dworzec. Odszedł Kaźmierczak, Sniadowski, Węgrzynowski i Dardas.

W gruncie rzeczy ucieszyłem się, że na moją porcję i wózek przypada mniej osób. Tchorek na przemian z Kalinowskim mieli powozić, ja z Włodarskim paradowaliśmy na siedzeniu tylnym. Tabory powolutku opuszczały Kowel. Około południa wojska rosyjskie znalazły się na rogatkach miasta, pociągi odeszły. Nakazano pośpiech. Zaczęło się potworne widowisko: setki wozów rzuciło się naprzód, pędząc i najeżdżając się nawzajem. Na próżno oficerowie usiłowali opanować sytuację. Rozkazy ginęły wśród krzyków, rżenia koni, tętentu kopyt, hałasu motorów, stukotu kół. Wydawało mi się, ze wpadłem w wir, w którym kotłuje się tysiące ludzi, zwierząt, wozów i maszyn. Na próżno staraliśmy się utrzymać z C.W.San. Dwie olbrzymie platformy zniszczyły nam wóz. Koń i my cudem wyszliśmy z życiem. Byliśmy sami z bagażem na środku rozszalałej rzeki. Nie wiedzieliśmy, co robić. Hałas odbierał nam zdolność myślenia. Z Kowla było słychać wystrzały armatnie: wojska rosyjskie zajęły miasto. Na ratuszu powiewała czerwona chorągiew. Tu tłum zdezorganizowanych taborów, tam już oni. Na domach przedmieścia też czerwone szmaty. Żydzi roześmiani gromadzili się z boku. Trzymali czerwone kwiaty. Spluwali ostentacyjnie na nasz widok. Lekceważące śmiechy. Jeden taszczył chleb i sól. Boże ! i na to musiałem spokojnie patrzeć. żądza zemsty. Co robić?! Piechotą nie mam sił iść. Doganiamy C.W.San. Wozy zapchane. Wsadzam na jeden Kalinowskiego i Tchorka. Włodarski gdzieś znikł. Znalazł jakiś wóz i jedzie nim. Ja wskoczyłem na wóz z 10 dywizji piechoty. Woźnica grzeczny pozwolił jechać. C. W.San. blisko. Odetchnąłem spokojniej. Jedziemy dalej. Grupy żołnierzy idą znużone do Kowla. Obiad. Skąpy. Wystarałem się zupy dla chłopców. Jedziemy dalej. Nagle usłyszałem, że ktoś woła: Tadzio Gorzkowski. Przesiadłem się na jego wóz i dowiedziałem się, że jest lekarzem 10 dywizji. Cofali się bezładnie od Łodzi przez Garwolin. Sprowadziłem junaków i oddałem Włodarskiego pod opiekę wujaszka. Tadzio obiecał się nami zająć i słowa swego dotrzymał. Co mógł, to starał się nam zrobić. W nocy przybyliśmy do Turzyska i tu zatrzymaliśmy się na nocleg. W Turzysku przyszło załamanie psychiczne. Straciłem całą energię. Zmęczenie, brak jedzenia, przejścia moralne, napięcie nerwów przez ostatnie dnie i możność niemyślenia, które zrzuciłem na Tadka, spowodowało, że znalazłem się w półśnie, zajęty jedynie zagadnieniem jedzenia. Łaziłem po polach i ogrodach, wyrywając marchew i ogórki, żebrałem po kuchniach żołnierskich o łyżkę strawy C.W.San. odjechał, a Tadzio nie mógł łatwo zdobyć żywności dla 5 ludzi. Przeszedłem wtedy tyle upokorzeń, że wstyd mi aż o nich myśleć. Podoficerowie żywnościowi igrali z naszymi nerwami, szykany na każdym kroku. Dużo "dodatków" dostawało się z zupą. W drugim dniu pobytu w Turzysku dowiedzieliśmy się, że wydają chleb w piekarni dla bezdomnych" żołnierzy. Miałem już nowych trzech junaków. Poszedłem. Zameldowałem się l jako podoficer JHP z drużyną V 43-ciej Samodzielnej Kompanii. Osób podałem liczbę dwanaście. Otrzymałem 12 porcji chleba więcej niż szczupłych. Pod oknami piekarni stał ogon steranych głodem i drogą żołnierzy. Małe racje - ćwierć kilograma na głowę w budziły w nich oburzenie. Padały obraźliwe słowa pod adresem oficerów. Groźby. Sytuacja stawała się poważna. Słychać było głosy: " strzelaj do s...synów i sami bierzmy chleb", "żony ich żrą konserwy, a my chleba nie mamy", "sprzedali nas", "złodzieje", "precz z oficerami". Postawa tłumu z każdą chwilą stawała się groźniejsza. Bałem się, że mi chleb zabiorą. Wymknąłem się chyłkiem unosząc z junakiem zdobycz pod płaszczem. Chleb zjedliśmy. Był znośny. Piernik w porównaniu z tym, który mieliśmy żreć w Werble. Jedliśmy nie dopieczony chleb i surowizny brudnymi łapami, a w wojsku szalała czerwonka. Jakoś Bóg nas strzegł. Zupy, choć cholerne, za przeproszeniem, lury zmiataliśmy z wielkim apetytem. To najważniejsze, że były gorące, bo zimne noce zaczynały się dawać we znaki. Szczególnie z 21 na 22 września myślałem, że skostnieję. Wałęsałem się do trzeciej rano, po tym wpakowałem się na godzinę do jakiejś budy i przespałem się nieco. Staliśmy w rzeźni miejskiej i halach targowych. Panował niesamowity brud. Wychodek przeznaczony dla personelu rzeźni przedstawiał koszmarny widok. Żołnierze licznie chorujący na czerwonkę zanieczyszczali teren.

W dniu 21 września dowiedziałem się prawdy: tanki sowieckie otoczyły nas, o Węgrzech nie ma co marzyć, jesteśmy w niewoli, w Werbie pod Włodzimierzem rozbrajają armię, a co po tym - nie wiadomo. Na wieść o tym utopiłem swą broń w studni. Nie mogłem nic innego uczynić. Przynajmniej broni im nie oddałem. Wiadomość o niewoli przyjąłem obojętnie. Silne ciosy moralne wymierzone poprzednio, brak złudzeń, co do zalet naszej rozpadającej się armii, o której miałem tak wielkie mniemanie, głód, chłód stępiły moją wrażliwość na nowe wstrząsy. Jedynie obóz w Werble zrobił jeszcze na mnie wrażenie w tej "kalwarii". Nie zastanawiałem się nawet nad skutkami niewoli. Można powiedzieć, że nie zdawałem sobie sprawy ani teraz, ani we Włodzimierzu, ani w chwili ucieczki w Kiwercach. Po czasie wydaję się sobie jako człowiek niezbyt przytomny, kierujący się wyłącznie zwierzęcym instynktem. Moje posunięcia były nie wynikiem myślowego procesu, ale odruchem obronnym.

W czasie swego pobytu w Turzysku widziałem się ze swą komendą z JHP. Jechał Chciuk, dwaj dygnitarze z Warszawy, Zieliński, Sobczak, Sonnenberg, i paru junaków. Szlify mieli zdarte przez Ukraińców. Z łap bandyckich uwolniły ich sowieckie wojska. Kazano im dołączyć się do armii w Kowlu. Poza nimi spotkałem dwóch, kolegów z Poznania: Wawrzyniaka i Urbana. Pierwszego jako zwykłego szeregowca - ochotnika, drugiego - jako porucznika. Na drugi dzień chwilę rozmawiałem z Wojtkiem Gadomskim. Szukał Heli w Warszawie i nie znalazł. Wstąpił do wojska i jechał z Warszawy z brygadą kawalerii. Wreszcie ostatnim napotkanym znajomym był sierżant Dyrkacz, szef X drużyny w naszej kompanii w Podchorążówce. W okresie mego pobytu w Szkole Podchorążych, a zwłaszcza w czasie stażu na urazówce; obdarzał mnie wielką sympatią i bardzo lubił ze mną rozmawiać. Ogromnie się ucieszył na mój widok. Podczas rozmowy wciąż biadał "Co to się stało, panie Kryński, co to się stało?! Trzecia wojna w moim życiu i nic podobnego nie widziałem! Co to się stało?!" Uciekał po całej Polsce ze szpitalem polowym, który w ogóle się nie rozwinął. Siedział teraz bezradnie na wózku. Nic w nim nie zostało z szybko biegającego podoficera, który budził nas rano w czasie pobudki. "Nie nauczyliście nas na ćwiczeniach bojowych porządnie uciekać, mówiłem mu, a przydałoby się teraz". Biednemu Włodziowi w głowie się nie mieściło, że "dziarska" armia zostanie tak rozbita i będzie uciekać w popłochu. Podobno za nami jechał kpt.Zaleski, nasz dowódca I Kompanii. Tak gloryfikował wojsko, jego karność, spójność, wartość moralną. Teraz z bólem serca zapewne patrzył i myślał w pustce swych słów na wykładzie. Członki, sprawiały się źle, bo głowa nie dopisała.

Dnia 22 września przybyliśmy do Werby, miejscowości oddalonej o kilka kilometrów od Włodzimierza Wołyńskiego. Do wsi samej właściwie nas nie wpuszczono, kazano pod gołym niebem oczekiwać na dalsze rozkazy. Przestrzegano, że otaczają nas artyleria i tanki sowieckie. Najmniejszy odruch "nielojalności" mógł spowodować masakrę oddziałów zamkniętych w Werbie. Noc była zimniejsza, niż poprzednie, w dzień padał deszczyk, na dworze mgła i wilgoć. O leżeniu na wozie nie myślałem. Szukałem ogniska, by ogrzać zziębnięte członki. Przy jednym uprzejmi żołnierze zrobili mi miejsce, dali odrobinę słomy, bym nie siedział na mokrej ziemi. Tej nocy przydała się moja medycyna. Miałem sporo bandaży, maść borną, nieco opatrunków ze skrzynki Tadzia i, już w Turzysku, zrobiłem parę opatrunków na okaleczone i otarte nogi. Jeden z żołnierzy mówił mi, że jestem trzydziestym z rzędu lekarzem, którego prosił o pomoc. Inni nie chcieli czy też nie mogli mu opatrzyć okaleczonych nóg. Tu w Werbie, gdy dowiedzieli się, żem lekarz i mogę pobandażować im nogi, zaraz zaczęli się zgłaszać do mnie Przez wdzięczność kopali mi kartofle i piekli w ognisku. Całą noc wsuwałem pieczone ziemniaki, sycąc dokuczliwy głód. Nikt nie spał, rozmawialiśmy o katastrofie. Skarżyli się ma dowódców armii i wyższych oficerów, którzy porzucili formacje i wiali z rodzinami na wschód. Wymieniali również dzielnych i bohaterskich, lecz twierdzili, że to wyjątki. Oskarżenie ich nie miało cech brutalnych i rewolucyjnych, słów nienawiści do Polski nie wyrzucali ssij z siebie z jadem, jak to słyszeliśmy później w wagonie. Czuło się w nich ogrom żalu za zmarnowane bez celu i sensu siły, za zawiedzione nadzieje, żalu, że ich oszukano, mamiono. Nie szło o głód i poniżenie, ale o bezcelowość cierpienia,

Noc przy ognisku w Werbie - noc smutku, buntu i żalu ustąpiła dniu, w którym obóz przemienił się w jaskinię zbójców. Stanęła przede mną wizja scen z Nieboskiej Komedii. Od rana 23 września w obozie w terbie czuć było wzmagający się stan rozprzężenia. Bezładny odwrót, głód, zimne noce, widok zapchanych wozów oficerskich wiozących ich rodziny demoralizowały żołnierza coraz bardziej z każdą chwilą. Niektórzy z oficerów wpadli na kapitalny pomysł sprzedawania państwowych sucharów. Zarobili nieźle. Okoliczni chłopi sprzedawali chleb za koce, mydło, a nawet wozy z końmi i siodła. Nikt niczym się nie krępował. Strzelano w górę "na wiwat", rzucano dla figlów granatami. Od czasu do czasu krążyły nad nami sowieckie samoloty. Moskale obawiali się buntu nierozbrojonej jeszcze armii. Sytuacja stawała się denerwująca. Baliśmy się, by sprowokowani głupimi zaczepkami bolszewicy nie otworzyli ognia artyleryjskiego i lotniczego. Głód stawał się nie do zniesienia, gdyż kuchnie polowe już nie gotowały. Kupiony za drogie pieniądze chleb z kartofli był na wpół surowy z domieszką gliny, słomy itp. Wymieniliśmy u jednego chłopa zapasy mydła na biały bochenek chleba. Około południa zaczęły się potworne sceny rabunku taborów. Pozwolono kraść. Tłumy rozjuszonego głodem żołdactwa rzuciły się na tabory. Nie rozbierano zapasów, lecz je rozrywano. Nikt nie patrzył na drugiego, lecz brał. Inni rzucali się na zdobywcę skarbów i wydzierali mu je. Miałem wrażenie, że znalazłem się wśród pierwotnej dziczy. Wykrzywione twarze, dzikie wrzaski, bijatyki robiły potworne widowisko. Około godziny czwartej po południu nadjechały rodziny oficerskie, a z nimi stary, emerytowany generał. Prowadzący ich kapitan rozpoczął z innym oficerem kłótnię, kto pierwszy ma jechać. Żołnierze zrobili z nich przedstawienie, podrażniając ich obu jak w cyrku. Padały soczyste uwagi pod adresem rodzin spokojnie spoczywających w wozach z konserwami w rękach. Powoli postawa żołnierzy stawała się agresywna, padały słowa propozycji dobrania się do wozów oficerskich. Obaj oficerowie spostrzegli powagę sytuacji i szybko pogodziwszy się, puścili wozy naprzód.

W godzinę później za Werbą władze rosyjskie rozbroiły oddziały, z którymi jechałem. Kazano wysiadać z wozów, zabrać rzeczy i iść czwórkami do Włodzimierza. Muszę przyznać, że zachowywali się uprzejmie. Pasów nie zabierano, rewizję przeprowadzano delikatnie, bez śladu brutalności. Moje pierwsze wrażenie wytworzyło raczej korzystną opinię o wojsku sowieckim. Później zmieniłem zdanie, ale mniejsza z tym. Szedłem, jako podchorąży, z podoficerami, a na stacji, mimo sprzeciwów Tadzia, przyłączyliśmy się do żołnierzy. Uważałem, że w kraju, gdzie rządziły rady robotników, chłopów i żołnierzy, bezpieczniej będzie przebywać z prostymi żołnierzami. Stłoczono nas po 40 osób. Noc przeszła koszmarnie. Brak jakiegokolwiek kubła i niemożność wyjścia z wagonu powodowało, że ludzie załatwiali się na miejscu, którym stali. Kilku było chorych na czerwonkę. Panował niesamowity zaduch. Mieszał się smród niemytych od wielu dni ciał i odchodów. Żołnierze, robotnicy z Łodzi, częściowo komuniści, klęli Polskę, drwili z ojczyzny i religii. Nic świętego nie było dla tej hołoty. We Włodzimierzu powiedziano nam że w Kowlu można wysiąść i każdy będzie mógł iść do domu. Tymczasem pociąg szybko minął Kowel i począł jechać w stronę Równego. Żołnierzom nie podobała się jazda na wschód i na przystankach spokojnie wysiadali i wiali przed siebie. Komendant pociągu nie uważał, żołnierzy nie pilnowano. Postanowiliśmy z Tadkiem i Januszem Włodarskim wysiąść w Kiwercach i pójść do brata Tadka, inż. Stanisława Gorzkowskiego, inspektora lasów państwowych na Wołyniu. Reszta junaków miała jechać do Równego i czekać na nas, by razem postanowić, co dalej czynić. Nie docenialiśmy powagi naszej sytuacji, jechaliśmy nie na wycieczkę, lecz do niewoli do Rosji. Spokojnie wysiedliśmy w Kiwercach, pożegnaliśmy towarzyszy do następnego dnia i po odjeździe pociągu poszliśmy do inż. Gorzkowskiego. Na drugi dzień pociągi szły zaplombowane, w miastach robiono obławy zbiegów. Nieliczni, na szczęście, z naszego transportu znaleźli się w obozie w Szepietówce. Sobczak w czasie spotkania w Brześciu mówił mi, że Kalinowski spotkał w Równym Chciuka i razem zwiali do Lwowa. Na drugi dzień byliśmy już cywilami. Nasza wojskowa kariera skończyła się. Tejże samej niedzieli, gdy uciekliśmy a niewoli samoloty niemieckie siały spustoszenia w stolicy. Warszawa bombardowana bez przerwy sypała się w gruzy. Płonęły gmachy publiczne, zabytki, teatry, dzieła sztuki, domy, tysiące ludzi traciło życie w bohaterskiej obronie. Paliła się polska kultura pod butem teutońskim. Trzy dni później ostatni akt tragedii wrześniowej dobiegał końca: 27 września armia brunatnego bandyty weszła do Warszawy. Ojczyzna nasza była znów w niewoli, "Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie" miało teraz brzmieć w kościołach.


III. Kiwerce - epilog wrześniowej tragedii

U pana Stanisława Gorzkowskiego powitano nas ze zdziwieniem, a nawet pewną konsternacją. Widok ludzi spacerujących w polskich mundurach musiał w budzić zrozumiały niepokój. Trzeba przyznać, że inżynier wykazał szybki refleks. Kazał natychmiast nam się przebrać w ciuchy cywilne pozostawione u niego przez jakiś uciekinierów, mundury spalić. Zachowałem sobie tylko odznakę Szkoły Podchorążych i orzełka z czapki. Załatwił nam, jako uciekinierom zameldowanie i to z datą pierwszych dni września. Posunięcie jego było słuszne, gdyż w godzinę po naszym przyjściu wtargnęli milicjanci, poszukujący wojskowych. Chodziło naturalnie o nas. Nasze cywilne ubrania i odcinki zameldowania rozwiały ich podejrzenia.Kiwerce zdały się nam rajem w którym jedna rozkosz posypała się za drugą: śniadanie, kąpiel, czysta bielizna, wygodne łóżko i ciepło, wszystko to, co nam tak brak było w ciągu naszej tułaczki. Nie trzeba było już jeść kartoflanego, na wpół płynnego chleba, żebrać o łyżkę zupy z kotła, nie trzeba było szczękać zębami pod gołym niebem i oczekiwać przez długie godziny nocy wrześniowej na poranek lub gnieść się w wypchanym wagonie w smrodzie, chłodzie i głodzie. Odpoczynek w cichym domku - o jak dawno marzyliśmy o tym! Tułaczka, choć krótka, nie trwająca miesiąca, znużyła nas. Zdezorientowani w sytuacji, w ciągłej ucieczce, niepewni życia najbliższych, bez pożywieni byliśmy u kresu sił. Otoczono nas serdeczną opieką, starając się w miarę możności i warunków doprowadzić do normalnego stanu.

W Kiwercach zgromadziło się sporo uciekinierów. Bawił tu ponoć nas nieszczęsny rząd przed swoim zwianiem do Rumunii. Szpiedzy niemieccy wywęszyli to i na osadę posypały się bomby, których liczne ślady w postaci pobudzonych domów widniały wszędzie. Domek, w którym zamieszkaliśmy potracił szyby od bomby rzuconej do ogrodu. Bardziej znać było wojnę w Kiwercach niż w pobliskim Łucku, gdzie podniszczono tylko koszary i urządzenia kolejowe. Podobno przeżyto tu ciężkie dnie. O świcie uciekano do lasu i dopiero o zmierzchu wracano z niepokojem, czy znajdą dach nad głową, czy też może dom ich leży w gruzach. Na szczęście wokół Kiwerzec rozciągają się ogromne lasy, którymi lotnicy niemieccy jakoś się nie zainteresowali. Teraz panował spokój. Warkot motorów nikogo już nie straszył. Za to wszędzie powiewały czerwone chorągwie, zrobione z przepołowionej polskiej. Rozerwano ją, jak kraj cały. Zamiast policji uwijała się gromadka cywili, wystrojonych w czerwone opaski, z minami niesłychanie ważnymi. Rozpierała ich pycha smarkacza, któremu dano broń i władzę. Przed rzeźnikiem, piekarzem, sklepem spożywczym godzinami wystawały ogonki ludzi pragnących za jakąkolwiek bądź cenę kupić odrobinę jedzenia. Wszyscy jeszcze mieli papierki z trzymiesięcznej gaży i nie szczędzili grosza na mięso i chleb. Co dalej? Wszystko jedno, byle by dziś się najeść. Miejscowi jeszcze dostawali "z boku", a biedny "bieżeniec" godzinami wystawał oczekując na ochłapy z wieprza lub krowy. O ile w czasie ucieczki, porwany wirem wypadków, prawie nie myślałem o domu, święcie wierząc, że Bóg ocali moich najbliższych, o tyle w Kiwercach opanowała mnie dzika tęsknota za domem. Nie mogłem znaleźć miejsca. Ani czytanie, ani spacery, ani towarzystwo nic mogło mnie wyrwać z tego stanu nostalgii. Z zakamarków duszy wypełzły chmury, jednostajne, ponure, beznadziejne. Poczułem się samotny, z dnia na dzień coraz bardziej sam. Myśl na próżno usiłowała przebić czas i przestrzeń, odszukać gdzieś w dali tych, których się kocha. Otoczyła mnie nicość.

Chwilami wydawało mi się, że śnię koszmarny sen i że za sekundę pryśnie nocna mara, odczuwałem nieprzepartą chęć obudzenia się. Lecz to nie był sen. I dalej duszę mą poczynała kąsać tęsknota, odrywać ją po kawałku. Wyjazd odkładałem z dnia na dzień, niby pod pretekstem braku komunikacji. A naprawdę bałem się jechać, bałem się, że zastanę tam tylko zgliszcza i może Ich już nie ma. Nie tylko jechać, ale myśleć o Nich się bałem, a nawet śnić. I tak mijały dnie, jedne pogodne, inne szare i chmurne, a w mej duszy panował wciąż jednostajny mrok. Usiłowałem walczyć z sobą, chwytałem się wszystkiego, by choć na moment uwolnić się od dręczącej mnie zmory. Zacząłem czytać powieścidło Courthis-Mahler, jakieś tam "Rozjaśnione mroki". Tylko mnie zdenerwowały te cukierkowe tragedie. Wziąłem potem Mereżkowskiego "Leonarda da Vinci", rzecz poważną i ciekawą, lecz "ona" odrywała mój wzrok od kartek i niosła znów w pustkowie. Chodziłem do Łucka, wsi okolicznych, podziwiałem zabytki i krajobrazy, nawet śmiałem się, czy raczej udawałem śmiech, ale "ona" niestrudzenie żarła mi duszę. I pomyśleć, że jeszcze niedawno miałem w sobie tyle radości życia, wszystko wokół mnie śmiało się pełne szczęścia. Boże! Można było oszaleć. Tęsknota nie jak rwący potok, lecz jak powolne spadanie kropli z kranu niszczyła moją duszę. Na szczęście później otrząsnąłem się z tego stanu. Tym większe było cierpienie, że deptano wszystko to, co czciło się najwięcej. Gazety i plakaty szydziły bezkarnie z Matki Boskiej i Białego Orła, drwiono z tego, co było dla najświętsze. I to wszystko z naszej winy. Samiśmy rzucili Polskę pod nogi barbarzyńców. Poczucie zbiorowej odpowiedzialności pogłębiało jeszcze bardziej mój ból. Ja nic nie zrobiłem, nie dano mi nic zrobić, tylko uciekać i drżeć o życie własne i tych, których oddano pod moją opiekę. W Kiwercach, po zdjęciu munduru i już tak obdartego z odznak, ubrałem się w ofiarowaną mi wiatrówkę, "pumpy" i czapkę narciarską. Po kurtkę musiałem iść do Łucka. Kupienie jej napotkało na dość znaczne trudności. Po długich poszukiwaniach znalazłem w żydowskich kramikach przy katedrze, po parokrotnie wyższej cenie niż była warta (50 zł), fatalnie uszytą, lecz względnie ciepłą kurtkę chłopską. W przebraniu tym nikt by nie poznał niedawno jeszcze eleganckiego plutonowego podchorążego. Jakiś Żyd w rozmowie ze mną wyraził pogląd, że teraz, jako dla człowieka przyzwyczajonego do pracy fizycznej nie będzie mi źle. Uważałem to za objaw korzystny, ułatwiający mi ewentualne ruchy bez niepotrzebnego zwracania uwagi. Wszyscy starali się wyglądać możliwie ordynarnie. Krawaty, kapelusze, wytworne płaszcze znikły w oka mgnieniu, futra pokrywano starymi płaszczami, by tylko nie wyglądać na "kapelusznika krwiopijcę z wielkim brzuchem".

W Łucku było pełno uciekinierów. Ulice zatłoczone, niczym warszawski Nowy Świat, lecz bez tamtejszej elegancji, a pozamykanymi sklepami nienaturalnie ożywione wywierały dziwne wrażenie. Na twarzach przechodniów widniał smutek i chęć powrotu do domowych pieleszy. Na gmachach sterczały czerwone chorągwie. Nawet rezydencję biskupa i gmach Akcji Katolickiej ozdobiono znakiem "krwi uciśnionych". Miałem nadzieję spotkać kogoś ze znajomych, ale nie sprzyjało mi szczęście. Spotkałem tylko jednego kolegę z Poznania. On również chciałby wracać, ale nie wiedział jak i kiedy. Na razie tak, jak ja tkwił w bezruchu i oczekiwał dnia następnego w błogiej nadziei, że mu przyniosą wiadomość, która umożliwi podjęcie decyzji. Zaopatrzenie miast w żywność szwankowało. Wieś nie donosiła wcale nabiału, a jako zapłaty żądała zapałek, machorki, soli lub cukru. Trzeba było urządzać wyprawy po prowianty do okolicznych wiosek. Pewnego pięknego poranka wybraliśmy się z p. Mirą, kuzynką żony inż. Gorzkowskiego i Tadziem do Hawszyc z koszykiem, kubkami na śmietanę i mleko. Szliśmy najpierw torem kolejki przez las. Otaczała nas melancholia jesiennego poranka. Nad podmokłą łąką, przeszytą wzdłuż kanałem wałęsały się resztki oparów, opalizujących w promieniach anemicznego słońca, Na drzewach w przygasającej zieleni, z lekka haftowanej złotymi i czerwonymi nićmi, znać było pierwsze podmuchy jesieni. Po bladoniebieskim niebie mknęły skłębione obłoki, tworząc miejscami nagromadzenia na kształt kry przy wiosennych roztopach. Nic nie zmieniło życia w przyrodzie. Jak co roku wybuchła ostatnim przepychem barw przed zimowym snem, by znów odrodzić się z wiosną. "Może i nasze życie się odrodzi, gdy minie upadku sen", myśleliśmy patrząc na ten coroczny cud natury. Dręczył nas w Kiwercach głód wiadomości, którego nie mogły zaspokoić szczątkowe komunikaty schwytane w radiu, ani wszechwładna plotka, przynosząca sprzeczne, niewiarygodne, chwilami nikczemne wiadomości Warszawa broni się! Nie, 27 poddała się! Nieprawda, broni się! Zniszczona! Niemożliwe, żeby się broniła, bo idą tam pociągi. Gdzie granica? Wisła, Narew, Niemen, San. W Warszawie głód, brak wody, czerwonka. Sowiety grożą Francji wojną! Ultimatum U.S.A. i Japonii! Niepewność, stała niepewność zatruwała nas do reszty. Pociągi idące rzekomo do Warszawy przez Lublin dochodziły zaledwie do Kowla. Należało szybko podjąć decyzję, gdyż uciekinierzy mieli do 1 października albo opuścić miejsce wygnania albo podjąć starania o dalszy pobyt. Dnia 29 września usłyszeliśmy przez radio ze Lwowa o traktacie przyjaźni między Z.S.R.R. i Niemcami. Dwaj nasi sąsiedzi wymazali Polskę z mapy Europy, stawiając Francji i Anglii warunki pokoju. Sowiety w razie odmowy groziły czynną pomocą. Tragiczne dni września dobiegały do końca. Przed nami stanęły nowe problemy. Co robić? Oto jest pytanie. Całe moje towarzystwo decydowało się na jazdę przez Kowel, Włodzimierz, Hrubieszów i Lublin do Warszawy, mnie raczej odpowiadał kierunek Równe-Łuniniec-Pińsk-Brześć. Termin wyjazdu parokrotnie odwlekało się, aż wreszcie 3 października wieczorem pożegnawszy się serdecznie z ludźmi, którzy w tak ciężkich chwilach okazali tyle serca, siadłem do towarówki. Przemarzłem w niej straszliwie, gdyż dopiero około 4 rano ruszyliśmy w stronę Równego. Po opuszczeniu stacji Kiwerce łudziliśmy się, że za 5 godzin najdalej dotrzemy do Równego, skąd podobno pociągi miały kursować normalnie. Nadzieje nasze okazały się płonne. W Ołyce staliśmy stosunkowo krótko, ale za to w Klewaniu z bliżej nieokreślonych przyczyn spędziliśmy około 6 godzin. Na szczęście pogoda była piękna, typowa polska zadumana jesień i czyste niebo bez jednej chmurki, lekko złocące się liście drzew i krzewów, nitki babiego lata unoszące się w powietrzu. Z przyjemnością wygrzewaliśmy na słonku po fatalnej nocy. Zaniepokoiły mnie tylko lekkie dreszczyki, ból głowy i senność, ale tłumaczyłem to sobie nieprzespaną nocą i niewygodnym leżeniem na podłodze wagonu. W dalszej drodze poczułem się gorzej. Sądziłem, że zaczyna się grypa. Okazało się po tym w Brześciu, że była to żółtaczka. W Równem dworzec był poważnie uszkodzony i o dostaniu tam ciepłej herbaty nie było nawet co myśleć. Ruszyłem do miasta na poszukiwanie kawiarni. Niestety przeważnie były zamknięte z racji przepisów władz sowieckich zezwalających na otwieranie lokali jedynie do godz.17 Po długich mękach i cierpieniach dotarłem do jakiejś tureckiej knajpy i z niebywałą rozkoszą wypiłem herbatę z chałwą. W Równem musiałem wykupić bilet do Łunińca. Przed kasą stał potężny ogon. Część ludzi jechała do Lwowa, część do Wilna, Baranowicz, Białegostoku, Brześcia, a nawet do niefortunnego Kowla. Około godz.22 siedliśmy do towarówki, z której w Kostopolu przesiedliśmy do osobowego. W nim szczęśliwie dojechaliśmy do Łunińca, a stąd już bez biletu przez Pińsk do Brześcia.

Z chwilą przyjazdu do Brześcia kończyła się moja jesienna odyssea. W ciągu tego miesiąca przeżyłem wiele, może więcej niż dawniej przez całe, długie lata. W mych oczach waliła się po 21-letnim istnieniu Polska Odrodzona, Polska "legionowa", w rozsypkę szła jej chluba, uwielbiane przez nasze społeczeństwo wojsko polskie. Bogaty kraj oddawał swe plony najeźdźcom, zamożni jego obywatele stawali się nędzarzami Przyjdą kiedyś historycy, będą badać przyczyny, przebieg i skutki dni wrześniowych, przeprowadzą drobiazgową sekcję i analizę tych czasów, ale któż zdoła odtworzyć bezmiar tragedii ludzkiej, niedolę głodnych dzieci, rozpacz rozbitych rodzin. Historia wojen otacza aureolą nie przemijającej sławy władców i wodzów, ukazuje ich dzieło, zwiększony obszar tego, czy innego koloru na mapie świata, a resztę nazywa "koniecznymi ofiarami". Unika starannie drugiej strony medalu. Może by tam też napisać: "Oto wasze dzieło". Waszym dziełem zniszczenie dorobku kultury i wieloletniej pracy, waszym dziełem spalone wsie i miasta, waszym dziełem stos trupów i tłum kalek, waszym dziełem wynędzniałe dzieci i rozbite rodziny. Minie wojna i znów ludzie rzucą się w pogoń za złudą szczęścia, pójdą w niepamięć ciężkie chwile, w proch, się rozsypią kości tych, których wojna zmiotła z powierzchni ziemi. Wielki dar Boga, największy obok nadziei, zapomnienie zagoi bolesne rany. Wszystko mija, a czas wszystko łagodzi. "Czas jest panem tego świata, czas jest panem i mąk duszy; czegóż srogi czas nie skruszy, nad grobami gdy przelata" ("Książę Niezłomny").

    Pisałem me wspomnienia w jesieni 1940 roku, gdy pamięć o wrześniu była świeża i nie osiadła na niej jeszcze patyna mitu. Realia czerpałem z prowadzonego w czasie całej wojny dziennika, przeżycia tkwiły we mnie.

    I tak minęło 35 lat od chwili, gdym pisał te wspomnienia. Poszły w niepamięć ciężkie chwile, w proch rozsypały się kości poległych, wyschły łzy płynące wówczas po twarzach ich bliskich. Powstały legendy obrony Westerplatte i Warszawy, opracowano dzieje bitew pod Kutnem i Kockiem, historycy przeanalizowali przyczyny, przebieg i skutki wrześniowej kampanii. Napisano wiele wspomnień, powieści, nakręcono filmy. Czy jednak dziś ktoś zrozumie rozpacz dwudziestopięcioletniego podchorążaka tułającego się po kraju, nie mogącego pomóc swej ginącej ojczyźnie, patrzącego na ruinę swoich ideałów. Dziś ojczyzna - to pusty dźwięk, to frazes z książki, a dla nas w tamtych dniach, to było coś wielkiego i bardzo drogiego, coś, co nam zabrano i sponiewierano, coś, dla czego się ginęło na polu walki i dla czego niektórzy w chwili jej upadku a rozpaczy odbierali sobie życie. Może dzisiejsi młodzi ludzie rozumieją, co to jest tragedia osobista, lecz nie są w stanie pojąć, czym może być uczestnictwo w tragedii narodu.

    Minęło 35 lat. Znikli ze sceny główni autorzy i aktorzy dramatu. Młodzi wówczas żołnierze, podchorążacy i oficerowie, jeśli przeżyli te koszmarne lata, są już przeważnie dziadkami z głowami przyprószonymi siwizną. I dziś, gdy starość staje obok mnie, gdy większość dni mego życia jest już poza mną, zastanawiam się, czym był dla mnie wrzesień i czym dni następne. I sądzę, że w tych tragicznych dniach chłopaczek przemienił się w mężczyznę i nauczył się rozumieć, że w świecie istnieją większe dobra niż osobiste szczęście i że człowiek jest odpowiedzialny nie tylko za siebie.

    Gdańsk 10 lipca 1975 roku


    Copyright 1975 Stefan Kryński
    Wszystkie prawa zastrzeżone.

    Licznik